Quantcast
Channel: głupie serce
Viewing all 127 articles
Browse latest View live

Zapętlona miłość.

$
0
0

źródło : www.wallpepers.com

Nowy? Pytam, wskazując ruchem głowy na telewizor.

Wydaje mi się, że dobrze znam to mieszkanie. I, że prędzej go tam nie widziałam. Wydaje mi się, że stał, ale mniejszy. Coś mi się nie zgadza, coś nie pasuje. Rozglądam się. Te same zasłony, te same specyficzne karnisze, taka aluminiowa listwa tuż przy suficie. Elementy czarnego szkła na meblach. Zwyczajnie nie zwyczajnie. Inna aura. Coś tu się zmieniło.

- Nowy, odpowiada. Uśmiecha się, chyba inaczej niż zwykle, a ja mam wrażenie, że opuszczają go jakieś wieloletnie demony.

- A kameleon? Pytam. Nie widzę go, może to on zmieniał tu zawsze tę kaskadę barw.
- Za tęczowym mostem, odpowiada.
- Gdzie?
- No zdechł. Upija łyk wody z cytryną.
- Wiesz, zaczyna mówić, a jego słowa odbijają się dziwnym echem w mojej głowie.

Otwierają mi jakąś szufladę, w której chcę zamknąć wszystko, co mi zaraz powie. Sięgam po wafelka, i niecierpliwie obchodzę się z jego papierkiem.

Uśmiecha się.

- Tu obok są jeszcze truskawkowe, podsuwa w moją stronę miseczkę. Strącam okruszki z sukienki, i nie muszę nawet o nic pytać, bo sam zaczyna.

- Pamiętasz Hankę? Pyta, a ja kiwam znacząco głową. Popatrz, kontynuuje. Przecież tak się dla niej starałem. A Olkę? Znów kiwam. Rozumiesz?Mówi dalej, choć jeszcze nie bardzo wiem, co mam rozumieć, przytakuje. Zawsze jak mi zależało, to się tak starałem. No kwiatki. Czekoladki. A tu nic. I Wyszło. Dopija wodę, odstawia znacząco szklankę na ławę.
- Pamiętasz, znów zadaje pytanie. Pamiętasz, jak ci mówiłem, że będę robił urodziny kumpla.

Mówię, że tak, choć żaden młotek mi tego nie przybił odpowiednim gwoździem do głowy.

- I wiesz, no dzień wcześniej popiłem. Grożę mu palcem. No wiem, mówi. Tak jak wtedy, co mieliśmy obejrzeć laptopy, aj noł, śmieje się. Mniej więcej te sam schemat. Ogólnie zdychałem, ale mówię, dobra, niech wpadają. Dwa miesiące wcześniej kupiłem ten właśnie telewizor. To znaczy nie ten, ale o tym za chwilę.

- Zmieniasz telewizory co dwa miesiące?

- Nie. Uśmiech. Popatrz. 50 cali, nówka na wypasie. Na tej imprezie były w sumie trzy pary, no i ja. Z czego o jednej parze nie wiedziałem, że są parą. No w sensie, oni przyszli razem, ale zachowywali się dziwnie. On miał angielski humor i siedział w kącie. A ja z nią trochę bajerowałem. A o tym, że są parą dowiedziałem się trzy godziny później na fajce. Sięgnął po paczkę papierosów.Mogę? No pal. Sięga po niebieską zapalniczkę z kolorowym napisem. Zaciąga się, wstaje i pyta czy chcę piwo. Chcę. Podaje mi słomkę, siada i kontynuuje.

- Po kilku głębszych dziewczyny zaczęły śpiewać i tańcować. W pewnym momencie poszedł jeden piruet za dużo i Zuza uderzyła łokciem w telewizor.

- Zuza?
- No czekaj. Bo ona tak ma właśnie na imię.
- Kto?
- No czekaj, odwrócił twarz w moją stronę. Rozumiesz? Trzy godziny znajomości i 50 cali jebło. Zacząłem się śmiać, choć nie było mi do śmiechu, ale telewizor rzecz nabyta. A ona poczuła się do odkupienia mi tego telewizora. Wyciągnęła ode mnie numer telefonu, dzwoniła, rozmawialiśmy godzinami o pierdołach. I nie tylko.

- Czym jest nie tylko?
- Czepiasz się, zgasił papierosa. A później się rozstali. No wiesz, ona i on. Pamiętam, to była na pewno niedziela. Wtedy się dowiedziałem. Zawahałem się, no bo wiesz, rozgrzebane rany, te sprawy, ale zaprosiłem ją na spacer. Siedzieliśmy przy fontannie, aż pojawiła się tęcza. Fajnie, nie? Wiesz, przesunął popielniczkę. To nie jest tak, że rozwaliłem czyjś związek i zaręczyny, nie patrz tak na mnie. Miał łagodny ton głosu. Oni nie byli nigdy na wakacjach, przez siedem lat. Widywali się w niedzielę po południu, z czego każde sobie. Uśmiechnął się nieśmiało.

- Moje urodziny spędziliśmy razem, ona jeszcze wtedy była z nim. Powiedziała mi pomyśl życzenie, może się spełni. Pomyślałem. Tylko sekundę. I wiesz, spełniło się. Rozpromienił się. Ona nigdy nigdzie nie była. Dasz wiarę? Raz w poznaniu i raz w Warszawie, za dzieciaka. Któregoś wieczoru zabrałem ją do Wrocławia. Mgła, oświetlone uliczki, noc, my, rozmarzył się. Wiesz, otworzył swoje piwo. Tak bardzo chciałbym jej pokazać, że nie każdy facet jest skurwysynem.

- Czyli telewizor nowy? Zaśmiałam się.
- Nowy, mówi. Ale wiesz co? 50 cali już nas nie kręci.

- Ben, mówię. Życzę Ci jak najlepiej. Wiesz? Osiecka kiedyś mówiła, że co się polepszy, to się popieprzy. Ale Ciebie to nie dotyczy.

Ugryzłam się w język.

***

- Ben, o której pogrzeb?
- 10:15, środa.
- Będę.
- Dzięki.

***

- W imię ojca, i syna, i ducha świętego...
- Dziecko, co ty znów robisz?
- Modlę się, mamo…

***

- Jestem wstrząśnięta.
- Czym?
- Przestań, dziecko. Nie możesz tego zrobić.
- Czym jesteś wstrząśnięta? Moją głębią uczuć do Boga? Mamo!
- Celina!
- Nie mamo. Ja już podjęłam decyzję. Powiedziała po cichu, składając w kostkę kilka ubrań, i wkładając do małej walizki resztę najpotrzebniejszych rzeczy. Wyjeżdżam.
- Zmarnujesz sobie życie!
- Nie! Będę przysięgała ze swobodą. To jest moja droga, zrozum mamo. Przyjrzyj mi się jeszcze raz. Je-stem-pe-wna.

Matka spojrzała na Celinę. Jej twarz była napięta i pełna determinacji. Nim domknęły się drzwi usłyszała cichy szept : Mamo, jesteśmy na siebie z Bogiem skazani. To powołanie. Zrozum.

Rok bez kontaktu. Nieśmiało naskrobane zaproszenie, Kochana Mamo, na brzoskwiniowej kopercie, w środku kilka słów, prośba o potwierdzenie przybycia do siostry przełożonej. I ta dudniąca cisza.

W obecności najświętszej Maryi dziewicy… daj mi siłę i łaskę do wytrwania w tym zgromadzeniu… poprawiła w dłoni mikrofon, zerknęła znad płomienia świecy. Matka stała w drzwiach kościoła. A ona ślubowała. Czystość. Posłuszeństwo. I ubóstwo.

- Mamo… rzuciła jej się w ramiona.

- Dziecko, ty miałaś mieć dom, miałaś być kochana.
- Mamo, pogłaskała ją po głowie.

Mój dom jest tu.
Bóg mnie kocha.

***

- Dzień dobry, wyrwało mnie z zamyślenia.Kobieta na oko koło czterdziestki, w dłoniach trzymała ogrodowy materac w kratkę. Schodziła ze strychu, na moją zaskoczoną minę odpowiedziała na dachu byłam się opalać. Uśmiechnęłam się. Widziałyśmy się wówczas pierwszy raz. Twarz miała zasłoniętą włosami, nie widziałam jej zbyt wyraźnie.

Drzwi były brązowe, miały taki doklejany jasny akcent. Aplikację. Zamiast klamki dziura, przez którą wydostawało się światło. Raziło w oczy, kiedy się wchodziło po schodach. Drzwi często były uchylone. Pokonanie czterech pięter zawsze dawało mi się we znaki. Do przekroczenia ostatniego półpiętra. Później też czułam. Zapach.

- Albinaaa, echo niosło się w promieniu kilkunastu metrów.
- No.
- Wodę wstaw. Na pierogi.

Troskliwy mąż.

- Wpuść mnie.
- Spierdalaj.
- Proszę.

Zrzucił ją ze schodów.

- Albinaaa, znów to samo echo. Dzieci śpią? To zejdź.
- Idę.

Dzieci im zabrano. Trójkę. W ich mieszkaniu wciąż lecą bajki.

- Albinaaa, z psem wyjdź.

Psa też zabrano. Owczarka. Niedawno.

Siedzi na dole, na wąskiej ławce. Z zamyślenia wyrywa ją gwałtowne dotknięcie ramienia. Podbite oko, drżące dłonie. Kasztanowe włosy zasłaniające pół twarzy. Zaciśnięte usta. Na klatce schodowej wciąż widoczne ślady krwi. Rozrzucone garnki. Drewniana łopatka. Kolejna interwencja policji. Rozmawiając z nimi jednocześnie kieruje się schodami ku górze.

- Proszę jechać z nami. Co panią tutaj trzyma?
- Proszę pana! To jest mój mąż. Ja go kocham.

Znajdziesz mnie też tu: klik

Lato w mieście.

$
0
0

 Upalny sierpniowy dzień.
Co ja mówię, piekielnie upalny, sierpniowy dzień!
Pędzę do centrum, umówiłam się z dziewczynami na kawę.
Zerkam na zegarek, jak zwykle jestem spóźniona!
Na termometrze 37 stopni Celsjusza i właśnie w tym momencie padła mi klimatyzacja w samochodzie - cóż za mistrzowskie wyczucie czasu!
Nie tak miał wyglądać ten dzień! Zdecydowanie nie tak!
Wreszcie dotarłam na miejsce, moja mina i spływający makijaż mówią same za siebie.
Szybko zmieniam zdanie i  zamiast kawy na stoliku ląduje lemoniada arbuzowa - zbawienie.
Potem obowiązkowe zakupy, koniecznie w klimatyzowanym centrum handlowym.
Przeklinam na głos te wysokie szpilki!
Dlaczego nie wrzuciłam do auta płaskich butów?
Podziwiam Justynę Steczkowską, która godzinami maszeruje po sklepach w takim obuwiu ;).
Kieruję się w stronę parkingu nie przebierając w słowach.
W tym momencie zatrzymuje się radiowóz, tuż przede mną.
Ocho! pewnie mi wlepią mandat za te moje okropne przekleństwa!
Już do reszty straciłam cierpliwość!
Młody policjant opuszcza szybę i z szerokim uśmiechem próbuje coś do nas powiedzieć!
Za pewne uważa że jest nieziemsko przystojny i do tego zabójczo dowcipny.
No tak! Tego mi tylko brakowało - taniego podrywu!
Na parkingu okazało się, że mój samochód jest zastawiony z dwóch stron!
O losie!
W prawo, w lewo,  w przód, w tył i nic!
Dziwne, że po tylu manewrach moje auto nie zmieniło swojego położenia ani o milimetr. Hm..
Rozłożyłam już ręce, poddałam się, w desperackim akcie poprosiłam o pomoc nieznajomego Pana, który ochoczo uratował mnie z opresji!
...

Ach jak ja kocham lato w mieście... !!! ;)












Bluzka , Spódnica - Allegro.pl / Sandały - DeeZee.pl / Torebka - F&F / Okulary - H&M


Kochanie, on się nie rozwiedzie.

$
0
0

źródło: www.unsplash.com

Odbieram ją z dworca PKP. Upalne powietrze wymieszane z gąszczem spalin zamazuje uliczny obraz. Toczący się miejski gwar, znacznie przekracza dopuszczalne sześćdziesiąt decybeli. Wchodzimy do niewielkiej kawiarni w centrum miasta. Otwieram ciężkie drzwi, przepuszczam ją przodem, widzę, jak staje na środku i zaczyna się nerwowo rozglądać.

- Nie podoba Ci się tu? – pytam.
- Podoba, odpowiada cicho. Tylko wiesz, wskazuje wzrokiem na okoliczne stoliki, tu jest bardzo dużo ludzi. Nie chciałabym, że by ktoś nas usłyszał. To jest małe miasto, rozumiesz?
- Chodź, chwyciłam ją za rękę. Udało mi się jeszcze zerknąć na namalowane kwiaty na szybie. Ciekawe gdzie się kupuje takie farbki?

Wyszłyśmy.

Podobny powiew gorąca czułam wysiadając na lotnisku w Hurghadzie. Zamykam na chwile oczy, otwieram, trzy mrugnięcia, zawrót głowy, wracam. Trzymam ją za przegub dłoni, stajemy na skraju krawężnika, tuż przy czteropasmowej ulicy. Chwytam ją mocniejszym ruchem i ciągnę w swoją stronę. Przechodzimy w niedozwolonym miejscu. Przebiegamy właściwie.

- Pięćset złotych, grozi mi palcem.
- Co? Zerkam zdziwiona.
- No za przejście, uśmiecha się nieśmiało. Za przejście w niedozwolonym miejscu. Ale wiesz co, kontynuuje. Ostatnio tak bardzo wiem, jak smakuje zakazany owoc, że chyba zaczynam się przyzwyczajać. Do tego smaku. Smaku ryzyka.

***

Przekraczamy próg prawie pustego lokalu, przybiera tę samą pozycję co przed chwilą. Rozgląda się nerwowo, wzrok zatrzymuje mimowolnie na kelnerze.

- Czy tu jest w porządku? Pytam.
- Tak, zawahała się. Przepraszam. Te oczy… No zaraz Ci wyjaśnię. Usiądźmy tu, dobrze? Wskazuje palcem na mały stolik stojący na samym końcu sali.

W radiu leci piosenka, która przywołuje w mojej głowie pewne bardzo dobre chwile. Przenoszę się na chwilę gdzie indziej, obrazuję sobie siebie wgapiającą się w ekran telewizora i jego, podającego mi tytuł. Zrozumiał mnie bez słów, dwa serca, które przez chwile biją w jednym rytmie, żeby stać się jednością. Mimowolna analiza cząstek szczęścia, których przecież już tak bardzo nie ma...przez jej głowę przelatują szybkie myśli...

Przed nami lądują dwie zielone herbaty w dzbankach. Zamawiamy naleśniki na słodko, obok filiżanek w małym koszyczku kelner kładzie sztućce. Wyjmuje je z niego, i zaczyna układać. Zerkam na nią nic nie mówiąc, łapie mój wzrok. Przepraszam, mówi. Jestem perfekcjonistką. Wszystko bym chciała równo. Idealnie. Pod linijkę.

***

Dopiero po chwili zauważam napis na jej koszulce. Never give up.

- Wiem. Spuszcza głowę. Ty wiesz ile ja wiem? W teorii…

Kontynuuje.

- Nie zdałam, wyciąga elektronicznego papierosa. Myślisz, że mogę?

Wzruszam ramionami.

- Trzecie podejście. Uśmiecha się. Za tydzień jadę znowu. Tylko po co? Zadaje pytanie i odpowiada sobie na nie sama. Wiem, że nie zdam, mówi i wypuszcza z ust sporą porcję dymu.

***

- Miał ogromne, niebieskie oczy, zaczyna opowiadać. Minęło sporo czasu, ale dokładnie pamiętam tamto wrażenie, które wówczas odniosłam, jakby to było dziś. Ten kelner, wskazuje lekko głową. Ja się mu przyglądałam. Bo on ma je właśnie takie podobne… Milknie na chwile. Pamiętam też, że tamtego dnia miałam wełnianą spódniczkę, która strasznie gryzła.

Odruchowo podrapałam się po nodze.

- Skupił na sobie całą moją uwagę, chociaż nawet na mnie nie spojrzał. Tłumaczył coś jakiemuś innemu wykładowcy. Ja powinnam wyjść z tej sali, ale było mi tak jakoś wiesz… no jakoś nie po drodze. W końcu zmuszono mnie do wyjścia. Skarcono wzrokiem, i zmuszono mnie do pójścia dalej. Wiesz, sesja to jednak młyn. Ja byłam wówczas na początku zabawy z uczelnią... Wymieszało się wszystko, ale oczy pamiętałam. Trudno jednak było go spotkać. Każdego weekendu jadąc na uczelnię, liczyłam, że go zobaczę. Wszystko jakby przygasało przez kolejne tygodnie. A później, przypadkiem… no w sumie nie zupełnie przypadkiem, odkryłam kim on jest i jak się nazywa. Był niewiele starszy ode mnie, tak mi się przynajmniej wydawało. Kończył się pierwszy semestr i nie miał zajęć z moją grupą. Nie miałam nawet jak do niego zagadać. No bo co miałam zrobić?  "Hej, masz piękne oczy, czy mogę Cię poznać?".

- Wyjechałam na narty, żeby trochę odetchnąć. Po feriach wróciłam na uczelnię. Spóźniłam się na pierwszy wykład, nie zdążyłam wydrukować planu zajęć. Wchodzę. Patrzę. On. Potem coś razem rozwiązywaliśmy, wspólnie, w grupie i ja coś z tego co on mówił zrozumiałam więcej. No wiesz, niż moi znajomi. Pytał, czy zechciałabym pomóc wraz z nim reszcie grupy. Pomogłam, bo to naturalne, prawda? Zapytałam go wówczas, gdzie mam się stawić. Odpowiedział takim oficjalnym tonem: "z windy na lewo, potem w prawo i drzwi na lewo. Stań i powiedz: oto jestem!"

- Co zrobiłam? Zamyśla się. Wpadłam i powiedziałam "No to jestem!". A potem straciłam rezon.

Kilka słów, zdań, tłumaczeń. Chciałam tak pokazać, że ja wiem, że potrafię. Doskonale wiedziałam, po co tam przyszłam. Tłu-ma-czyć. Wiesz, bierze głęboki wdech, ja jestem z dość konserwatywnej rodziny. Na studia szłam się uczyć. Miałam być daleka od flirtów. Romansów. Po zajęciach zostaliśmy chwilę sami, a później… a później już jakoś się potoczyło…

Słuchałam dalej.

- Jego zajęcia zawsze odbywały się w jednej sali. Podarowałam mu takiego różowego słonia z porcelany, Dałam mu na imię Amanda. Chciałam, żeby go trzymał na swoim biurku. Trzymał.

To jest takie dziwne uczucie. Jednocześnie byłam zauroczona i świadoma tego kim jestem - perfekcjonistką z zapędami na bycie kujonem, kobietą, którą skrzywdzono poczuciem winy wobec świata, bo jest za mądra, za bystra, zbyt samodzielna. Pamiętam jak dziś, że tłumaczyłam mu, że jestem toksyczna, ze to skomplikowane i chyba nie dam rady. Wiesz, że to się nie uda. Nie wiem skąd się brały u mnie te słowa. To było silniejsze ode mnie. Może mam, co chciałam?

Milknie na chwilę. Sięga po torebkę, wyjmuje telefon, zerka z tęsknotą i chowa go powrotem. Wybacz, uśmiecha się. Czasem mam wrażenie, że coś mi wibruje w torebce… jak kiedyś… nieważne. Gani samą siebie.

- Nie odpuścił. Wiesz, to było cudowne. Nauczył mnie mojej własnej wartości. W tym był mistrzem.

Tak samo jak moje głupie serce było mistrzem w znajdowaniu wymówek. Bo wiesz, jest jedno ale. On miał narzeczoną. To znaczy, miał to dobre słowo, czas przeszły, bo ją zostawił podobno chwilkę po tym jak się poznaliśmy. To była wersja dla mnie. Bo tak naprawdę, to byłam tą drugą. Najpierw nieświadomie. A później już zupełnie. Dziwisz się pewnie, co? Pyta i nie czeka na odpowiedź. Z bólem podkreślałam, że nie potrafię się dzielić. Traciłam samą siebie, krzyczałam i robiłam awantury. Wykłóciłam to. Wiesz co jest najzabawniejsze? On bardzo chciał nas ze sobą poznać i nie rozumiał mojej agresji na takie wzmianki. Byłam głupia razem z moim sercem. Wierzyłam, że jakoś to będzie. Że to się układa, że kocham. Jedyne co było prawdziwe, to fakt, że kochałam. Bo chyba nadal kocham. Nadal…

Spędziłam z nim cudowny czas. Zaryzykuję stwierdzenie, że jeden z lepszych okresów w moim życiu. Było tak… bajkowo? Czemu ja nie przewidziałam, że bajki różnie się kończą? Dostawałam kwiaty. Jedyne co mnie zastanawiało, to, to, że wciąż dużo mówił o niej. Wiesz, niekoniecznie dobrze. Ale sporo. A to w kontekście majówki. A to Wielkanocy. Milczałam. Bolało, wiesz. Nie wiem, czy jego słowa. Czy moje gryzienie się w język.

Chcesz wiedzieć co było dalej? Nie, nie będzie happy endu…

- Straciłam siły. Znasz ten moment? Jak się robi źle, to masz siłę. Ale każdy ma swoje granice. Ja też. Rozstaliśmy się, bo nie chciałam być cały czas na drugim planie. Bo ja miałam prawo być z nim tylko wtedy, gdy podporządkowywałam swoje plany pod niego. Wybrałam siebie, zranioną i rozżaloną. Ale jednak siebie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Bo moje głupie serce nawet po zerwaniu otworzyło drzwi. Dało się obić mocniej. Wykorzystał to. Obiecywał, że będzie. Obiecywał i zawodził. Godziłam się na tę byle jakość, wydawało mi się, że jest lepsza, niż nic. Dawałam się zwieść pozornemu, złudnemu, łapanemu szczęściu. A później na dobre powiedziałam dość. I nie złamałam się. A jemu pasowała moja rola kochanki. Powiedział mi kiedyś w rozmowie telefonicznej, kiedy kolejny raz odmówiłam spotkania, że pożałuję. Długo nie musiałam czekać.

Przeprasza mnie na chwilę i wychodzi do toalety.

- Przyszedł czas zaliczeń. Jestem pilną studentką byłam dobrze przygotowana. Oblał mnie. Raz. Potem drugi. Teraz trzeci. Wiem, że się mści. Ale za co, powiedz? Że nie pasował mi układ trójkąta? Teraz są wakacje, upija łyk herbaty. Ale wiem, że zaraz muszę wrócić na uczelnię. Wiem, że muszę to zaliczyć. Jak? Nie wiem jak… Jakkolwiek, mówi.

- Wiesz co jest najgorsze? Pyta. To okropne poczucie niemocy wobec samej siebie. Jednak jakoś da się z takim bólem żyć. Rzadko dopuszczany do głosu rozum jednak wypatruje na horyzoncie kogoś, kto by przyszedł, poskładał głupie serce i odwrócił jego spojrzenie od tęsknoty w stronę chociażby wdzięczności. Bo kolejne wielkie uczucie serca, raczej rozpocznie się od wdzięczności, gdy kiedyś rano nie będzie nic boleć tępym, surowym bólem.

- Zapomniałam o najważniejszym. Uśmiecha się smutno. Znalazł sobie inną kobietę na roku. Zapomniał, że kochał, a ja nie zapomniałam. Dałam się wykorzystać. I głupie serce stoi i czeka, na odrobinę uwagi. Bo kocha, bo tęskni, chociaż jest zranione. Głupie to, nie?

- Zaliczysz. Mówię jej. Najwyżej się odwołasz. Nie wiem. Musi być przecież jakiś sposób.

- Zaliczę? Wybucha śmiechem. Wiesz, że to jest w gruncie rzeczy najmniejszy problem? Odgarnia włosy, przysuwa się bliżej mnie, ogląda przez ramię, jakby chciała się upewnić, że nikt jej nie słyszy.

- Byłam tam. W tej sali. Jego sali. Patrzył na mnie chłodnym wzrokiem. Nie zdałam tego egzaminu. Z biurka zerkał na mnie ten różowy słoń, którego mu podarowałam. Amanda. Rozpromienia się. Między mną a nią była tylko jedna zasadnicza różnica…

- Jaka? pytam.

- Ona miała trąbę w górze. A ja nos na kwintę. A mimo to… zamyśla się. No ja bym mu przecież wybaczyła… Rozumiesz, no nie?

No nie.

Chyba.                       



Spodobał Ci się ten tekst?
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

To nie koniec świata.

$
0
0

źródło: www.gratisography.com

Pakuję się. Nie, nie w kłopoty, nie tym razem. W walizkę, nie swoją, pożyczoną. Warto mieć przecież coś pożyczonego. I coś niebieskiego. Więc zabieram spodenki. I coś nowego. No to sukienka. O nie, to nie ta okazja, nieważne. Normalnie, to byłabym w Grecji. Turcji. Albo Egipcie. Wolę nie, bo tam te wszystkie piramidy. Nie egipskie, żywieniowe. Klątwy faraona, dwa razy przez lewe ramię, a ja bym pewnie przez prawe, więc po co. Na takiej plaży to mogę iść i upadnę, jak Alfa Star, a ja jestem omega, jak te kwasy, do życia niezbędna, nie Tobie, i dobrze. Zdarza się.

Więc mówiłam, że jakby było normalnie. Ostatnio jednak nic nie jest normalne, oprócz biletów, bo ulgowe mi nie przysługują. Dziwne, bo ja czuję ulgę. No więc wracając wyjeżdżam, nie tam a tu. 

Nie tak od razu, bo najpierw mierzę. Zazwyczaj wysoko, a teraz to różnie. Metr dwadzieścia. Metr trzydzieści. I metr dziesięć. Miara człowieczeństwa czasem zawodzi, ale ta pięciometrowa nie, a centymetry mają znaczenie. Jeden. Lub dwa. Ja mam na przykład sto sześćdziesiąt, a jak się uczeszę to więcej, więc mam bardzo dużo znaczenia. Dla siebie.

Wypada, trzeba, muszę, powinnam. Jak wypada, to nie dobrze, trzeba zaciskać, wtedy pomaga, jak trzeba to trzeba, nie mówię, że nie muszę, a musze to zdarza się zginąć w moim domu, jak za długo bzyka, powinnam to komunikować wyraźnie. Bo jedynie to mogę. I tyle.

Przede mną długa droga, w perspektywie góry, bo lubię się wspinać i osiągać szczyty. Też. Rozmowa nie zawsze się klei, ale palce tak, od ciastka z bananem. Banany lubię, bez skórki, kiwi też, a inni lubią z, wiem, widziałam. Żyją. Ja też. Reasumując. Wolę bez. Bez przesady.

Jestem.

Na miejscu uśmiechają się dwie czeszki, one po czesku, a ja po polsku. Miałam kiedyś takie czeszki, trampki w sensie, jarmilki, jedną parę i kolejkę elektryczną. I jeszcze czekoladę studencką, z żelkami. A teraz wolę bażanta. Złotego, jak złoty pociąg. Pociąg mam do bażanta, nie ptaka, piwa, więc mogę tankować. I jeszcze lentilki. Lubię.

W zasadzie tankować nie potrafię, bo po co. Dziwnie by było pędzić z dystrybutorem przez miasto. Na tej stacji, stąd - donikąd, gotówka, karta, obojętnie, mnie też, wszystko jest mi ostatnio jedno. Albo drugie. Jak imię którego nie mam, więc jest mi nic. I dobrze. W nocy się kręcę, ale to dlatego, ze śni mi się, ze kopię kogoś po głowie. Choć nie wiem czemu, bo nie próbowałam.

Bywa, że wychodzę jak ślimak ze skorupy, i wtedy jestem zmierzgła. Wówczas nie mów do mnie, bo pokażę rogi. Abo doprawię. Jak ogórkową. Zanim mnie zdepczesz wyślizgnę Ci się z rak. No cóż.

Siedzę na trawie i czuję mrówki. Wszędzie. Nawet w dupie. Ostatnio wiele mam w dupie, więc co sobie będę mrówki żałować. Nabieram zdrojowej wody do kubka. Ostrożnie. W życiu chodzi przecież o to, żeby się nie nabierać. A mnie się zdarza. A jak jest już za wiele, to każdemu się ulewa. Ulewa nie pomaga na włosy a ja myślałam, że jak pada wtedy rosną. Jak włosy po deszczu. Jednak nie.

Czasami jak się źle skręci to można zabłądzić. A potem nawrócić. Sobie. Się. A jak się już tak błądzi, to można dostrzec przepiękne widoki. No te, na przyszłość. Ja widzę. Na przykład.

Przechodzę przez błędne skały, trzymam się kurczowo poręczy. Kiedyś mogłam za wielu poręczyć, teraz już nie. Więc się trzymam i patrzę uważnie pod chude nogi. Krzywe. Jak moje wizje. 

Miła pani mnie pyta jaki mam podkład, a ja mówię, że żaden, bo się nie moczę. I że właściwie to dziś jeszcze nie piłam, bo prowadzę, się, a ona że pytała o twarz. Toleriane teint kolor trzynaście. Jakby co.

Spacerujemy. Ona idzie przodem, a ja tyłem, z tyłu mam chorobę lokomocyjna, więc idę powoli i nie hamuję. I słyszę koguta. Tylko. I lubię słoneczniki, więc mam w wazonie. Patrzeć na nie lubię, nie jeść, nie skubać, (słonecznik, nie koguta), zbyt wiele razy dałam się oskubać, a włosy mi nie odrosną jak popada. A szkoda. Mam obsesję. Nadal.

Wdycham nosem bąbelki z jacuzzi, kręcą, jak te z szampana. Po terminie. Wdycham jod z groty solnej. Podobno sól szkodzi. Lubię. I naświetlam się lampami. Aladyna. I jak zapytasz mnie o czym myślę, to powiem, że o polakach za granicą. I karabinach. Skłamię. Przepraszam.

Wracam. 

I już wiem, że mogę na przykład zasłabnąć na przystanku, czekając na autobus, którym nie jeżdżę. Bo nie ma śniegu. Wiem, że nikt po mnie nie przyjedzie. I, że znów nie ma mi kto wnieść walizki. I dokręcić podstawy od telewizora, bo już mam ale nie oglądam. Więc wnoszę sama. Ciężka. Ciężka sprawa zawsze może stać się lżejszą. Kwestia kalibru. Więc te karabiny to jednak na poważnie. Dokręcam. 

Tam.
Tu i tu.
Bo to wszystko
to nie koniec świata.
 


Spodobał Ci się ten tekst?
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Ostatnie promienie.

$
0
0

Wsiadam na mój ukochany rower,
 do koszyka wrzucam jak zwykle książkę i coś do picia.
Kieruję się przed siebie nie planując zupełnie przebiegu wycieczki,
 sama jestem ciekawa gdzie mnie tym razem poniesie.
Jest piękne, ciepłe popołudnie, mijam okoliczne pola,
 łąki, domy sąsiadów i wiatrak tak dobrze mi już znany.
Poza szumem wiatru i cichym ćwierkotem ptaków, otacza mnie przyjemna cisza.
Śmieję się i wygłupiam jak dziecko, to nic, że ludzie patrzą, nie jestem już dzieckiem, ale chyba nigdy nie będę zbyt poważna.
Delektuję się ostatnimi promieniami słońca.
Łapię je tak zachłannie, chcę je wszystkie zatrzymać dla siebie. Czuję, jakby miał mi je ktoś zaraz zabrać na zawsze.
Zatrzymuję się, opieram rower na nóżce.
Rozglądam się dookoła.
Widzę rozległą zieleń i błękit nieba.
Podoba mi się to co widzę.
Uśmiecham się.
Czuję się spokojna.
Jest mi tu dobrze.
Z dala od miasta.
 To jest mój świat.
Tak!, czuję się tu dobrze.
Tu jest moje miejsce.
To jestem ja.


 



 





vbv
fvf
f


 Top - Atmosphere /  Szorty z wysokim stanem - boohoo / trampki, okulary - H&M

Last Summer

$
0
0

Wraz z nadejściem września przyszedł ten moment, którego tak bardzo nie lubimy, mianowicie czas,  w którym musimy się pożegnać z letnimi sukienkami, sandałkami, szumem morza, polnymi kwiatami i lemoniadą arbuzową.
Czas, kiedy znów na wieszakach rozgoszczą się płaszcze i swetry.
Będziemy tęsknić za ciepłymi wieczorami spędzanymi w ogrodzie, za długimi rozmowami które prowadziłyśmy leżąc na hamaku i sącząc chłodne piwo, za wygłupami w basenie i za wycieczkami rowerowymi, ale najbardziej za promieniami słońca, w których uwielbiamy się wygrzewać.
Nie mogę uwierzyć, że to wszystko już za nami.
Lato zawsze przemija w błyskawicznym, bezlitosnym tempie.
Pozostaje mi tylko czekać aż do nas wróci za rok :).

Jak zwykle dzielę się z Wami naszymi wspomnieniami z tego okresu.
Dużo błękitu i jeszcze więcej niesamowitych wspomnień.

Zapraszam.


Wakacje bez książki dla mnie nie istnieją.

Na początku lipca wybrałam się na jedną z Wysp Kanaryjskich, dokładnie na Fueteventurę.
Wyspa jest znana z pięknych plaż i silnego wiatru co przyciąga mnóstwo miłośników kitesurfingu, zwłaszcza na początku lipca.
Muszę przyznać, że poczułam te porywy wiatru na własnej skórze i zdecydowanie nie nazwałabym tego zaletą tej wyspy ;)
Plaże zgodnie z opisami są niesamowite i zachwycałam się nimi każdego ranka.




Warto wypożyczyć samochód i zwiedzać wyspę na własną rękę.
My jeden dzień przeznaczyliśmy właśnie na taką wycieczkę i przejechaliśmy wyspę wzdłuż i wszerz.
Szybko się okazało, że wyspa skrywa wiele ciekawych zakątków.

Zdjęcie kutra rybackiego powyżej, zrobiłam z wnętrza jaskini w małej mieścinie -  Ajuy.



1. Nie mogłam przejechać obojętnie obok takich widoków.
 2. Kolejny przystanek w podróży.
3. Wyspy słyną z produkcji aloesu. 
 4. Wszechobecne malutkie wiewiórki.


Chwila na odpoczynek i podziwianie krajobrazu.


Playa de Ajuy w Czarnej Zatoce.



Ajuy - wioska o której wspominałam położona przy Caleta - Negra - Czarnej Zatoce, znajdują się tam jaskinie utworzone naturalnie z  magmy i skał wulkanicznych.
Według legend jaskinie były wykorzystywane przez piratów w celu przechowywania łupów i skarbów. 

Jeżeli nikt nie zwrócił uwagi na nazwę to dodam, że w Hiszpanii "J" czyta się jako "CH" , a "Y" jako "I" 

Więc już wiecie jak ona brzmi  ;)





1.Moje hobby. / 2. Weekend nad jeziorem. / 3.Zdrowe odżywianie ;) / 4. New Nails.


1.Tropikalny Elixir do włosów - TONI&GUY
 2.Terracotta Guerlain - Mozaikowy puder brązujący, pięknie modeluje i rozświetla twarz, polecam!
3. Matowa czerwona pomadka INGLOT to klasyk do tego koniecznie konturówka do ust.
 4. Korektor pod oczy SENSAI, jestem w nim zakochana, świetnie kryje moje naprawdę widoczne sińce pod oczami, mimo małego opakowania uważam, że jest warty swojej ceny.


1. Jak zwykle w trasie. / 2.PASJA! / 3. Gofry w Ustce :) / 4. Welcome to Wroclaw


Pamiętna impreza w babskim gronie. 
Dziewczyny dziękuję !!!!!



Jak co roku nie wyobrażałam sobie lata bez wizyty nad naszym pięknym Bałtykiem.
Żałuję, że nie mogłam na dłużej oderwać się od codziennych obowiązków, bo weekend to zdecydowanie za krótki czas, żeby się nim w pełni nacieszyć.



1.Obowiązkowo - PARAWANY! / 2. Mogę godzinami tak siedzieć i  słuchać szumu morza. 
/ 3. Najlepszy piasek na świecie. / 4. Pożegnanie z morzem.
 
Pewnie już wiecie, że pewnego czerwcowego dnia...
 zostałam żoną...!
Nadal w to nie mogę uwierzyć.



W ostatni weekend sierpnia Magdalena wybrała się na weekend w góry.
Upajała się ciszą i górskimi widokami, jak mi wspominała całe dnie wylegiwała się na łące i czytała książkę, a wieczorami korzystała z dobrodziejstw tamtejszego SPA, żyć nie umierać.
Strasznie jej zazdroszczę i nie wybaczę jej, że nie zabrała mnie ze sobą, ale najważniejsze, że wypoczęła, naładowała baterie i być może znalazła inspiracje na nowe teksty.
Wspominała też coś o kogutach, ale nie do końca zrozumiałam ;).
 Zobaczcie jakie piękne zdjęcia przywiozła z tego wypadu.







Tego lata w naszym mieście zawitały Food Trucki!.
Centrum miasta zapełniło się kolorowymi, zabawnymi furgonetkami, a jak się okazało również głodnymi mieszkańcami.
Słynne ciężarówki wypchane były po brzegi pysznym jedzeniem, ich właściciele serwowali nam dania z całego świata.
Sama z niecierpliwością czekałam w kolejce na swoje danie, a zapach był obłędny.
Cieszę się, że ci miłośnicy gastronomii odwiedzili naszą skromną mieścinę :)
Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy bo było wesoło, kolorowo i przede wszystkim smacznie.




Dla maluchów również nie zabrakło atrakcji.


Na koniec kilka ważnych informacji dotyczących naszego bloga.

Jak wiecie 6 sierpnia Głupie serce obchodziło swoje pierwsze urodziny!  
Nasza radość była podwójna ponieważ na naszym fanpejdżu liczba polubień przekroczyła okrągłą sumę 1000!

I to jest dobry moment, aby podziękować wszystkim tym, którzy nas wspierają i popychają do działania. 

W tym okresie bezwzględnie wasze serca skradł wpis wesele hej wesele, który zgarnął kosmiczną liczbę wyświetleń.
Jeżeli ktoś nie czytał to zapraszam tutaj KLIK

Bye Bye Summer!




Strach ma wielkie oczy.

$
0
0

źródo: www.picjumbo.com 

Zatrzaskuję szybko drzwi, do torby pośpiesznie wrzucam klucze. Zbiegam nerwowo po schodach, ostatnio zawsze się spóźniam. Wszędzie. Przyspieszam kroku, macham jej, widzę, że już na mnie czeka. Nie jest sama, jej dłoń trzyma rezolutna trzylatka, która chwilę później przepada w piaskownicy. Patrzę na nią i się uśmiecham, bo widzę, że rozpiera ją duma.

- Staraliśmy się o dziecko dwa lata… zaczyna mówić. Dwa bardzo długie lata. Żaden z lekarzy nie potrafił nam powiedzieć dlaczego akurat nam się nie udaje. Ty wiesz, jak to jest się starać o dziecko? Zerka na mnie. Kiwam głową przecząco. Głupia ja, mówi. Skąd Ty masz wiedzieć, co ja ci tu w ogóle… 

- Nieee, mówię… Nie przejmuj się. Głaszczę ją lekko po przedramieniu.

- Z czasem chyba odpuściliśmy, bo wiesz seks stał się rutyną, a ja czułam się jak maszyna i wszystko było takie mechaniczne…  Odrealnione…  No wiesz, to dziś, to teraz, zaraz. To całe obliczanie dni płodnych, te wywoływane łzy w oczach, bo znów mam okres… Bo znów się do cholery nie udało. Z miesiąca na miesiąc traciłam siły. Gdzieś z tyłu głowy szukałam innych rozwiązań. I tym sposobem, metodą wielopunktową namówiłam Alana na adopcję. Wtedy to dopiero się zaczęło. Kupa papierów, kupa wywiadów. Miałam wrażenie że sprawdzają nas jak CBŚ. Ale wiesz, i przez to przebrnęliśmy. Udało się. Mieliśmy przejść pierwszy kurs, po to, by zostać rodziną adopcyjną.

Zamilkła na chwilę. Rozejrzałam się, słońce przebijało się przez konary drzew na których wciąż jeszcze była kaskada liści. Ktoś obok zbiegał ze schodów, ktoś przed nami przejeżdżał na rowerze. Wyrwała mnie z zamyślenia.

- To był grudzień, było bardzo zimno, szaro. Strasznie. Wzdrygnęła się.Wszyscy świętowali mikołajki, a ja rano poszłam zrobić badanie krwi, na zlecenie lekarza. Martwił się, ją z resztą też, że bardzo tyje. Już przed ślubem zaczęłam znacznie tyć i zupełnie nie wiadomo było dlaczego. Bo przecież na pewno nie z obżarstwa. Nie lubię tych wszystkich gabinetów. Przychodni. Igieł, strzykawek, fiolek. Zabierają mi entuzjazm. Poczucie bezpieczeństwa. Działają na mnie stresująco. Alan, mój mąż dobrze o tym wie. Uśmiecha się nieśmiało. 

Jak wychodziłam z domu, zadzwonił, że będzie czekał pod centrum zdrowia. Bo akurat zdąży skończyć pracę, więc wrócimy razem. Powiedziałam mu mechaniczne okej, i po chwili wchodziłam już na piętro budynku. Stoję w tej kolejce. Odbieram wynik i słyszę gratulacje. Patrzę szeroko otwartymi oczami na pielęgniarkę,  która już mnie znała... Nie bez powodu nie lubię tego miejsca, jestem jego stałą bywalczynią.  Okazuje się że jestem w piątym tygodniu ciąży. Rozpromienia się. 

Wiesz co się wtedy czuje? Radość. Niezmierną radość, która do dziś mnie rozpiera. Wybiegam, z entuzjazmem mówię Alanowi, a on zachował się wówczas  jakby był nie obecny. No wiesz, jakby się cieszył ale był zdziwiony. Albo może coś przeczuwał? Nie wiem…

Mruży oczy, jakby ktoś zaświecił jej po nich latarką. Z piaskownicy macha nam mała rączka, ona odmachuje, wyciera kąciki oczu.

- Popędziłam do lekarza jak na skrzydłach. Nie myślałam o niczym innym, jak tylko o magicznym tak. By powiedział mi, że tak, pani Kalino, to prawda. Zbadał mnie i padło tak długo wyczekane  gratuluję. Po chwili jednak dodał, że ciąża jest zagrożona i albo pójdę na l4 albo mam znaleźć innego lekarza. Zgadzam się, na wszystko się zgadzam. Bez zająknięcia się zgadzam. Chociaż ta perspektywa, że mam leżeć brzmi wówczas dla mnie jak wyrocznia.

Wiesz, mówi. Tak naprawdę, to bym się wtedy zgodziła na wszystko. Podpisała bym pakt z diabłem. Byle by mi się udało… 

Kontynuuje.

- Leżę i dopada mnie lęk, co dalej. Uważam na siebie, jak tylko mogę. Któregoś dnia wstaje na chwilkę, tak tylko po wodę, czuję dziwne ciepło, krwawię. Zabiera mnie pogotowie. Jednak szpital. Nieuniknione. Ale ja byłam na to gotowa, na to wszystko. Tak bardzo pragnęłam niej, zerka na małą i uśmiecha się.

- Któregoś dnia do mojej sali wchodzi lekarz i mówi, że muszę podpisać zgodę na badania. Podpisuję. Jestem w ciąży, przecież badania są normalnością. Tak jeszcze wtedy myślę. Jakieś dwa tygodnie później wchodzi na salę już nie jeden, a sześciu lekarzy. Badają mnie, po kolei, robię się nerwowa, niespokojna,  nie wiem o co im chodzi, przecież leżę, stosuję się, nawet do toalety nie wolno mi wstać. Nie wstaję.
Milknie na chwilę

- Alan już wiedział, widziałam po nim, że coś jest nie tak. Wsadzono mnie na wózek i zabrano do gabinetu. Kolejne słowa pamiętam jak przez mgłę. Jakieś hasłowo rzucane zdania, że moje życie jest najważniejsze. Dziś już dokładnie tego nie pamiętam. Oprócz tego jednego, kluczowego zdania. Ma pani nowotwór, twór, ór… 
Rozsadzające głowę echo. Jak w pustym lesie. Łapię się za głowę i krzyczę, że to niemożliwe. Słyszę, że mam, że od kilku lat, że ciąża musiała go uaktywnić. No ale jak… Zamieram. I wtedy padają słowa, o przerwaniu ciąży. Nie, nie ma takiej opcji, zaznaczam mu wyraźnie. Pieprzę ten wózek, zapłakana wychodzę o własnych siłach, gładzę się po brzuchu. Jak on mógł mnie zapytać czyje życie ratujemy… no jak? Patrzy na mnie. My to my. My. Nie ja…

Mija dzień za dniem, nadal jestem w szpitalu. To jest taki czas, że wszyscy patrzą na mnie z politowaniem. Smutnieje. Alan wpada na salę i mówi, że to jest tylko moja decyzja i że on ją szanuje. Wiesz, ja wiem, że on wtedy kłamał. Ja widziałam jak bardzo się boi. Nigdy by się nie przyznał. Ale bał się, Widziałam. Zbliża się czas rozwiązania. Dostaję nadciśnienia ciążowego, lekarz mówi, że jeszcze tydzień i rozwiąże ciążę. 

Jest 12 czerwca, od rana świeci słońce. Śliczne, wiesz, inne niż zwykle. Inne dla mnie. Dzwonię do mamy i mówię jej ze Ania jest na świecie. Uczucia które wtedy mi towarzyszyły są nie do opisania. Ból straszny, nie mogę się ruszać, ale jestem taka szczęśliwa! Mój tata dzwoni do Alana. Wypytuje, on płacze, słyszę, że mówi, że ma 10 palców i nie wie ile waży ale jest śliczna. Rozbraja mnie totalnie tym zdaniem. 

Mija kilka dni. Wracamy do domu. Postarał się, posprzątał, choć nigdy tego nie robił, bo wiesz, to prawdziwy synuś mamuni. Podaj, zrób, przynieś… Jestem daleko od domu rodzinnego, wiesz, to staje się nagle dotkliwe. Przyjeżdżają rodzice, tata z kwiatami, całuje mnie w rękę, płacząc przy tym.  To jest takie… To było… To było takie poruszające. Mój stanowczy ojciec… Mama była wniebowzięta. Jak to dziadkowie. Przez chwilę łapię, chwytam tez niezwykłe chwile szczęścia. Wiesz, gdybym wtedy wiedziała… Nałapałabym na zapas…

- Powoli wpadam w depresję, nie mogę karmić. Tata zabiera mnie do lekarza, bo nie pozwalam nikomu dotykać Ani. Dostaję leki, które rzekomo mają mi pomóc. Jestem wyłączona, liczę dziurki w chlebie. Stosuję się do zaleceń, leki działają, powoli jest coraz lepiej. Czuję dotkliwy smutek gdy rodzice wyjeżdżają. Jakbym chciała powiedzieć chyba sobie bez was nie poradzę. Dałam radę. Mijają kolejne dwa tygodnie, trwa moja początkowa przygoda z macierzyństwem, okraszona szeregiem badań. Jestem już po biopsji, na szczęście to nie nowotwór złośliwy. Oddycham z ulgą. Ale przede mną kolejna operacja. Kolejna… Boję się, sama nie wiem czego do końca. Najbardziej boję się o nią. O Anię. 

Wstaje na chwilę, podchodzi do piaskownicy, wyciera małej rączki, tuli ją do siebie, coś mówi. Wraca do mnie.

- Przestałam być kobietą. Tak czułam. Wdech. Wydech. Straciłam wszystko… Macica… jajniki… Ale wiesz, nic się nie liczyło, tylko Ania. Tylko. Że jestem ja. I jest ona. Dawała mi taką niewyobrażalną siłę. Byłam skupiona wyłącznie na niej. I gdzieś po drodze zapomniałam, że mam męża. Gdzieś się mijaliśmy i w sumie to chyba nawet ze sobą nie przebywaliśmy. Dni mijały, przechodziłam rekonwalescencję. Anka jakby wiedziała, że nie mogę jej nosić, była grzeczna a każdy jej uśmiech dodawał mi sił. Sił by żyć. Kolejne etapy leczenia. Radioterapia. Boli mnie wtedy wszystko. Boli mnie serce, bo gdzieś za uchylonymi drzwiami słyszę "taka młoda "… Boli mnie… Boli… powtarza.

Teraz ja wstaję, bo obok nas usadawia się wiewiórka. Ania, chodź. Zobacz. Wskazuję na rezolutnego rudzielca. Popatrz, widzisz? Ma w łapkach coś do jedzenia. Pewnie zaraz to zakopie. Zerkam na nią. Patrzy gdzieś przed siebie. Aniu, wiesz, że wiewiórki zakopują jedzenie, a później zapominają gdzie je zostawiły? Mała patrzy zaskoczona. Przeczesuję jej zwichrzoną czuprynę, wracam. Gdyby ona mogła zakopać to wszystko… I zapomnieć… 

- Czas w szpitalu dobiega końca. Wracam do domu. Wszystko wraca do normalności. Wiesz, pozornie. Wszystko, tylko nie moje małżeństwo. Kłócimy się o wszystko i o nic. Gdzieś czuję że on nie daje rady psychicznie. Proponuję mu nawet terapię, ale wyśmiewa mnie. Rezygnuję, nie namawiam. Chyba nie mam siły. Oddycha ciężko.

- Kilka miesięcy później wyczuwam pod pachą guza. Gdzieś z tyłu głowy myślę, że tylko mi się wydaje. Że to niemożliwe. Możliwe. Kolejna operacja... Dzwonię do mamy i mówię jej, że gdyby mi się cokolwiek stało, to żeby nie pozwoliła, by moja teściowa wychowywała Anię. Tak bardzo się bałam.

Przerywa na chwilę. A ja nieśmiało ją pytam, z kim było jej dziecko, kiedy ona…

-  Mam złotą nianię. Mówi. Jest dla małej jak babcia. Daje jej opiekę. Ale co najważniejsze. Miłość. Daje jej miłość. Ty wiesz, że ona przychodziła z małą do szpitala? Tylko po to, żeby Anka mogła mi pomachać… Ania to dzielna dziewczyna, ona daje sobie świetnie radę. Mówi z dumą w głosie.

- Kolejny raz wracam ze szpitala do domu, ale już mniej żywa. Jakby ktoś mi zabrał energię. Odbieram wypis i widzę na kartce że mam stawić się u laryngologa - onkologa. Denerwuję się. Co jeszcze, pytam samą siebie. No co? Stawiam się. Znaleźli skąd ten potwór we mnie jest. Na krtani... Mówię dużo do córeczki, bojąc się że mogę już nigdy nie mówić. A ona… a ona zaczęła mówić mama.Radość matki wariatki nieokiełznana. 

Wiesz, co było dalej, pyta i nie czeka na moją odpowiedź. Tak. Szpital. Tak. Kolejna operacja.

- Udało się. Żyje. Jestem. Trafiam na chemioterapię. Do domu wracam w chuście, mała mnie nie poznaje. Tracę włosy, tracę siebie, tracę siły, które szybko odzyskuję. Tak bardzo chcę dla niej żyć. Tak bardzo ona mnie przecież potrzebuje…

Podbiega do nas Ania, mamo, widziałaś? Mówi. Widziałaś, jak zjeżdżam? Otrzepuje małe rączki z piasku. Patrzę na nie i pytam, jak ona czuje się dziś…

- Dziś...? Dziś żyje całą piersią, całą sobą. Ratuję małżeństwo, choć nie wiem, czy mi się uda. Wiesz, zawiesza się na krótką chwilę… Ja dałam życie Ani, a ona mi się tym samym odwdzięczyła. Tchnęła je we mnie na nowo, kiedy opadałam z sił. Wiesz... Ja kocham żyć…

Kiedy się żegnałyśmy zatrzymała mnie jeszcze na chwilę.

- Czekaj… Wiesz, przypomniało mi się… Właściwie pamiętam jakby to było dziś, jak leżąc w szpitalu po kolejnej chemii dostałam od Was zaproszenie na spotkanie… Boże jak ja wtedy płakałam… 
Nie masz pojęcia… 

Mam.

Mam, naprawdę.

Spodobał Ci się ten tekst?
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Spacer po Ogrodach Wallensteina.

$
0
0

Zanim wyjechałam do Pragi, sporządziłam jak zawsze obszerną listę miejsc, które koniecznie muszę zobaczyć.
 (Obszerna w teorii, w praktyce jak to zwykle bywa ... znacznie się skurczyła:)).
Nie mogło na niej zabraknąć Ogrodów Wallensteina,
 ( Valdstejnska zahrada ).
Jak już je odnajdziecie pokonując labirynty praskich, wąskich, brukowych uliczek to nie będziecie zawiedzeni.
Podpowiem tylko, że znajdują się niedaleko ambasady Rzeczypospolitej Polskiej.
Mimo tego, że odwiedza je mnóstwo turystów, panuje tutaj niesamowity spokój.
To idealne miejsce na odpoczynek i czytanie książki.
Spacerując pięknymi alejkami ogrodów, na pewno zauważycie przechadzające się swobodnie pawie, które nic nie robią sobie z waszej obecności, a jak Wam się poszczęści to spotkacie pawia albinosa, który jest niewątpliwą gwiazdą tego miejsca.
Przyciąga tu turystów, którzy przychodzą specjalnie, żeby go sfotografować... hmm.. na mnie jednak nie zrobił aż takiego wrażenia, oceńcie sami.

Na zdjęciach widać w tle sztuczną grotę z imitacją nacieków skalnych.
Jeżeli się przyjrzycie to zauważycie, że twórca tego dzieła chciał zrobić turystom psikusa i dodał gdzieniegdzie coś od siebie... :)
Czy tylko ja to widzę?

















Jest i on!


Spodnie - Cubus / T- shirt - Papaya / Jeansowa parka, torba - Atmosphere / Szpilki - TOPSHOP


Pozdrawiam Joanna.


Gdzie Ci mężczyźni?

$
0
0

źródło: www.gratisography.com


Andrzej jest niski i krępy. Tyłek ma tak gruby, że nawet żal go nie ściśnie. Fryzura ‘na lotnisko w Modlinie’. I dziwnie chodzi. Jakby pod pachą nosił papiery toaletowe. Z Biedronki. Zarzuca ramionami, śmieje się jak antropomorficzny pies goofy, z profilu przypomina mi porky pig zmiksowanego z bugs bunny. Nadużywa słowa ‘pięknie’. I ‘baja’. Stojąc przy barze uparcie prosi o gratisy. A mnie o piwo. Nic mu nie smakuje. Zupa zawsze jest za słona. Preferuje chleb z pasztetem. Też bym sobie zjadła, ale nie mam jego zdjęcia. Nie lubi Kuźniara. Lisa. I tefałenu. Oglądając galerię zdjęć zdobywa się na jedno zdanie. ‘Niezły pępuszek’. Warszawiaków nazywa głównie ‘słoikami’. Siebie mianuje tym pełnoprawnym. Jest z Pruszkowa. 

 ***

- Jesteś lesbijką? Zadaje mi pytanie, kiedy wracamy z pracy.

- ??? - przewracam oczami.

- No lesbijką? Je
steś? Bo skoro się już znamy kilka dni, to mogę Cię tak wprost zapytać, co nie?

- Jestem. Odpowiadam prześmiewczo.
 
- Serio, wiedziałem, triumfuje Andrzej. Mam wrażenie, że zaraz zacznie podskakiwać.Wyglądasz jak rasowa lesba. Taka wiesz, zupełnie aseksualna dla faceta. jak ta, no, zamyśla się. Britnej Spirs. Ten tego. Ej, no. Ale czad.

- Wiesz, kontunuuje. Właściwie to ja nienawidzę gejów i lesbijek. Jestem z tego dumny, wiesz? Choć Ciebie zasadniczo, to lubię, polubiłem znaczy się, dodał pośpiesznie, trącił mnie łokciem, po czym zanucił kibicowską przyśpiewkę. Zarzucił charakterystycznie ramionami, jakby mu ciążyły reklamówki i pociągnął nosem.

- Ale ja mam intuicję dodał. I te twoje czerwone usta. Logiczne, nie?

Nie.

Dla dopełnienia wizerunku brakowało mu nerki przypiętej do pasa i bimbru wyjętego spod lady. Właściwie to z kraciastej torby. Bimbru, którym mógłby śmiało handlować. I papierosów. Bez akcyzy.
 
***

- Ten Twój blog, wzdycha, no, ej, no widziałem, pociąga nosem iodwraca się w moją stronę. Co za smuty. Zaśmiewa się. Beznadzieja. Przeciera usta rękawem, chichocząc dalej sam do siebie.

Grzecznie mu odpowiadam, że zaglądanie na bloga jest dobrowolne. I, że szczerze rozumiem, że jego poziom elokwencji może mieć trudności z rozumieniem pewnych spraw. Kwestii. Zapisów.

- Nie ta liga, bejbe, odpowiada. Nie ta liga.
- Słusznie, Andrzejku, mówię. Słusznie.

Cieszy się.

Nie zrozumiał.
Wiedziałam.

***

Siedzimy obok siebie, na zebraniu. Andrzej przysuwa się bliżej, odchyla dziurę w spodniach, pokazując mi bokserki, w kolorze spranego pseudo turkusu. Opowiada, że ma odliczone na cały tydzień. Zastanawiam się, czy dziś na metce ma ‘trójkę’. Bo jest środa. Trąca mnie ramieniem, kieruje wzrok ku dołowi, hę, wskazuje czubkiem nosa na owo miejsce. Trąca mnie jeszcze raz kolanem, wyszczerza zęby, mam wrażenie, że zaraz powie, co jest doktorku i zazgrzyta zębami. Odsuwam się i słyszę, fajne, nie?

Nie.

***

- Ty, kaliszanka, zagaduje mnie. Ty jesteś za Lechem, co nie? Zaczyna dyszeć.
- Za Desperadosem, mówię.
- Co? Hę? Skąd to? Pyta zaskoczony.
- Z biedronki, mówię.

Nie skumał.

***

Roman ma sporą nadwagę i dżinsy wycierusy. Kraciastą koszulę, zapinaną na guziki, które się rozchodzą. Na szyi gruby złoty łańcuch. Przysiada się, włącza telefon wielkości tableta, i pokazuje mi swoje hektary. O tu, mówi, popatrz, tu jadę ciągnikiem. Nowym, podkreśla. Nie na kredyt. Ojciec zawsze mi mówił, że lepiej poczekać i nowy kupić. Fajny nie? - przysuwa mi telefon do ucha. Słyszysz co leci? Disco polo. Popatrz tu, scrolluje ekran. Zaczyna nucić ‘Iza z Matiza, Agata z Fiata, Lata za mną lata, każda małolata. Lena z Citroena, Monika z ciągnika …’ Casting robiłem. Czaisz? Kalendarz wydajemy. Na ekranie moim oczom ukazują się dziewczyny w różowych lateksach. Przy traktorach. Kombajnach. I innych sprzętach, których nie potrafię zdiagnozować. A tu, kontynuuje, to mój basen, powiększa zdjęcie. Tym razem moim oczom ukazuje się przyczepa od traktora, wyłożona folią. Basen? Pytam. No na razie taki. Widok jest z góry, widzisz? Drona mam. To co, zabawimy się, pyta przejeżdżając mi dłonią po nodze.

- Nie, odsuwam się.
- Dziwne, mówi i idzie dalej.

***

Maurycy ma różowy, jasny odcień skóry, duże, odstające uszy, i małe szare oczy. Ubrany jest w zieloną koszulę na krótki rękaw, brązowy bezrękawnik i jasne spodnie. Na rękach ma widoczne blizny, na głowie kaszkiet. Porusza się w trybie slow motion. Jego wygląd nie uległ zmianie od czasów pierwszego odcinka doktor Quinn. Maurycy jest grubo po trzydziestce.

- Ta fryzura Cię postarza, mówi Maurycy z triumfem w głosie. I ta sukienka, drapie się po czole, ona w ogóle do Ciebie nie pasuje. Wiesz? Toczy zacięty monolog. 

- No mała, słyszysz mnie? Dostrzega lekceważenie. W końcu.

- Umowę mam, no wiesz, o pracę. Taką normalną, zusy, te sprawy. Po całym świecie jeżdżę. Głównie to Skandynawia, jakie widoki, mówię ci, szał. Słuchaj, co Ty tak milczysz? 

Chwila ciszy. Przed burzą.
 
- Ty masz strasznie wąskie usta. Nadmienia po chwili. To tak na marginesie. Przysuwa się bliżej. Serio, uśmiecha się. W sumie nic mi tu nie gra, jesteś jakaś taka, zamyśla się, niespójna, dodaje. Ale słuchaj. To nie jest ważne. Jutro mam randkę. Nauczyłabyś mnie całować? 

- Nie.
- Nie? 

No to słuchaj, zapomniałbym. Zęby masz za duże, dodał i poszedł.




Spodobał Ci się ten tekst?
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Zachód słońca na Moście Karola.

$
0
0

Wrześniowy poranek.
Słońce przebija się przez hotelowe okno.
Wstaję. Wlokę za sobą kołdrę, owijam się nią niedbale i siadam na parapecie.
Sącząc gorącą herbatę z cytryną, napawam się widokiem z dziesiątego piętra na niesamowitą "Złotą Pragę".

***

 Cztery przystanki metra i docieram na miejsce.
Moim oczom ukazuje się Staromestske namesti czyli Rynek Staromiejski - serce Stolicy Czech w całej okazałości.
Otaczają mnie piękne w każdym detalu, bogate, zadbane kamienice. Czuję się jak w jakimś królestwie, wszystko jest takie eleganckie i wysublimowane.
Brukowane uliczki, setki rozsianych klimatycznych lokali, w tle słyszę stukot końskich kopyt.
Jestem jak w transie, a aparat fotograficzny aż wrze! :)
Teraz już wiem dlaczego Praga cieszy się opinią jednego z najpiękniejszych miast na świecie!

***

Wielogodzinne maszerowanie i moc wrażeń sprawiły, że musiałam usiąść i ochłonąć z emocji.
Rozsiadłam się zatem wygodnie w jednej z restauracji i zasmakowałam czeskich knedlików.
( Wbrew opiniom jakie słyszałam, obsługa była przemiła.)

Słońce zaczęło chować się za czerwonymi dachami budynków.
Czas na mnie!
Powoli kieruję się w stronę stacji metra.
Spacerując po uroczych alejkach, które wieczorem są jeszcze piękniejsze, dostrzegam małą zieloną strzałkę z napisem " Karluv Most".
Od strzałki do strzałki z uśmiechem przebiegam w tym labiryncie kamiennych korytarzy niczym za dziecięcych lat podczas zabawy w podchody.
Nieraz pomyliłam uliczkę i musiałam zawracać, co jeszcze bardziej  podsycało moją ekscytację.
Ostatnia zielona strzałka, tramwaj wyjeżdżający z wąskiego tunelu, ostatnie przejście dla pieszych i jestem.
Stoję u bramy słynnego Mostu Karola.
Do tej pory o tym miejscu tylko czytałam w miłosnych powieściach.
Stawiam kolejne kroki i przyglądam się dokładnie.
Powiem Wam szczerze,  że tak właśnie sobie go wyobrażałam.
( No może bez tego tłumu turystów.)
 Most jest dosyć długi, kamienny, wyłożony kostką brukową, z każdej strony rozpościera się malowniczy widok na Wełtawę.
Atmosfera jest niesamowita. To miejsce mnie oczarowało i zaczarowało!
Zatrzymuję się w połowie mostu. Opieram łokcie o murek.
Spoglądam w dół na łódki, które powolutku przemieszczają się po rzece.
Podnoszę głowę i nie mogę oprzeć się pokusie podpatrywania zakochanych z różnych zakątków świata, którzy uwieczniają swoje czułe pocałunki.
Karluv Most to niewątpliwie romantyczne i magiczne miejsce.
Czułam się jak w bajce patrząc na czerwone dachy kamieniczek, wieżyczki bram kościołów i wzgórze z Zamkiem Praskim.
Jednego mogę być pewna. 
Szybko zatęsknię za tym widokiem.

















Bluza- Mosquito.pl / Spodenki - Bershka / Buty - Nike Air Force / Torebka - F&F



Nie wiem, czy potrafię być sama.

$
0
0

 
źródło: www.picjumbo.com


Kalisz. Dworzec. Długa droga do Lublina. Pociąg. Osobowy. Bus. Pośpieszny. Pośpiesznie zamieniam kilka słów z osobami. Próbuję czytać. Nie mogę mieć głowy w dół, bo chce mi się rzygać. Jak kotu po śliwkach. Więc głowa w górę. Zawsze. Czytam. W myślach. Jedyne na co liczę przez ten najbliższy tydzień, to ludzie. Dobrzy. Ogólnie to śliwki lubię. Ale koty chyba nie.

Delegacja. Praca. Brukowana starówka. Stare kamienice, ciepłe światło latarni. Zimna czeska piwnica i budweiser. Piwo w hektolitrach wlewane. Nie z chmielu czy jęczmienia. Z Biedronki. W gardło. Bez bólu. Brzmi jak szyld znanego dentysty. Dziesiątki rozmów. Do nocy. Setki uśmiechów. W nocy. Kilkanaście serc bijących w jednym rytmie. Udało się. Od rana.

Uśmiecham się. Czuję szczęście w najczystszej postaci. Wyprane w perwolu. Potrafię. Wciąż. Siedem szybkich dni. Koniec. Końców. Końcówki do obcięcia. Stało się. Wracam.

Lublin. Dworzec. Dwa bilety do Radomia, poproszę, o drogo a droga krótka, jak spódniczka Ukrainki z klarnetem w dłoni. Wystarczyłoby na sylwestra w Nadarzynie. Sukienki. I pieniędzy też. Wagon numer czternaście. Walizka z rączką, kółka haczące o nierówny chodnik. Prawie pełny przedział, kulturowy też. Czarnoskóra studentka czyta książkę, raz po raz marze po niej różowym zakreślaczem. Ja też często marzę. Tam i tu. Ma nadwagę a ja nie, i dużo biżuterii. Ja mniej. Ale ważnej. Dziękuję. Szczupły chłopak czyta książkę o coachingu, ruda kobieta je paluszki i wyciera je w chusteczkę. Nawilżaną. Powietrze jest suche. I gęste. Pada. Mi laptop też. Cholera. Jasna, jak twarz chłopaka numer dwa. Bez książki. 

Do widzenia Lublin. Tęsknię, nim wyjadę.

Kalisz. Dom. Gaszę lampkę. Nocną, nie wina. Choć mam w lodówce. Różowe. Pół butelki. Gaszę, bo się boję. Pająków. I ciemności. Też. Mieszkam sama. No tak. Pierwszy raz w życiu. I nie wiem czy potrafię. Ty mówisz, że to ciężko. Może i ciężko, bo lubię mówić. A nie mam z kim. Poza tym to poczucie bezpieczeństwa. Gdzieś. Ktoś. Z kimś. Nie mam. Go ja. Jak ta piosenkarka. ( Po) Czucie. Jak w stopie. Kiedy na niej siedzę zbyt długo. Znika. A lubię. Siedzieć. I mieć. Bezpieczeństwa pasy. W aucie. Zapinam zawsze. Ja.

Trzy miesiące, dwie klatki, cztery piętra, jeden pokój. Niby bez zmian. No ale nie mam piekarnika, a lubię piec. Na przykład kaflowy. I drożdżowca z kruszonką. Też. I śliwki. No tak.

Niejako spadł mi standard życia. Można by rzec. Na głowę. Na łeb, na szyję, na wszystko. Czasem chowam ubrania do lodówki, bo stoi obok szafy. A ja mam alergię. Wczoraj. Bo dziś już nie. Na życie. Lodówka, zimno, jony srebra, roztocza. Taka sytuacja.

Marzę, nie pisakiem. Głową. O pięknej kuchni. Elektrycznej. I krześle. Już nie. O, i mikrofala. Jak ta na moich włosach. Bo raczej są proste. Jak droga. Skądś. Dokądś. Gdzieś.

Za ścianą kłócą się sąsiedzi. Nikt nie lubi krzyków, ja wiem, dlatego często krzyczę po cichu. Krzyczę brakiem słów które dudnią mi w uszach, pod batutą najlepszego dyrygenta, jakim jest mój strach. Ćwierćnuty z taktu moich słów plączą w mojej głowie klucz wiolinowy. Cicho milczę. Mogę milczeć jeszcze ciszej. O jakieś pół tonu. Więcej nie dam rady. Dobrej. Nikomu. Ja.

Jest ciemno, zimno, zima kojarzy mi się z oponami. Nie tymi na brzuchu. Opon nie mam, tamtych i tych i tak nie umiem jeździć. Po śniegu. Leci top model, mam na sobie top. Modela brak. Za to ja, kulturystka. z Dachau. I tyle.

Otworzyłabym słoik z ogórkami i zrobiłabym zupę. Ale nie mam dla kogo. No to herbata. I miód, lipowy, wierzę na słowo, choć słowa znaczą niewiele. A potem się ciągną. Jak krówki. No więc raczej nie gotuję. Choć często gotuję. Się. Sobie. Ja.

Bywa, że nienawidzę tego mieszkania i bywa, że uwielbiam. Pamięć mam wybiórczą, więc zawodzi, jak mnie często ktoś. I nie wiem co z żelazkiem, mam wizję, że spalę dom. A to jedyne przecież co teraz mam. Sobie. Dla siebie. Ja. I zgliszcza. A nie chcę. Wyłączyłam. Jednak. Brawo ja.

Rano chcę, żeby był wieczór, wieczorem chcę, żeby było już rano. Rano chcę znów być sama, wieczorem chcę do ludzi. Mam ochotę na kanapkę, ale zjem ryżowego wafla. Ryżu nie lubię, ale ten jest preparowany, jak wiele w życiu kwestii. Do tego serek, gorzki, jak mój dawny adorator. Wsadziłam mu palec w oko. A teraz to już mu kij. Tam. I tu.

Lubię być ( tu ) , istnieć ( -za ), trwać ( -wy ). Siedzieć ( wygodnie ), wyglądać ( dobrze ), patrzeć ( w przyszłość ). Nie wiem czy lubię być sama. Nie wiem czy potrafię. Nie wiem, ale jestem. Nie wiem czy mnie to dotyka, wiem, że mnie to dotyczy. Nie żałuję. Niczego. Decyzji, kroku, odwagi. Swojej. Ja. Nigdy nie. 

Ja. Dzisiaj mówię JA. Moje.
Kiedyś powiem MY. Nasze.
My.
I tyle.

A póki co.

Na parapecie mam przecież te pieprzone gołębie.




Spodobał Ci się ten tekst?
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Wrześień ' 15.

$
0
0

Wrzesień przeminął niespodziewanie szybko.
Nie zdążyłam się obejrzeć, a w moim kalendarzu już go nie było.
To był naprawdę niesamowicie intensywny miesiąc.
Zarówno dla mnie jak i dla Magdaleny był przede wszystkim podróżą.
Kalisz, Lublin, Praga, Szklarska Poręba, Sopot, Gdańsk.
Brzmi jak szaleństwo? No właśnie ;).
Dosłownie setki kilometrów za nami, ale w końcu życie to nieustanna podróż.
 Ten miesiąc zostanie w moim sercu na długo.
Odwiedziłam miejsca, które są dla mnie wyjątkowe i wprawiają mnie w cudowny nastrój.
Wrzesień był dla mnie uprzejmy, łaskawy i czuły.
Nie było wiatru, deszczu, opadających liści.
Było pięknie słonecznie i błogo.
Taki wrzesień to ja rozumiem!
Mam nadzieję, że październik również dopisze.

Zapraszam na krótką fotorelację z ubiegłego miesiąca.


Zachwycająca Praga.
Godzinne spacery i litry wypitej wody :).



Prawie jak NYC ;).


Trdelnik to tradycyjny czeski przysmak.
To nic innego jak cienki słodki placuszek grillowany na kiju i posypany cukrem wymieszanym z orzechami oraz cynamonem.
Pycha! Musicie tego spróbować :).





Rynek Staromiejski.



1. " Restauranty u Kamienneho Mostu" - klimatyczna restauracja tuż przy Moście Karola.
2. Praski, średniowieczny zegar astronomiczny (Zegar Orloj) -  znajduje się na południowej ścianie Ratusza Staromiejskiego, po wybiciu pełnej godziny pod zegarem zbiera się tłum oczekujący na przedstawienie. Otóż w okienkach pojawiają się postacie dwunastu apostołów, natomiast poniżej grozi kostucha przy dźwięku dzwonów pogrzebowych ... hmm Zegar piękny, widowisko upiorne jak dla mnie.
3. Ciekawy wystrój sklepu ze słodyczami :)
4. Tramwaje, wąskie tunele, brukowane uliczki.
To moje ulubione zdjęcie, przedstawia Pragę taką jaką zapamiętam na długo :)



Wracając z Czech wstąpiłam na kilka krótkich chwil do Szklarskiej Poręby.
Pogoda była taka piękna, że nie mogłam się powstrzymać i pomaszerowałam w góry :)
Słońce ogrzewające twarz, ciepła herbata z cytryną i szum wodospadu.
Czego chcieć więcej? :) 



Jeżeli ktoś by mnie spytał czy wolę morze czy góry, miałabym spory dylemat.
Moje serce rozdzierało by się między Zakopanym a Sopotem.
Te dwa miejsca w Polsce darzę szczególnym uczuciem.
Nigdzie nie czuję się tak dobrze jak właśnie tam.


Beztroskie chwile w ukochanym Sopocie.



Nie planowałam kolejnej wycieczki nad morze, ale jak widać życie lubi zaskakiwać, a takiej przyjemności nigdy bym sobie nie odmówiła.
 
P.S. Wybaczcie, że Was zasypałam zdjęciami mojej psinki, ale to były jej wakacje :)
Zobaczcie jaka była szczęśliwa.













Kochanie wybacz, odchodzę.

$
0
0

źródło: www.picjumbo.com

- Jesteś głupia. Głupia, rozumiesz? Zaśmiał się znów w ten sam sposób. Patrzył na nią z tą samą, przeogromną nutą pogardy w oczach. Jego zimne tęczówki bez cienia wyrazu, zawsze wprawiały ją w stan osłupienia. Paraliżowały. Kuliła się wtedy maksymalnie w sobie. Każda najmniejsza cząsteczka kurczyła się w niej osiągając mikroskopijne rozmiary. Miała wówczas nieodparte wrażenie, że znika.

- Spójrz na siebie. Dodał pogardliwie, ściągając marynarkę z wieszaka. Zarzucił ją na ramiona, jednocześnie robiąc kilka kroków w stronę dużego lustra znajdującego się na lewym skrzydle szafy. Przysunął się bliżej, przejechał palcem wskazującym po brwiach, uśmiechnął się do siebie. W dłonie chwycił papierową torebkę, którą wyjął tuż zza drzwi prowadzących do sypialni. 

- Co to? Adam… Dokąd Ty idziesz? Zostało nam tak niewiele czasu, zostań, szlochała. Czuła się upodlona do granic możliwości. Adam…

- Popatrz jak Ty wyglądasz. Kompromitujesz się, jesteś żałosna. Wstań, kurwa. No wstawaj! Szarpnął ją za ramiona. Skuliła się, znieruchomiała. 

Głupia, żałosna… Przemknęło jej przez głowę. Klęczała na zimnych płytkach, w wąskim przedpokoju. Włosy miała niestarannie spięte małą klamrą ze złotym elementem, niedbale odgarnęła z czoła niesforne kosmyki.

- Przesuń się, trącił ją kolanem. Przesuwaj, powtórzył odruch.

Złożyła ręce jak do modlitwy, zostań, proszę, nie wychodź, Adam, proszę…

Z osłupienia wyrwał ją dźwięk zamykanych z impetem drzwi.

- Nie, żartuj, usłyszała jeszcze. ‘Nie żartuj'w jej głowie rozbrzmiało echo.I nie, nie zostanę. Nie ma takiej opcji.

Ile to trwało? Zawahała się. Jakieś trzy lata? Trzy i pół? Trudno mi to teraz wypośrodkować. Czy kiedyś było dobrze? Czy ja wiem? Może wpadłam z deszczu pod rynnę. Poznaliśmy się w momencie, kiedy ja potrzebowałam uwagi. Troski. Jakiejkolwiek. I od kogokolwiek…

Tego dnia, kiedy wychodził z domu w mojej głowie nastąpił jakiś przełom. Pierwszy raz poczułam, że chcę odejść. To znaczy, wiesz, że chcę odejść tak „naprawdę” dodała pośpiesznie. Że mam tyle siły, że to zrobię. Bez względu na wszystko. Że wrócę do rodziców, do tego pokoju na poddaszu, który przecież wciąż na mnie czeka. Tym bardziej, że wiedziałam, że Adam wkrótce wyjedzie do tych cholernych Niemiec na jakiś dłuższy czas. Myślałam, że to dla mnie czas i szansa na poukładanie się. Na nowo. A może poukładanie to nieodpowiednie słowo? Może lepsze by było uratowanie się…

***

Równy dźwięk stopniowo uwalnianego leku z kroplówki wprowadzał w niej swoisty spokój. Siedziała przy szpitalnym łóżku trzymając jego dłoń za opuszki palców. Spał. To dobrze, pomyślała.Sen pozwoli uporać mu się ze wszystkim. Ukoi ból. Spowolni myśli. Odwlecze w czasie nową rzeczywistość. Przecież po tym, jak zdejmą gips będzie go czekała długa rehabilitacja.

Czytała książkę, siedziała przy ciepłym kaloryferze. Przykleiła nos do nieudolnie zalepionej taśmą klejącą szyby. Jej oczom ukazało się starsze małżeństwo z psem, idące pod rękę wzdłuż brukowanej alejki, młody chłopak szalejący na deskorolce na szerokim podjeździe, tuż przy głównym wejściu do szpitala, i mała dziewczynka, siedząca na krawężniku. To ona zasadniczo przykuła jej uwagę. Płakała. Między kartki pośpiesznie włożyła zakładkę ozdobioną zdjęciem maków i na palcach wyszła z sali. Poza Adamem w pomieszczeniu było dwóch innych panów, nie chciała w żaden sposób zakłócić ich spokoju. Spojrzała na zegarek, dochodziła osiemnasta.

Wyszłam, bo zaniepokoiłam się tą małą dziewczynką, no wiesz, że siedzi sama i płacze. Jak byłam na dole małej już nie było. Było zimno, pamiętam taki przeszywający chłód. A może po prostu każdą częścią mojego ciała wychodził ze mnie stres i to nerwy mnie trzęsły? Może targały mną jakieś demony. Wiesz, to było straszne uczucie. Przecież ja już zasadniczo podjęłam wtedy decyzję. No ale czy teraz, czy teraz miałam prawo go zostawić. Wiesz co dokładnie pamiętam z tamtego okresu? Strach. Nie, nie o niego. O siebie. O siebie samą. Możesz się śmiać, no wiesz, że ten przełom nastąpił tak z dnia na dzień. Ale tak było, choć sama do końca nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.

***

- Wyjeżdżam, oświadczył jej, mieszając łyżką w rosole. Przesoliłaś go chyba, dodał. Wytarł usta w serwetkę, odsunął od siebie talerz, podniósł się z krzesła. We wtorek, kontynuował. Wyjeżdżam we wtorek.

- Wtorek? Za dwa tygodnie? Masz jakieś szkolenie? Dokąd jedziesz? Adam…

- Szkolenie, uśmiechnął się szyderczo. Agnieszka, jadę do Niemiec. Na trzy miesiące. Przestań dramatyzować, i tak się mijamy. Zostawiam Ci mieszkanie, uspokój się. Nie widzisz, że nam się do cholery nie układa?

- Nie, szepnęła po cichu. Nie widzę.. Układa się… Układa… powtarzała jak mantrę, doskonale wiedząc, że on ma rację. Nie układało im się od dawna.

Wtedy, kiedy się dowiedziałam, że wyjeżdża, to w pierwszej chwili, nie potrafiłam się z tym pogodzić. No bo jak to, mam być tu sama, przecież to nas oddali. To była pierwsza myśl, choć przecież my już dawno byliśmy o setki mil od siebie. Emocjonalnie. Dwa uczuciowe wraki. Widziałam zgliszcza, a udawałam, że się tli. Głupia ja. Jak już wspominałam, zaledwie kilka dni później moje spojrzenie na całą sprawę uległo zmianie… A dalej… No dalej, to już wiesz…

***

Nie lubiła jeździć windą, więc pośpiesznie zeszła schodami na dół. Dziewczynki w zielonej kurtce, która siedziała na skraju krawężnika już nie było. Zaczęła się rozglądać dookoła, otuliła się grubym popielatym swetrem, wieczory robiły się coraz chłodniejsze. W końcu był już wrzesień. Pośpiesznie udała się na górę, na korytarzu natknęła się na dyżurującego lekarza.

- Pani Agnieszko, uśmiechnął się do niej. Odwiedziny są do osiemnastej, proszę odpocząć.

- Zostawiłam książkę na sali, szepnęła.

- Nie zginie, bez obaw. Pan Adam już dziś się raczej nie obudzi. Jest na silnych lekach, musi odpoczywać. Proszę przyjść jutro, wygląda pani na zmęczoną.

- Dziękuję…

Tak poznałam Krzyśka. Wiem, co możesz sobie pomyśleć. Siedzę w szpitalu u narzeczonego, który ma w gipsie dwie nogi, w tym jedną na wyciągu, który jest po wypadku, i po operacji, i uśmiecham się do dyżurujących lekarzy. Ale wiesz co, to nie tak. On miał takie ciepłe oczy. I wykazał troskę. O mnie, o to, że ja powinnam odpocząć. Wiesz jak dawno nikt się o mnie nie troszczył?

***

- Zrobiłam Ci kanapki, położyła przed nim kilka zawiniątek. Przed Tobą długa droga. Zadzwonisz, jak dojedziesz?

- Poznałem kogoś.

- Co?

- Z serem? Nigdy nie zrozumiesz, że nie lubię z serem? Normalnie. Kogoś. Tomek czeka, cześć, chwycił dużą, wypchaną po brzegi walizkę kierując się w stronę drzwi. Tak, zadzwonię.



Nie pamięta kiedy się obudziła, ale obok była jej siostra. Niewiele pamiętała z tego wtorkowego popołudnia. Kilka haseł. Autostrada. Wypadek. Adam. Szpital. Straciła przytomność.



Kiedy wyjechał usiadłam na skraju łóżka. Włączyłam jego laptopa, i wówczas zauważyłam, że nie wylogował się z jednego z portali randkowych . Przez chwilę myślałam, że to niemożliwe. Że to jakaś przypadkowa strona pomyłka. Zaczęłam czytać. O tym jak ona dojdzie pod ścianą…. Może reszty Ci po prostu oszczędzę…
A później zadzwonił telefon… Z tą złą wiadomością. Wiesz, paradoksalnie, ta zła wiadomość zrobiła dużo dobrego w moim życiu. Dużo… Wiesz, ja bym chciała. Ja bym chciała, żeby tak już zostało.
 
***

- Dzień dobry, ciepły głos lekarza wyrwał ją z zamyślenia. Pani znów tutaj? Proszę odpocząć. Nalegam. Pani obecność nic tu nie zmieni. Jeśli coś się zadzieje, zadzwonimy do pani. Zostawi mi pani swój numer telefonu? Jasne, powiedziała zaskoczona. Wydawało jej się, że już zostawiała go w dyżurce, ale może leki, które brała przytłumiły jej świadomość. Mijał drugi tydzień, kiedy to szpital stał się jej drugim domem.



"Obudził się, proszę przyjechać. Wysoki lekarz z oddziału wewnętrznego."

"Zaraz będę. Wdzięczna narzeczona."

Myślałam, że Adam będzie wracał do zdrowia, że później porozmawiamy, że rozejdziemy się w zgodzie. Ale nastąpiły jakieś komplikacje, miał drugą operację. Więc czułam powinność bycia przy nim. Spędzałam w szpitalu każdą wolną chwilę. Adam był oschły, opryskliwy. Dużo czasu spędzał z nosem w tablecie, który mu przyniosłam. Uśmiechał się do niego. On nie wiedział, że ja wiem. A ja czekałam na dobry moment. Kiedy dostałam tego smsa od Krzyśka, uśmiechnęłam się sama do siebie. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w szpitalu. Chciałam go zobaczyć. Zapytasz pewnie kogo? Wiesz co… To ja Ci nie odpowiem. Pojechałam. Muszę dodać, że trochę zdziwiła mnie ta forma, no wiesz, że sms. Myślałam, że po prostu zadzwonią, jak obudzi się po operacji. Normalnie, z telefonu stacjonarnego. Acha… wtedy… Wtedy jeszcze chciałam podkreślić. No wiesz, że jestem narzeczoną.

***

- Adaś… pogłaskała go po głowie. 

- Gdzie jest mój telefon? Zapytał.

- Martwiłam się… Jak Ty się czujesz?

- Agnieszka, telefon, gdzie jest? I tablet?

- W szufladzie. Wyjęła i podała mu. Wyłączony. Kilka kliknięć, kilka uśmiechów, kilka ruchów klawiatury. Była niezauważalna.

Aga, szepnął. Zjadł bym rosół. Mogłabyś?

Wyszłam zła. Nie, ja nie wyszłam zła. Ja wyszłam wkurwiona. Weszłam do osiedlowego marketu, zrobiłam zakupy, żeby ugotować mu ten cholerny rosół. Wiem, pewnie myślisz, że oszalałam. Może i tak. Był chory, chciałam się zatroszczyć, pewnie gdzieś z tyłu głowy miałam mechanizm wyparcia, choć przecież zasadniczo decyzję już świadomie podjęłam. No wiesz, że koniec. Jakiś chochlik mówił mi, nic się nie stało, będzie jak dawniej. To jak rozdwojenie jaźni. Dziwne uczucie. 

Nazajutrz przyniosłam mu ten cholerny rosół. Kiedy zasnął, sięgnęłam do zimnej metalowej szuflady po jego telefon. Monika, wyświetliło się w ostatnich połączeniach. Ta sama, z którą korespondował na jednym z portali. Ostatnia wiadomość. „Szpital? A nie to sorry. Zdrowiej, wymiksowuję się”.

Wiedziałam, że jestem tam ostatni raz.

***

- Dziękuję, ale… już idziesz? Aga, zostań…

- Mam nadzieję, że tym razem go nie przesoliłam. I, że na kolację, nie dostaniesz kanapek z serem. I nie, nie zostanę. Nie ma takiej opcji.

Pozdrów Monikę.

- Ale Agnieszka...

Cześć…

Z osłupienia wyrwał go dźwięk zamykanych z impetem drzwi.

Byłam z siebie dumna, wiesz. Poczułam dziwny, oplatający mnie spokój. Na dworze było bardzo zimno, a ja szłam przed siebie wdychając to rześkie powietrze nosem i wypuszczając ustami. Kamień z serca. Czy jakoś tak.

***

"Mam kolejny dyżur. Brakuje mi. Brakuje mi Pani obecności na tym oddziale. Wysoki lekarz z oddziału wewnętrznego."

"Jest pan lekiem na cale zło. Wdzięczna BYŁA narzeczona"

Ja w tym smsie tak trochę wiesz, zażartowałam. Nie wiem jak to się stało, napisałam go i wysłałam spontanicznie. Adam wyszedł ze szpitala jakiś czas później. Ja w tak zwanym międzyczasie zabrałam swoje rzeczy z jego mieszkania. Na szczęście nie było tego wiele, pomogli mi znajomi. Wróciłam do rodziców. Do mojego pokoju na poddaszu, z widokiem na sad sąsiadów. Wiesz, że zawsze jak czuję zapach jabłek, moim oczom ukazuje się tamten właśnie sad? Mam do niego wyjątkowy sentyment.

***

I ślubuję Ci miłość, wierność, i uczciwość małżeńską… Wiesz, czasem ćwiczę tę formułkę przed lustrem. Pobieramy się w grudniu. Z wysokim lekarzem z oddziału wewnętrznego. Jak tam byłam ostatnio, pielęgniarki podniosły jego stetoskop i przytknęły mu do fartucha. Zapytał je, co robią.

- Nasłuchujemy, powiedziały z uśmiechem. Wróble ćwierkają, że doktor Krzysztof podobno ma serce. Wolimy się upewnić.

Uczymy się siebie nawzajem. Jest fajnie, wiesz?

***

Adam nigdy mnie nie uderzył. Wiesz, no tak wprost, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Często mi ubliżał. Umniejszał moje ‘ja’. Czułam się przy nim taka mała. Niewidoczna. Przezroczysta. Gorsza. Tonęłam w jego okropnych słowach. Godziłam się na to. Nie byłam świadoma, że to co robi, to przemoc. Nikt mi tego nie uzmysłowił. Jakoś kurczowo trzymałam się faktu, że jakoś to będzie. Wiesz, ja mam trzydzieści trzy lata, i chyba bałam się po prostu być sama. Ja nawet się nikomu nie przyznawałam. Wstydziłam się. Wstydziłam się, choć to nie ja przecież powinnam… Wierzę, że życiem rządzą przypadki. Wierzę w zrządzenie losu. I ja je w końcu wzięłam w swoje ręce. No wiesz, życie. Przecież mamy je tylko jedno…

***

Epilog.

Przemoc nie musi być fizyczna. Przemoc, to bardzo często słowa.

Przemoc słowna oparta jest na obrażaniu, ubliżaniu, dwuznacznym żartowaniu, ostentacyjnym komentowaniu w nieprzyjemny sposób zachowań innej osoby. Wypowiadane przykre uwagi mogą być przekazywane nawet z uśmiechem. Bywa, że po takim ataku ofiara czuje się źle, do końca nie mając świadomości co ją tak naprawdę uraziło. Celem osoby stosującej przemoc jest zazwyczaj spowodowanie, iż jego ofiara poczuje się winna, gorsza, upokorzona, stłamszona. On sam natomiast poczuje się wówczas lepiej. 

Przemoc słowna jest bardzo częstą formą przemocy,  która dotyka sporą część społeczeństwa. Bardzo często osoby, które tej formy doświadczają nie uważają się za ofiary. Nie mają do końca tej świadomości. 

Należy pamiętać, że każda forma przemocy pozostawia po sobie ślad. I nie istotne jest tu czy jest to blizna na ciele. Czy na psychice.

Warto również zapamiętać, że psychiczne znęcanie traktowane jest jak przestępstwo.



Spodobał Ci się ten tekst?
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Kocham Cię. Za późno. Za wcześnie.

$
0
0

źródło: www.picjumbo.com

- Koniec, powiedział zdecydowanym głosem, unosząc podbródek lekko ku górze. Twarz napięta, powiększone źrenice, miarowy oddech. Skończyło się, dodał. Skończyło, rozumiesz? Zmienił tembr głosu.

Siedzieliśmy w niewielkiej knajpie, jedliśmy pizzę, piliśmy gin lubelski. Podwójny. Drewniane stoliki, brązowe krzesła, obok sala dla palących. W pobliżu jakaś firmowa impreza, w powietrzu unoszące się białe balony związane wstążką, ściany ciemne, ciepłe światło, muzyka przerywana czyimś śmiechem. Wszechobecny nadmiar perfum i makijażu. W przesycie. Trudno. Przeżyję.

- Serio? Jak to? – Zapytałam zdziwiona. Poddajesz się? Ty? Nie wierzę.

- A Ty myślisz, że to jest normalne? Myślisz, że to normalne, zakochać się w kobiecie, która wolna była pięć lat temu? Myślisz, że to normalne, że kiedyś jej nie zauważałem? Że była dla mnie rozmyta jak układy logiki?

- Zakochać? Znieruchomiałam. Znałam sprawę, nie wiedziałam jednak, że aż tak.

- A, kurwa… Dopił drinka. Przepraszam, zaczepił kelnerkę. Jeszcze raz to samo, poproszę.

***

Od tamtej rozmowy minęło kilka miesięcy. W tym czasie Krzysiek zdążył zaliczyć wysokie fale idealne dla surfingu na Fuertawenturze, być na kilku koncertach w różnych częściach kraju, na sześciu randkach, z których każda była pierwszą i ostatnią, rozkręcić firmę i schudnąć. Pięć kilo.

Piątkowy wieczór, spotykamy się w tym samym miejscu. Wykorzystuje chwile nieuwagi naszych współtowarzyszy i zaczyna mówić.

- Nie odzywałem się do niej jakiś czas. Jak wiesz, dodaje. No i… i sama napisała.

- Wiem, że się nie odzywałeś, mówię. Przecież wyraźnie zaznaczyłeś, że to koniec. No nie?

- To Ty nie wiesz, zdziwił się, że można mówić jedno, myśleć drugie? Uśmiech. Przecież nadzieja umiera ostatnia, no nie? Przedrzeźnił mnie.

- Źli ludzie też.

- Co?

- Nic, nic. I co? Byłam wyraźnie zaciekawiona. Opowiadaj.

- No… no mailowaliśmy, widziałam, jak ewidentnie się rozpromienia. To tak na początek. No wiesz, mail bezpieczniejszy. Większy komfort. Dla niej. Tak będzie wygodniej. Nie, nie patrz tak. Nie widywaliśmy się. Znaczy nie oficjalnie, ot tak przypadkowo na siłowni, na przykład. Ona swoje fitnesy, ja swoje. Reszta to wiesz. Tak od słowa do słowa… Od zdania do zdania. A potem… a potem to mi z nią te grzyby wyszły.

- Na Boga, aż krzyknęłam. Jakie grzyby?

- No nie takie, zaśmiał się. Zbieranie. Nie potrafił ukryć rozbawienia. Ostatnio siedzieliśmy na fajce po siłowni, gadaliśmy i tak mnie coś natchnęło, żeby jej te grzyby, znaczy się zbieranie, zaproponować. No wiesz, w weekend. I byłem pewien, że mi odmówi, a ona się zgodziła. Dodała, że niedziela odpada, ale sobota jej pasuje. Taki sztos. Powiedział chyba bardziej do siebie niż do mnie.
 
- Potem się pożegnaliśmy, nazajutrz dostałem wiadomość z dogadaniem tematu grzybów, no i dodała, że mogę zadzwonić. Akurat jechałem do Warszawy, na szkolenie, więc zadzwoniłem. Trzygodzinna rozmowa. I było miło, czarująco, luźno, wiesz, jakby nic się nie stało. Ale coś mnie tak wtedy napadło, i znienacka rzuciłem takie hasło, że wiesz, że to wszystko to jest jakaś autodestrukcja. No, że my. Ja i ona. I, że albo do przodu, albo nic. No wiesz, że ja nie jestem pluszowy piesek. Zasugerowałem jej, że to koniec. 

- No wiem, wiem. No ale grzyby?

- A nie. Na grzybach to byliśmy. Tak mnie wtedy coś wiesz, no trafiło, ale ona w sumie pominęła to milczeniem, co powiedziałem. I dostałem prezent, na dzień chłopaka. Pióro. Z granatową kokardą. I na siłowni się widzieliśmy. I dzwoniła, budząc mnie rano. Dwa razy.

Czuję, że powoli się gubię. Koniec, początek, etap zatracania lekkiego dystansu, który pozornie jest, a go nie ma, chłonięcie każdego gestu, który sprawia, że chcesz więcej i więcej, mimo, że już tyle się zdarzyło. Powoli składam w głowie fakty.

- No to czekaj, mówię. To co znów jest nie tak?

- Byliśmy na tych grzybach, znaczy się wiesz, dobra, no sama rozumiesz. Rozumiałam.
 
-  I ona nagle wywaliła mi w aucie, że jak mi coś powie, to mnie straci, i że ona tego nie chce. Serce w gardle, ale mówię jej dawaj

Wziął do ręki przeźroczystą szklankę z ginem, upił spory łyk.

- I ona mi wtedy zaproponowała przyjaźń. Przyjaźń, kurwa, rozumiesz? No trafiło mnie momentalnie, poklepałem ją po kolanie i wyszedłem z tego cholernego samochodu. Odpaliłem fajkę, wyszła za mną. Zaczęła się łasić, przytulać, ściskać mnie za rękę.

- Na grzybach, po grzybach, czy w trakcie?

- W trakcie, mówi. To ma znaczenie?

- Nie, odpowiedziałam i sama się zastanowiłam na cholerę zadałam to pytanie. Mimowolnie zaczęłam mówić, że to chyba jakaś jej gra. I, że poczułabym się na jego miejscu tak, jakbym dostała w pysk. A potem zganiłam samą siebie, bo przecież do jasnej cholery nie jestem na jego miejscu. Dodałam jeszcze, że każdy ma swoje granice, ale chyba nie do końca mnie słuchał…

- Patrzyłem na nią, a ona milczała, mówił dalej.Po chwili szepnęła tylko, że ma wrażenie, że ją prześwietlam wzrokiem. I, że się czuje jakby nago stała. Byłem zdenerwowany, powiedziałem jej, no dobra krzyknąłem, czego do cholery chce. To złapała mnie jeszcze mocniej za rękę. No to ją pocałowałem, bo nie mogłem już wytrzymać. I zaczęła się rozkręcać. I opór. Rozkręcać. I opór. I tak do porzygania. Na pewno chcesz tego słuchać? Dodał po chwili.

Chciałam.

- Poszliśmy pooglądać księżyc.

- Na grzybach? 

- No te grzyby, to tak wiesz… My się spotkaliśmy późnym popołudniem. No co ja Ci będę tłumaczył. Słuchasz? Kiwnęłam głową. I tak stoimy, i mnie zaczęła podgryzać, tak wiesz, zalotnie, no to ja ją za brzuch, zacząłem łaskotać, i wylądowaliśmy na ściółce. KSW. Dasz wiarę?

- Byliście jak blogerki modowe w liściach, zaśmiałam się.

- Co?

Nic, nic, mów dalej.

- Otrzepaliśmy się z tych igieł, no i fajka. A potem znów jakoś, coraz bliżej, rozkręcała się i opór. Ten sam schemat. Przytuliła się mocniej, i nagle telefon. Mówię, telefon, a ona niech dzwoni. Nieważne. Nie odebrała. Tak, to on dzwonił. Kilka razy.

- Co chwilę mówiła, że musi jechać. Mówię jej to jedź. Nie jechała. Porwałbym Cię, powiedziałem jej. Ogłuszył i porwał. Wykręciłem jej dla żartów ręce do tyłu. Udała, że mdleje. A potem popatrzyła na mnie takim wzrokiem w stylu, zrób to. Więc wziąłem ją na ręce, wsadziłem do auta i… no w drogę. Gdzie jedziesz mówi. A ja, że przed siebie. Na koniec świata, chcesz?, zapytałem. Usłyszałem z tyłu krzyk. Taki wiesz, słodki pisk. No, że chce. Przyłożyła mi zimne ręce do karku. W końcu zawróciłem. A potem przytuliła mnie tak mocno, i się pożegnaliśmy. Zamilkł na chwilę.

- Wtedy miałem taką jedną myśl. Że rybka złapała haczyk. Że już nie dopuszczę innej myśli, że my będziemy razem. Do końca. Przecież sama się odezwała… Przecież mówiła, że jej związek to fikcja. Że ich nie ma, nie istnieją. Że umarło. Wiem, że to chwilami brzmi jak Lemowska fantastyka, ale to historia prawdziwa…

- No to co się zmieniło? Zapytałam.

- Kilka dni po tych grzybach, zadzwoniłem do niej, żeby wpadła do mnie na chwilę, jak będzie wracała z pracy. Miałem dla niej maliny i jagody. Znów byłem jakiś taki podenerwowany. Niespokojny. Nie wiem. Czułem jakieś poczucie, że teraz albo nigdy. Zagrałem vabank. Wszystko albo nic. Powiedziałem jej, że ją kocham. Że wszystko co robię i robiłem to przecież tylko dla niej. Że chciałbym z nią normalnie, że się do mnie przeprowadzi, i że będziemy żyć. No po prostu. Powiedziała, że zadzwoni, zabrała te maliny i pojechała… Zapalę, przepraszam, dodał i wyszedł na chwilę.

- To była kulminacja. Czułem, że zrobiłem dużo, i że mogę jeszcze więcej. Miałem dość złudnej nadziei, i tego wszystkiego być może. Poczułem ulgę bez względu na konsekwencję. Bez ułudy. Fikcji, wizualizacji, determinacji. Drogi donikąd. Miała zadzwonić, więc czekałem. Łaziłem z kąta w kąt, wypatrywałem cholera wie czego w oknie. 

- I pewnie niepotrzebnie się denerwowałeś, bo zadzwoniła? Dopytałam z entuzjazmem.

- Nie, nie zadzwoniła. No nie. Po prostu. Dostałem tylko jedną zdawkową wiadomość. Przepraszam. Więc jej odpisałem, że to jej decyzja. Że jej wybór, że chce być suką dla psa. A nie kobietą dla mężczyzny. Tak, może mnie poniosło. Mimo wszystko, dodał… mimo wszystko…

Podniósł się, wyjął z kieszeni pióro które dostał od niej, napisał na serwetce tytuł piosenki, przesłuchajjak będziesz w domu, dodał.

„Dziś słońce świeci tylko dla mnie, czas leci wolnej to jest fajne, sny stały sie tak realne, jak nigdy wcześniej” zanucił.

Wiesz, nam by się to udało. Ja się po prostu zakochałem. Za późno.

***

- Mam dosyć, rozumiesz, dosyć. Przecież sobie obiecałam, że w nic się już nie wpakuję. Że nie dam się wmanewrować. Że żadnych facetów, nic, zero, null, nic nigdy. Amen w pacierzu, że nauczę się siebie. Że się poskładam, polubię, i może wtedy. Że nie dopuszczę żadnych demonów, lęków. No i to najważniejsze, że ja się już pierwsza nie zaangażuję. No nie. No i masz Ci los, znów mi się nie udało…

- Nie… nie mów, że…?

- No tak, pociągnęła nosem. Tak, tak, tak. I na cholerę tam jechałam? Zachciało mi się warsztatów fotograficznych. Cholera jasna. Miałam zamykać chwile w kadrze. A zamknęłam za sobą kolejne otwarte szeroko przede mną drzwi. I sama w sobie. Się. Masz chusteczki? Zapytała.

- Może po kolei? Zaproponowałam.

- Po kolei, to ja się spodziewam jedynie spóźnień. W moim życiu nic nie ma po kolei. Nic. Nie umiem normalnie, zwyczajnie, nie umiem się nie zachłysnąć. Ciągle walczę ze sobą, ciągle na siłę szukam tego pieprzonego punktu zaczepienia, tego, żeby nie być znów samą w sylwestra. Wiem, nie patrz tak na mnie, tak teoretyzuje. Wiem, że mamy październik. Spędziliśmy razem te cholerne dwa tygodnie. Wspólne zajęcia, wykłady, plenery. Kolacje, integracje, walka na poduszki. Spacery, księżyce, całowanie, upojne noce, tak wszystko to, właśnie tak, wypowiadała pospiesznie jednym tchem. Był dla mnie dobry, liczyłam na jakiś dalszy ciąg zdarzeń. A potem wróciłam.

- Wróciłaś, i co?

- Nic. Mieszkamy w dwóch różnych końcach Polski. Ja snuję wizję wspólnego życia, a on też snuje. Po knajpach. Się. Chlipała dalej. Nie odpisał mi ostatnio na smsa. Znaczy, nie że w ogóle, ale po dwudziestu minutach dopiero. Odchodziłam od zmysłów.

Słuchałam jej z coraz większym zdziwieniem.

- Inga... No ale odpisał?

- No tak. Ale nic tak wiesz. No czule? Nic, totalnie. Jakieś zdawkowe słowa. Jak mógł. Czuję się oszukana. Uwiódł mnie i odłożył na półkę z napisem poczekalnia. Numerek 56. A ja ciągle czekam, zerkam jak ta głupia na telefon. Czasem go nawet chowam do szafy.

- Kogo?

- Telefon. Dodała pośpiesznie. No co Ty, nie wiesz? Nie wiesz, że obserwowany telefon nie dzwoni. I później go wyciągam, patrzę jest, jest wiadomość. I kiedy już się tak jaram, jak nasza koleżanka na solarium, orientuję się, że to nie on. Tylko wróżka Leokadia, rozkłada karty, i wie jak znacząco wpłynąć na moje życie.

- Zasugerował Ci coś? Po czym wnioskujesz, że coś jest nie tak. Coś się stało.Daj Wam czas, poznajcie się może, próbowałam ją jakoś uspokoić.Bądź cierpliwa, chcesz go wystraszyć?

- Nic Ci nie powiem. Ty mnie zabijesz. Już to chyba zepsułam. Już go wystraszyłam. Klamka zapadła. Czuję chłód, wieje od niego jak po wyjściu z igloo. On już wie wszystko. 

- Czym jest wszystko? Zaciekawiła mnie jej wypowiedź.

- No wszystko jest wszystkim. Normalnie. Jak odjeżdżałam, i pomagał mi zapakować walizkę do mojego auta powiedziałam mu, że go kocham. Po cichu. Na ucho. A on mnie pocałował w czoło. Zamknął bagażnik i kazał jechać ostrożnie. I tyle. Tylko tyle.

- Że, jak kochasz? Aż się zachłysnęłam.

- No jak, jak. Normalnie. Całym sercem.

Wiesz, nam by to się udało. Ja się po prostu zakochałam. Za wcześnie.


Spodobał Ci się ten tekst?
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Jesienny spektakl.

$
0
0

Wiatr grzechocze za pomocą suchych liści niczym grzechotka w rączce niemowlaka.
Potrąca nimi bezlitośnie z całych swoich sił.
Drzewo tańczy, wygina się na wszystkie strony w rytm tych cichych dźwięków.
Próbuje pozbyć się liści jak zbędnego balastu.
Pierwszy, złoto - rudy listek nie wytrzymuje wstrząsu i powoli odrywa się od gałęzi.
Kręci się, wiruje jakby tańczył walca , zatrzymuje się i zmęczony, bezszelestnie opada na ziemię.
Po chwili następny idzie w jego ślady.
Szybuje wysoko ku górze po czym zatacza koło i kręcąc efektowne piruety powolutku schodzi w dół, opada lekko, żeby słodko usnąć gdzieś w kąciku.
Potem następny, następny i jeszcze jeden.
Jestem świadkiem teatrzyku wyreżyserowanego przez Matkę Naturę.
 Spektakl, w którym główną rolę odgrywa czas.
Tak, czas tu gra pierwsze skrzypce.
Niczym sławny artysta bez wysiłku tworzy dzieła mieszając kolory.
W jednej chwili jak za pomocą magicznej różdżki obsypuje nas całą gamą barw.
 Marze pędzlem na brązowo, złoto i zielono.
Precyzyjnie wypełnia nasyconą czerwienią owoce jarzębiny.
Gdzieniegdzie rzuci jeszcze plamkę żółci i fioletu po to, żeby za chwilę zalać to wszystko bielą.

Ogarnia mnie melancholia na myśl, że zaraz drzewa zostaną całkowicie ogołocone z liści odkrywając drugie - szare oblicze polskiej jesieni.



















Płaszcz - Marks&Spencer / Sukienka - boohoo / Botki - Mohito / Torebka, okulary - H&M




Kilogram zdrady i szczyptę miłości, poproszę.

$
0
0

źródło: www.picjumbo.com

- Coś podać? Wesoły głos sprzedawczyni wyrwał ją z zamyślenia.

Stała w cukierni bezwiednie patrząc w błyszczącą szybę. Pączki, precle, drożdżówki z makiem. Omlety, eklerki. Kaskada smaków i zapachów. Otworzyła małą czerwoną portmonetkę, noszącą wyraźne ślady upływającego czasu. Lubiła ten niewielki portfelik, dostała go od babci na osiemnaste urodziny. W środku był wyściełany amarantową tkaniną ze złotym, kwiatowym motywem. Przerzuciła palcami w jego wnętrzu, otoczył ją głośny dźwięk uderzających o siebie monet, słyszalny chyba tylko dla niej. Dwadzieścia siedem złotych, trzydzieści dwa grosze. Jej cały majątek.

- Dwa pączki, z budyniem, i trochę tych kruchych ciastek na wagę poproszę. O tak, tych z cukrem. Ile? No wie pani, pani Helenko. Tak ze dwie garści. Dziękuję, dobrego dnia.

Niewiele miałam w portfelu jak na dorosłą kobietę, co? Pewnie mi się dziwisz? Wiesz, studiowałam, byłam pełna optymizmu. Wierzyłam, że znajdę pracę. Wierzyłam, że znajdę miłość. Wierzyłam, że tyle przede mną. A potem czas zweryfikował tak wiele. Tego dnia miałam zacząć moją pierwszą pracę. To nic, że ja ambitna studentka zootechniki, miałam pracować na produkcyjnej hali. Radość była niesamowita, ponieważ dotychczas żyłam na garnuszku mamy, choć ten garnuszek był bardzo lichy. Wspomagałam siebie i mamę skromnym studenckim stypendium. Byłam grzeczną dziewczyną z zasadami. Tak mi się przynajmniej wydawało. Perspektywa zmianowego etatu też mnie nie przerażała. Skoro inni mogą, to mogę i ja. No i w obietnicach była wizja całkiem niezłych pieniędzy. 

***

- Tutaj, o tutaj jest pani umowa, bardzo proszę, należy podpisać, o tu, wskazał palcem w miejsce na kartce, pod którym widniało zapisane małym drukiem ‘data i czytelny podpis’.

- Czytelnie?

- Jak widać, uśmiechnął się sympatycznie młody kierownik zmiany. Tu jest regulamin i zakres pani obowiązków. Po lewej stronie jest szatnia, po prawej pomieszczenie socjalne, tam w czasie przerwy może pani się napić kawy. Pani Beata oprowadzi panią po hali, i chwilowo zostaje ona pani mentorką. Torbę póki co, może pani zostawić tu w biurze. Powodzenia. Aha, i proszę mi mówić po imieniu, jeśli to nie kłopot. Eryk jestem.

- Michalina, podali sobie dłonie.

Tak to wszystko się wówczas zaczęło. Tak poznałam Eryka. Jakieś dwa miesiące później, poczułam, że oddycham. Że wszystko się układa, pensje wpływały na konto, starczało na raty, na odkucie się, na pomoc mamie. No i na ciastka. Cukiernię Pani Helenki mijałam zawsze idąc na autobus, którym dojeżdżałam do pracy. Pulchna kobieta, z tlenioną trwałą i białym daszkiem machała mi prawie codziennie, a ja często do niej zachodziłam. Ten zapach słodkości zawsze mi się tak przyjemnie kojarzył. Z początkiem sztuki, w której zaczęłam odgrywać drugoplanową rolę. Gdybym wtedy wiedziała, że te wszystkie elementy, to elementy sztuki prymitywnej…

***

‘Chciałbym pogadać. Nie w pracy, może po? Miałabyś jutro czas?’

‘Jasne’

Nie wiem dlaczego, ale natychmiast się zgodziłam. Wiadomość przyszła na facebooku, kiedy akurat scrollowałam tablicę, zabijając czas i realizując receptę na nudę. Mój związek od dawna się sypał. Przynajmniej w moim mniemaniu. A w spotkaniu z Erykiem nie widziałam wówczas niczego złego. Bo co z tego, że był moim kierownikiem? Spotkaliśmy się następnego dnia po pracy. W parku. Nawet nie wiedziałam, że on ma takie ładne, duże szare oczy. Jak ciekawostkę dodam, że razem z nim, w naszej firmie pracował jego brat bliźniak. Zazwyczaj wszyscy ich mylili, ja natomiast nigdy. Eryk miał łagodniejsze rysy twarzy, był weselszy i zabawniejszy. No i miał to coś. Niestety…

Wiesz, to nie jest tak, że on tak po prostu znienacka napisał. Propozycję spotkania poprzedzało wiele internetowych rozmów. Wiele. Może zbyt wiele? Opowiadał mi dużo o sobie, głównie o pracy, podróżach, poczuciu samotności… I gdzieś w tym wszystkim nie wiedząc kiedy się zatraciłam…

***

- To dla mnie? Wręczył jej bukiet białych tulipanów.

- Mówiłem przecież, że chcę się jakoś zrewanżować, za to, że przegadujesz ze mną niejednokrotnie noce. Przepraszam, że musiałaś chwilę na mnie poczekać. Korki. Uśmiechnął się zalotnie. Obok niej leżała kartka i ołówek. Podniósł je. Rysujesz? Zapytał. Niebywałe! Ja też. 

Faktycznie, wielokrotnie, jak się później okazało musiałam na niego czekać. Kilka, kilkanaście minut. Do godziny. Ale wtedy o tym nie myślałam. Zresztą, tym mnie chyba kupił. Kwiatami, rozmową o rysunku. Ja, skromna studentka, on kierownik. Imponowało mi, że zainteresował się właśnie mną. W naszej firmie było tyle pięknych kobiet. Jedno spotkanie, kilka chwil, a ja czułam, że chcę go widzieć kolejny raz. I to nie tylko w pracy. Czułam, że jesteśmy dwiema artystycznymi duszami, które odnalazły się po długim czasie. Chodziliśmy na spacery, jeździliśmy na wycieczki ‘donikąd’. Przytulał mnie jak nikt, całował mnie jak nikt. Trudno było mi się z nim rozstawać, wracać do mojej konserwatywnej mamy, do szarego świata. 

- Tylko nie mów o nas nikomu, prosił.

Rozumiałam, kierownik i podwładna. Uśmiechał się więc do mnie ukradkowo, czułam wówczas takie ciepło na sercu. Dyskretne spotkania na magazynie, kiedy nikt nie widział. To była nasza mała codzienność. Kłamałam jak z nut, mamę, chłopaka, wmawiałam im, że mam nadgodziny, że mam zaliczenia, że się uczę u koleżanki, że przygotowuję jakiś projekt na uczelnię. Wierzyłam w każde jego słowo, o jego życie w zasadzie za wiele nie pytałam. I to był mój błąd…

***

"Nie potrafię spojrzeć Ci w oczy, a muszę Ci coś powiedzieć. Mam żonę. Też pracuje u nas, ale na innej zmianie."

Zamarłam. Żona? Nie wiedziałam co powiedzieć. To było dla mnie zupełnie nierealne. On, trzydziestolatek, żona od siedmiu lat. Kto teraz się żeni w tak młodym wieku… Nie odpisałam mu, musiałam mieć czas na przemyślenie, na poukładanie tego bałaganu, który miałam właśnie w głowie. Dlaczego nie powiedział mi o tym wcześniej. Dlaczego ja głupia się nie domyśliłam. Przecież wszystkie spotkania były układane pod niego. Brakujące puzzle zaczęły mi się układać w jedną całość. Z tamtych strzępek urywanych zdań pamiętam, że wyszłam z domu. Mijałam ludzi o zamazanych twarzach, zatykałam uszy, szłam przed siebie.Wszystko wirowało, bolały mnie uliczne dźwięki.

Nie odpisałam.

A on nie odpuszczał. Tłumaczył mi zdawkowo, że to nie to. Że pochopna decyzja o małżeństwie. Że im się nie układa. Nalegał na spotkanie, tłumaczył zawzięcie, że nigdy nie czuł do nikogo tego, co czuje do mnie. 

Uległam. Jednak. Wyłączyłam wszystkie moralne wartości, które były dotąd w mojej głowie. Przecież jemu się nie układało, mnie też. Tyle jest przecież takich historii, że prawdziwą miłość odnajduje się po czasie, kiedy dawne decyzje są już dawno podjęte…

***

- Jesteś pewien, że to dobry pomysł? A jeśli ona wróci?

- Nie wróci, spokojnie. Do rana jest w pracy. Nalać Ci wina?

Uśmiechał się szelmowsko, wino w kieliszkach, stygnąca zapiekanka z kurczakiem, w głośnikach Edyta Gepert, i to jego piękne mieszkanie z widokiem na panoramę miasta. Nasz mały raj, świat należał do nas. Zbliżenie, euforia. To nic, że jego sypialnia, to nic, że z białych ramek raziły mnie po oczach ich ślubne zdjęcia. Jedyne o czym patrząc na nie myślałam, to czy zdołamy pokonać wszystkie przeciwności, które nas czekają…

Nawet moja mama jakoś musiała to przełknąć. Jej jedyna córka spotyka się z żonatym mężczyzną. Poznała go nawet. Sama stwierdziła, że przy nim jestem zupełnie inna. Tryskałam radością według niej. I tak też sama się czułam. Zerwałam z moim chłopakiem, dla niego. A on… A on miał powiedzieć żonie.

Wiem, co sobie możesz myśleć. Tak, kochaliśmy się wielokrotnie w jego mieszkaniu. Czy żałuję? Wiesz, nie odpowiem, dobrze?

***

- Nie mogę jej zostawić. Nie teraz. Zrozum.

- Jak to nie możesz? Czy ty jej w ogóle powiedziałeś, o nas, o tym, że to koniec, że wy się do cholery rozstajecie?

- Przepraszam. Nie teraz.

Kiedy jej powiedział, rozpętało się u niego piekło. Bracia nie dawali mu żyć, jego żona nachodziła mnie w domu, w pracy również utrudniała mnie i jemu życie. Przecież ona jest z domu dziecka, miała trudne życie, jak on mógł jej coś takiego zrobić. Jego rodzina była nieugięta w swoich poglądach. On też zaczął się zastanawiać. Były łzy, dużo łez. Jej, moje, jego. 

Ja tylko w duszy się pytałam: Gdzie jego obietnice, że będzie ze mną? Co ze słowami, że nie wyobraża sobie życia beze mnie? Że to ja powinnam być przy nim nie ona…

Przemawiał przeze mnie krzyk rozpaczy. Wkładałam palce we włosy, i wtedy zrozumiałam co to znaczy rwać włosy z głowy. Błąkałam się bezwiednie po mieszkaniu, brakowało mi łez, brakowało mi wszystkiego. Chciałam gryźć ściany. Chciałam zniknąć. Chciałam, żeby dni się kończyły i nie zaczynały.

Chciałam być kreatorką dobrej historii. Finalnie stałam się kreaturą samej siebie. Mój świat się zawalił. Znowu zostałam sama. Bez chęci do życia. Nie chciałam jeść, nie mogłam spać. Dwa miesiące zajął mi powrót do rzeczywistości. Wzięłam zwolnienie lekarskie, ale na krótko. Wróciłam do pracy, mijałam jego żonę, wszystko przypominało mi jego. Wróciłam do mojego chłopaka, wybaczył mi. Wszystko wracało do normy, tak mi się przynajmniej wydawało.

***

„ Możemy się spotkać? Proszę. Bardzo mi na tym zależy”

Przerzucałam bezwiednie kolejne strony książki, kiedy sms o tej treści wyrwał mnie z zamyślenia. Nie odpisałam.

„ Odezwij się. Proszę. Napisz, cokolwiek.”

Nie odpisałam.

„ Nie rób mi tego, Miśka. Ja oszaleję.”

Nie odpisałam.

***

Wróciłam do domu z nocnej zmiany i pod drzwiami znalazłam list, wielkiego pluszaka i bukiet kwiatów. Błagał o spotkanie. Nie wiedziałam czy się zgodzić. W ostatniej chwili pojechałam. Jak go zobaczyłam wróciło wszystko co tłumiłam w sobie przez ostatni czas. Eryk uśmiechnął się do mnie i mocno mnie objął. Znowu poczułam to ciepło rozchodzące się w moim sercu. Ale nie liczyłam już na nic. Szczególnie na życie razem bo on podjął już przecież decyzję. Tylko że ja nie umiałam istnieć bez niego. Przywiązałam sie do kogoś kto był dla mnie nieosiągalny.

Pytasz mnie, jak jest dzisiaj? Nadal się spotykamy. Mimo, że on ma nadal żonę. A ja mam nadal chłopaka. Nauczyłam się nie pokazywać swoich emocji. Każdego dnia muszę ukrywać, że w moim życiu nadal jest Eryk. Wiem że przyjdzie taki dzień, kiedy będzie musiał całkiem zniknąć z mojego życia, kiedy ja wyjdę za mąż albo on będzie miał dziecko. Nazwijmy rzeczy po imieniu. Jesteśmy kochankami.

***

- Coś podać? Znany zapach małej cukierni przywołał na nowo to, o czym chciała zapomnieć. Tak dawno jej tu nie było…

-  Kilogram zdrady. I szczyptę miłości, poproszę…



 Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Wpuść jesień do domu.

$
0
0

Jak co roku wybrałam się na targ w poszukiwaniu idealnej, dużej, okrągłej dyni.
W konsekwencji wróciłam do domu z dziesięcioma dyniami różnej wielkości, doniczką wrzosu, garścią liści i bukietem jarzębiny.
Tak wiem, jak zwykle mnie poniosło, ja już tak mam :).
Nie marnując ani chwili, od razu zabrałam się do roboty.
Pomyślałam , że do przygotowania lampionów użyję wkrętarki.
Przy jej pomocy łatwo wycięłam równe otwory, które będą pięknie przepuszczały światło.
Pierwszy raz trzymałam w ręce to urządzenie, ale myślę, że poszło mi całkiem nieźle, nie licząc rozbryzganych pomarańczowych plam na ścianie ;).
Niektóre dynie posłużyły mi za doniczki do jesiennych stroików.
Efekty mojej pracy oczywiście uwieczniłam na zdjęciach.
Nie przepadam za gotowymi ozdobami, których jest mnóstwo teraz w sklepach.
Uważam, że te zrobione ręcznie tworzą lepszy nastrój we wnętrzu.
Poza tym to niezła zabawa ,możecie zatrudnić do pomocy bliskich lub dzieci :)
Jeżeli macie przed sobą wycinanie dyni, to może któraś z moich propozycji przypadnie Wam do gustu.
W razie jakichkolwiek pytań, służę pomocą.























Po tamtej stronie lustra, czyli o miłości silniejszej niż śmierć.

$
0
0

źródło: www.unsplash.com

Jadę na cmentarz. Jestem tam, niemal co dzień. Obiecuję. Mówię mu, że jeśli do nas wróci. Wszystko w sobie zmienię. Nigdy już nie wybuchnę. Będę bardziej dbała o dom. Przestanę być bałaganiarą. Zaczynam chodzić do kościoła, tylko po jedno. Żeby ubić interes z Bogiem. Przysięgam Mu, różne rzeczy. Wyrzekam się wszelkiego zła. Za jeden dzień z Łukaszem. Za jedną godzinę. Za jeden jego dotyk. Za jeszcze jedno, spojrzenie w moje oczy. Błagam. Myślę, czy nie oddać duszy diabłu. Za ułamek sekundy. Jeszcze jeden, wspólny ułamek sekundy. Negocjuję, z kim się da.*

(…)

Szczecinek, maj 2006.

- To twój balast, powiedział stanowczo. Twój, rozumiesz? Nie mój…

Wiesz, że dzieci można nazwać balastem? Można. Wiesz, że to jest najpiękniejszy balast, jaki tylko przytrafił mi się w życiu. Najpiękniejszy… 

(…)

Kiedyś miałam marzenia, wiesz? Dom, rodzina. A później trzaskając za sobą drzwiami wpadła do mnie rzeczywistość. Trudna. Poplątana. 

Byłam zniszczona psychicznie i fizycznie, bałam się ludzi, własnego cienia nawet. Przez ponad trzy lata od rozwodu i pozbawienia władzy rodzicielskiej mieszkałam z dziećmi u rodziców, którzy wtedy bardzo mi pomogli i na nowo uczyliśmy się żyć, przestawaliśmy się bać, uczyliśmy się ufać ludziom. To był taki czas, kiedy tak trudno było zwyczajnie i optymistycznie patrzeć w przyszłość. Ale wiesz co? Tak bardzo się cieszę, że każde jutro przynosi jakąś niewiadomą. I tę nadzieję… Bez niej przecież, nie było by nic. Prawda?

Prawda.

Mówią, że ojcem, zostać bardzo łatwo. Trudniej, nim być. A często zdarza się tak, że ten prawdziwy, biologiczny. Nie chce, swoich dzieci. Z różnych, bardziej lub mniej, zrozumiałych przyczyn. Czasami jednak, życie płata figle. I prawdziwym tatą, staję się zupełnie obcy człowiek…*



Rabka, luty 2009.

Rabczański stary oddział dla chorych na mukowiscydozę. Trójka. Spruchniałe okna, stare, poniszczone łóżka, z odchodzącą białą emalią. Łazienki, w których strach się kąpać.

Złe sztormy, dobre przypływy. 

Najlepsze na świecie pielęgniarki. Doktor, który poświęcał urlop. Na ścianach ogrom dowodów wdzięczności pacjentów. Rysunki. Doktor w statku kosmicznym. Misie. Aniołki. W głośnikach dobry rock, który doktor uwielbiał. 

Ogromna solidarność między pacjentami. Bo przecież to miejsce mimo tego, że wyglądające koszmarnie to przyciągało…  Bo wiedziało się, że tam pomogą. Że zrobią wszystko by ulżyć i uratować życie. I, że spotkasz kogoś  takiego samego jak ty, kogoś, kto przeżywa to samo…

- Herbaty? Wskazała ręką miejsce na łóżku. Chodźcie śmiało dziewczyny. Kamil, no co się tak oglądasz? No chodź, wskakuj. Miejsca starczy dla wszystkich. Uśmiechnęła się ciepło. Widziała ten błysk w oczach, opatulonych w kolorowe piżamy dzieciaków.

- Mamuśka Angel, mamy ci tyle do opowiedzenia, gwar wypełnił całą salę.Pług uśmiechów przeganiał hałdy strachu.Iga się zakochała, wiesz?

- Wcale, że nieee. Pokręciła znacząco głową Iga. Zresztą Olka i Ewelina też. No co, popatrzyła na nie przewracając oczami. Nie mam racji? 

- Dziewczynki, miała ciepły ton głosu. Jesteście niesamowite. Kamil, no nie gniewaj się już. No tak, Ty też. Kochany, jasna sprawa. Czuła się czasem tak, jakby była z innej planety.

- Psst, Anika…  Anika, ty wiesz, prawda? Siostra Antonina wywołała ją z sali. Ty wiesz ile dla nich znaczysz? Oni przychodzą do mnie, do dyżurki, i mówią, że jesteś jak druga matka, i że, no wiesz… że nie możesz ich zawieść, bo cię kochają. Zaszkliły jej się oczy.

- Wiem… Wiem, Tosiu… Oni mnie, a ja ich. Najmocniej, wiesz? Przytuliła pielęgniarkę. Najmocniej…

Do kliniki mukowiscydozy w Rabce jeździłam leczyć syna od lat, ale Łukasza nigdy wówczas tam nie spotkałam. Jego ksywka ‘Zadyma’, gdzieś się przewijała w toczących się rozmowach, więc nie była mi obca i z tego co wiem, on też słyszał już wtedy o pewnej mamie, do której nie wiedzieć czemu lgnął prawie cały oddział. Wiesz, że faktycznie tak było?

W trakcie kilkutygodniowych pobytów Johnego na oddziale, zawsze było tłoczno. Nie umiałam i nie chciałam tym młodym - dorosłym ludziom powiedzieć, że ja też się boję, że chyba nie dam rady. Dawałam, słuchałam ich zwierzeń, płakaliśmy razem, wygłupialiśmy sie i właśnie wtedy przyrósł do mnie ten przydomek - mama Angel. Dzieciaki wiedziały, że moje drzwi zawsze są dla nich otwarte, Kamil opowiadał mi okrutną historię swojego życia, Ola, Iga i Ewelina mówiły mi o swoich pierwszych miłościach, było mnóstwo tajemnic, łez i śmiechu. 

Wiedziałam, że nie mogę ich zawieść, i przynajmniej starałam się tego nie robić. Na dzień mamy od dziewczyn dostałam koszulkę z napisem – ‘najlepsza mama na świecie’. To był piękny czas... wiesz?

Wiele z tych osób już nie żyje...



Jezioro w Radaczu, czerwiec 2009.

- Majka, za kilka dni znów jadę do Rabki, wiesz? Wyraźnie posmutniała. Każdy z tych wyjazdów wprowadzał ją w rolę odgrywania życiowej maskarady. Uśmiech, mimo strachu. Orkiestra uczuć, która grała tak głośno, nie pozwalając się wyciszyć.

 - Stan zdrowia Johnego trochę się pogarsza, tak bardzo się martwię. Westchnęła wstając i podchodząc do pobliskiego drzewa. Zerwała kilka listków, odezwał się w niej wewnętrzny rozjemca. Walczyła w tym temacie ze sobą już długo.

- Majka, Ty wiesz, że ja podjęłam już decyzję? Powiedziała nie czekając na odpowiedź. Przedzierała liście wzdłuż układu żyłek. Uspokajało ją zajęcie dłoni czymkolwiek. Tyle złego już dostałam, że już nie chcę więcej żadnych związków. Mam cudowne dzieci, jest dla kogo żyć, mówiła dalej. Dzięki nim już nigdy nie będę sama. Majka, słuchasz mnie? Zagadnęła.

- Nie jest Ci ciężko? Majka odpowiedziała jednym krótkim zdaniem.

Było.

No było.

Było pięknie, słonecznie, zielono, pachniało zbliżającymi się wakacjami a ona była taka pogodzona ze swoim losem.



Rabka, czerwiec 2009.

„Dzieje się dobra kolej rzeczy. Jedno życie odchodzi, drugie
nadchodzi” Sprawnie wstukał kilka liter na klawiaturze telefonu. ‘Wyślij’ - kliknął, i wiadomość poszła w świat.

Łukasz siedział na obdrapanym, białym łóżku w rabczańskiej klinice i pisał sms-a do swojej ciężarnej siostry.

Było pięknie, słonecznie, zielono, pachniało zbliżającymi się wakacjami a on był taki pogodzony ze swoim losem.

Siedziałyśmy z Majką nad jeziorem, byłam taka trochę wyłączona, wyobcowana. Martwiłam się chorobą Johnego, myślałam głównie o nim, o tym jak to dalej będzie. Byłam jakaś taka pogubiona, zobojetniała, czułam, że samej jest mi optymalnie, a przecież nie było. Wiesz, ja chyba po prostu wciąż bardzo mocno się bałam. Że ktoś mógłby mnie, nas, skrzywdzić. 

Nie wiedziałam, że kilkaset kilometrów dalej, mniej więcej o tej samej porze, na łóżku siedział młody, ciężko chory chłopak którego siostra była akurat w tym czasie w ciąży i pisał do niej, że dzieje sie dobra kolej rzeczy, bo jedno życie czyli jego odchodzi a drugie przychodzi. Dopiero po długim czasie sobie o tym powiedzieliśmy.



Rabka, czerwiec 2009.

‘Anika, jak będziecie z Johnym w Rabce, wpadnij do mnie, jestem standardowo na pierwszym piętrze. Leżę z jakimś młodym chłopakiem, ale nie powinien mieć nic przeciwko Twojej wizycie, czekam na Was’ –  napisał pośpiesznie Sebastian i wysłał krótką tekstową wiadomość.


- Łukasz, śpisz? Zapytał Sebastian swojego współtowarzysza ze szpitalnej sali. Nie? Słuchaj, jedzie tu z synem mamuśka Angel, słyszałeś o niej? Ma wpaść, nie masz nic przeciwko, prawda?

Nie miał.

Śpieszyła się, robiło się już późno, a przecież zgodnie z obietnicą chciała jeszcze dziś wpaść do Sebastiana. Ucałować go w policzek, sprzedać mu swoją dawkę wrażeń i kolejne egzemplarze nadziei.

- Cześć mistrzu, powiedziała po cichu otwierając drzwi. Nie śpicie?

- Dobry wieczór, przywitała Łukasza, który leżał na sąsiednim łóżku. Mimowolnie coś przykuło jej uwagę, i nie wiedząc kiedy zapytała - Ledd Zeppelin

Wciąż spoglądała na jego koszulkę. Uwielbiam ‘Whole Lotta Love’… rozpromieniła się, czując, że wznosi się dokądś niesiona na niewidzialnych skrzydłach.

- Serio? Zapytał z entuzjazmem. Ja też.

Pojechałam tam z Patrykiem i okazało się, że mamy pokój na drugim piętrze a na pierwszym leży Sebastian, mój dobry kolega. Pisał mi sms-a, że jest w Rabce, ze leży z jakimś chłopakiem, co zresztą normalne jest przecież w szpitalu. Poszłam się przywitać do niego i zawsze już chyba będę pamiętała tę chwilę. Otwieram drzwi od szpitalnej sali i widzę na drugim łóżku Jego. Długie piękne włosy, piękna twarz i oczy z rzęsami jak firany, lekko zgarbiony, siedział po turecku, obok stała gitara.

On mi później opowiadał to tak - Seba mówił, że ma wpaść ta mamuśka Angel, myślę sobie - będzie zrzędzić, akurat teraz, gdy ja chcę w spokoju umrzeć i już nie zawierać żadnych znajomości. Az tu nagle otwierają się drzwi i widzę, młodą dziewczynę w trampkach, z najpiękniejszymi na świecie błękitnymi oczami, taką jakąś dziwnie niezwykłą…

Oboje mieliśmy wrażenie, jakby czas się zatrzymał. Niby weszłam, rzuciłam ogólne cześć i przywitałam się z Sebą, kolegą. Niby na tego kolegi łóżku przysiadłam, ale oczu od siebie z Łukaszem nie mogliśmy oderwać. I mimo tego, że oboje nie mieliśmy ochoty na nowe przyjaźnie, mieliśmy postanowienia, to nie umieliśmy nie gapić się na siebie. Miał koszulke Led Zeppelin, więc wspomniałam o ulubionym utworze Whole Lotta Love, który okazał się też jego ukochanym i... wiesz… my już chyba wtedy staliśmy się nierozłączni. 

Bo wyobraź sobie, Łukasz nagle zapragnął żyć, a ja już nie chciałam być sama. 

Spędzaliśmy ze sobą każdą chwilę, chodziliśmy na zakupy i spacery, uczył Johnego trzymać gitarę i pokazywał łatwiejsze chwyty. Johny był nim oczarowany, tym że tyle w Łuce dobra, spokoju i uśmiechu. Nie, wtedy jeszcze nie było wyznań i deklaracji. Choć chyba juz wtedy oboje wiedzieliśmy jak jest, tylko baliśmy się do tego przyznać.

 (…)

- Mamo, Łukasz uśmiechnął się. To jest Anika. Moja przyszła żona…

Łukasz wracał z kliniki do domu wcześniej niż my. Przyjechali po niego rodzice. Pamiętam, że wraz z innymi przyjaciółmi poszliśmy go odprowadzić do auta i on wszystkich nas przedstawił. Mnie jednak wziął za rękę i niby żartem rzucił- a to mamo, jest moja przyszła żona. Był upalny czerwiec 2009 . W bardzo ciepłym maju 2011 mówiliśmy sobie " tak" przed ołtarzem w Sanoku.

W końcu i ja wróciłam z synem do domu . I zaczęły się niekończące się rozmowy przez telefon, na gg, maile długie i piękne. Piosenki dedykowane nocą, śpiewane i grane do słuchawki telefonu. Rozmawialiśmy o wszystkim, nie było miedzy nami uczucia wstydu i lęku, tylko bezgraniczne zaufanie, ciepło i tęsknota…



Rabka, 27 lipca 2009.

Izolatka.

- Łukasz… cześć… weszła nieśmiało.Drżały jej dłonie, usiadła obok niego. Otaczały ich zimne ściany lamperii, i ciepła temperatura uczuć.

- Mam coś dla ciebie, Mysza… Zszedł ze swojego łóżka. Pochylił się, sięgnął tuż obok niego i podał jej słoneczniki. Przepiękne, ogromne, pachnące. Tylko raz kiedyś ukradkiem wspomniała, jak bardzo je lubi. Zapamiętał.

- Mysza, Myszorku mój… ja wiem, zaczął mówić… Ja wiem, że jestem od ciebie tyle młodszy, że to całe siedem lat, ja wiem, że jestem chory, ja wiem, że nie mam nic co mógłbym wam zaoferować, ja wiem, że wy zasługujecie na wszystko co najlepsze… kontynuował… Przecież tyle już przeszliście… Tylko wiesz Myszko, że ja nigdy nie byłem aż tak pewien… Nie pozwoliła mu dokończyć.

- Ja też cię kocham… pocałowała go. Kocham cię, i wierzę, że nam się uda, słyszysz? Boję się… ale się uda, wiem to… wiem… powiedziała cicho. Każde z jego zdań sprawiało, że schodziła z opustoszałej drogi. Chciała wpleść się w tło zdarzeń. Chciała stanąć gdzieś obok i się na to napatrzeć. Nacieszyć się. Na zapas.

27 lipca dzień po moich imieninach byłam z Johnym w Rabce na badaniach. Łukasz też tam wówczas był. Weszłam do jego izolatki, a on czekał. To było takie magiczne…

Wiesz, za naszymi plecami nie raz padały niemiłe komentarze, że taki gówniarz, że chory i co z niego za pożytek… przykre, i straszne, prawda? Przez blisko rok się spotykaliśmy albo u mnie ( Łukasz był u mnie nad morzem trzy razy ), lub w Rabce, przy okazji badań, no i ja przyjeżdżałam tu, do Sanoka. Najpierw sama, później na zaproszenie rodziców Łukasza, już z dziećmi. 

To nie był do końca usłany różami, a raczej słonecznikami okres. Odległość, choroba moich chłopaków, nasi rodzice. To nie tak, że stali na drodze do naszego szczęścia, choć bywały momenty, że tak to odbieraliśmy. Oni się po prostu bali i martwili. Ja miałam się wyprowadzić do Sanoka z dziećmi, blisko tysiąc kilometrów od rodzinnego domu, gdzieś, gdzie praktycznie nikogo nie znałam a on, miał w końcu założyć rodzinę, być mężem, ojcem, gdzie przecież choroba bardzo go wyniszczyła. Nie mieliśmy pracy, tylko renta Łukasza i moje dodatki, świadczenia ze względu na chorobę syna. 

Było ciężko, rozumiesz?

Rozumiem.



Sanok, kwiecień 2010.

- Ej, Kochani, co wy tam tak szepczecie? Zagadnęła ich. Co to za narada? Słyszała ich wyraźny entuzjazm i piski dzieci. Wietrzyła jakiś spisek. Wszak znała ich już na wskroś.

- Idź, wypychali go w jej stronę. Idźźźźź… My się zgadzamy…, usłyszała ciepłe głosy Dusi i Johnego. No idź, powiedz jej… 

O co im chodzi? Zastanowiła się

- Gdzieś tam w sobie, skrycie marzyłem o miłości. Nigdy nie sądziłem, że przyjdzie do mnie w trampkach i obdarzy mnie po trzykroć. Nie miałem nic, a teraz mam wszystko. Jedyne, czego mi brakuje, to żebyś zgodziła się zostać moją żoną, a twoje dzieci naszymi… Podszedł do niej ipowiedział najszczerzej jak potrafił.

- Tak… Popłakała się. Tak, tak, po stokroć tak… Czuła, że odmienia jej się koloryt życia. Dobro zwalcza zło. Wyraźnie zaczęła dostrzegać ten kontrast.

Gdy rodzice Łukasza zaprosili mnie i dzieci na Wielkanoc, pierwszego dnia poszliśmy na spacer. Wiesz, Łukasz mnie zawsze uważnie słuchał, nawet gdy nie zdawałam sobie sprawy, że "coś mówię głośno". Wiedział, że nie lubię drogich restauracji, złotej biżuterii, że kocham tak jak on prostotę i minimalizm. Ja, on i dzieci poszliśmy w tę piękną wielkanocną niedzielę za miasto. Łąka, widok na Sanok i góry. 

I nagle słyszę jakieś szepty, jakieś piski radości i ich entuzjazm- tak, tak zgadzamy się szybko idź ,powiedz jej! Podszedł i uklęknął. Pamiętam jak przez łzy widziałam te moje szczęśliwe dzieciaki z kwiatkami w rękach i jego z pudełeczkiem i pięknym, skromnym srebrnym pierścionkiem. I jego słowa ...

Płakaliśmy oboje, gdy wydusiłam tak, a dzieciaki szalały po łące i biły brawo. Zaraz potem padła decyzja o szukaniu szkoły dla dzieci i przeprowadzce. W lipcu już wszyscy razem zamieszkaliśmy w mieszkaniu brata Łukasza, który przebywał za granicą. Wspólnie je urządzaliśmy, pomagali nam nasi ojcowie robiąc drobne remonty. I zaczął sie nasz prawdziwy raj. 

Spędzaliśmy razem każdą chwilę, byliśmy nierozłączni. Dzieci były przeszczęśliwe, szybko się zaklimatyzowały, znalazły kolegów i przyjaciół. Lubiły swoją szkołę i kochały nowe życie. Wycieczki, wypady z przyjaciółmi, którzy pokochali mnie jak swoją, rodzina Łukasza, która nas bardzo zaakceptowała i nigdy nie czuliśmy się jak "przyszywani". To były przepiękne dni i miesiące. 

Łukasz był niezwykły. Mówił, że wychodzi wyrzucić śmieci, a wracał ze słonecznikami. Rano gdy budził mnie budzik w telefonie zauważałam zmienioną tapetę na jakieś durne zdjęcie zrobione już gdy spałam, po to, bym uśmiechała się od rana. Tak kochał dźwięk mojego śmiechu i głosu, że wciąż to nagrywał. Robił mi takie niespodzianki bez powodu.

Czasem coś pod nosem sobie mówiłam, o jakiejś książce nowo wydanej i po kilku dniach pukał kurier, odbierałam zdziwiona bo nic nie zamawiałam, nawet nie pamiętałam, że cos mówiłam, a on w nocy kupował mi tę książkę. Albo mam takiego ulubionego wokalistę zespołu Tool, i kiedyś kurier przyniósł mi kubek do kawy z logo zespołu i podobizną Maynard'a- wokalisty. Łukasz uśmiechając się szelmowsko mówił - widzisz jakiego masz męża dobrego ? Nawet kawę ci codziennie z nim pozwalam pić.



Sanok, maj 2011.

- I ślubuję Ci miłość…
- Miłość…
- Wierność…
- Wierność…


- Oraz, że Cię nie opuszczę, aż do śmierci…
- Aż do śmierci…


„Chcę Ci coś opowiedzieć
ale brakuje słów
żeby wyrazić to, co czuję
mógłbym to namalować
lecz nie wymyślił nikt
kolorów, które można użyć…”**



Ślub? Bardzo go chcieliśmy oboje, nikt nas nie naciskał, nie namawiał. Marzyliśmy o tym dniu, i był taki jak chcieliśmy. W kościele była najbliższa rodzina i nasi najbliżsi przyjaciele. Później przyjęcie weselne, na którym leciały nasze ulubione kawałki kapel rockowych. Nie czuliśmy żadnego spięcia, nerwówki, żadnych obaw. 

Marzyliśmy o tym dniu, o wygrawerowanych naszymi imionami obrączkach, które mam do dziś, o skromnej ale duchowej uroczystości. I pierwszym tańcu przy dźwiękach "Chcę ci coś opowiedzieć" Dżemu. I wszystko to mieliśmy. Z dumą nosiłam i noszę jego nazwisko.

***

- Mysza… zaczął…. Mysza, Myszorku, a co będzie, jak ja odejdę? Gdzie ty poślesz dzieci do szkoły? Myszko… Jak ty sobie poradzisz? Pytał ją wielokrotnie. Nie lubiła tych pytań. Jednak w tym wszystkim, fakt, że wciąż był on, to, że byli razem, sprawiało, że czuła, iż ma jakąś nadprzyrodzoną zdolność bycia spokojną. Przecież póki co mieli siebie. Dzieci. I dom. Prawdziwy.

Nie, to nie był zwykły dom. Dwoje ciężko chorych ludzi pod jednym dachem, inhalacje, drenaże, strach. Były ciężkie okresy, gdzie jednocześnie znikali w Rabce, a ja sama zostawałam z córką. Były nieprzespane noce i moje bieganie od jednego do drugiego łóżka, bo jednocześnie Johny miał gorączkę a Łukasz krwioplucie. Spałam na krześle, żeby móc przy nich być, podbiec na czas. 

Chwile zwątpienia gdy dusił się i po nieprzespanej nocy podchodził do okna i wzrokiem błagał - jeszcze nie teraz, daj nam jeszcze choć kilka dni. Bardzo się o nas troszczył i martwił. Kilkanaście razy dziennie mówiliśmy sobie całą czwórką, że się kochamy i ile dla siebie znaczymy. Przytulaliśmy się i zawsze, naprawdę zawsze zasypialiśmy trzymając się za ręce. Nigdy się nie kłóciliśmy, zawsze rozmawialiśmy, wyjaśnialiśmy na spokojnie.
Łukasz nigdy nie podniósłby na nas głosu, zresztą mi też to nie przyszło do głowy. To była miłość dojrzała, mądra i piękna. Taka która zdarza się raz, na całe życie. Taka miłość, ponad śmierć bo przetrwała nawet ją…



Sanok, sierpień 2011.

- ‘Magiczne słowa są, właśnie po to żeby uciec stąd, gdzieś jak najdalej stąd… 
Ja tajemnicę znam, i tylko Tobie, tylko Tobie dam, wszystko to co mam…’ *** Zanuciła mu. Ogrom miłości w każdej wyśpiewanej nucie.

 - I komu będziesz teraz śpiewać, Myszka? Zapytał. 

Coraz częściej płakał grając resztkami sił na gitarze.

Nic nie odpowiedziała. Wtuliła się, usiłując na pamięć nauczyć się rytmu jego jeszcze bijącego serca…

Czy wiedziałam, że to się zbliża? Tak, pół roku przed odejściem Łukasza miałam to w sobie. Ukradkowe łzy, właściwie nie wiedząc dlaczego, strach który budził mnie nagle w nocy, poczucie tego, że zbliża się czas pożegnania. On też to wiedział…

- Zawsze będę cię kochał, i wspierał, pamiętaj… wyszeptał… Gdziekolwiek będę…

Tego ostatniego dnia, na dobranoc dłużej przytulił nasze dzieci i z trudem powstrzymywał łzy. Potem usiadł obok mnie i powiedział- zawsze będę cię kochał i wspierał, gdziekolwiek będę.

Pamiętam…
Jego niesamowity uśmiech, nieprzeciętne, niepowtarzalne poczucie humoru. Radość życia, miłość którą zarażał, dobro jakim wszystkich karmił. Niewyobrażalną mądrość i dojrzałość, w wątłym ciele młodego mężczyzny. Troskę z jaką zajmował się dziećmi. Odrabiał z nimi lekcje, denerwował wspólnie przed każdą, większą klasówką, wyrażał głośno swoją dumę po ich sukcesach lub umiejętnie pocieszał po porażkach. Pamiętam jak łagodnie żegnał się z nami, zostawiał ostatnie wskazówki, przygotowywał na najgorsze, na nieuniknione.*



Sanok, marzec 2012.

Krzątam się po kuchni. Robię obiad dla dzieci. Czekam, aż zadzwoni. Czekam, że otworzą się drzwi. Czekam, że on wróci. Nie umarł. We mnie, dla mnie, nie umarł. Zaprzeczam.*

- Anika, chodź już… Ściągali ją z płyty pomnika. Anika... jest zimno, chodź proszę…

Gdy wróciłam do domu, po pogrzebie usiadłam w naszym pokoju, na skraju naszego pustego, tak strasznie pustego łóżka. W powietrzu jeszcze wciąż był jego zapach, echem od ścian odbijał się jego głos. Jakby nie odszedł. 

Tylko mroźnymi wieczorami, gdy znajomi siłą ściągali mnie z płyty pomnika na cmentarzu, czułam, że pól mojego serca przestało bić... na zawsze.

Co jest na końcu tęczy?Może kartka, którą drżącą dłonią napisała ostatniej nocy.
” Kilkanaście miesięcy temu, pewnego wieczoru zostawiłam u Ciebie moje serce.
Mógłbyś mi je oddać?”.

A może na końcu tęczy, czeka On……..
Kto Zrobi krok?……… *



Sanok, październik 2015.

Wiesz... Łukasz nadal tu jest...czuje go na każdej ulicy naszego miasta, czasem wydaje mi się że siedzi obok mnie na naszej ulubionej ławce, a gdy nie mogę zasnąć w nocy ubieram jedną z jego koszulek lub owijam się jego swetrem bo to tak, jakby mnie przytulał... I mimo koszmaru jaki przeszłam gdy umierał, jaki przechodziłam po jego śmierci, jaki przechodzę nocami do dziś dnia, gdyby ktoś dał mi szansę, to cofnęła bym czas i nie zawahała się nawet na chwilę… 

Bo ta miłość tak prawdziwa, aż żywa była i jest warta, każdego cierpienia i każdej mojej łzy. 

Często jeżdżę na cmentarz, sama gdy nikt nie widzi. Słuchamy razem ulubionych utworów, a ja opowiadam mu co u nas. I co jakiś czas przychodzi do mnie we śnie. I są to najpiękniejsze noce, bo wtedy znowu jesteśmy razem i czuje jego zapach. Czasem myślę, że on wcale nie odszedł. Tylko czeka na nas, po drugiej stronie lustra.
I ta nadzieja, trzyma mnie przy życiu.

Mój mąż lubił mawiać, że gdy idę ulicą neony tracą swój blask. Pewnie dlatego, gdy wracam wieczorami, blisko dwa lata po jego śmierci, latarnie obok których przechodzę czasem gasną. Myślę, że on je gasi, żeby pokazać mi, że nadal jest i pewnie już zawsze będzie…*







* Fragmenty podkreślone i oznaczone * pochodzą z bloga Aniki Tamta strona lustra i są jej autorstwa. Zostały przeze mnie wykorzystane za jej zgodą na potrzeby tekstu. Podobnie jak zamieszczone zdjęcia są własnością Aniki i pochodzą z jej domowego archiwum.

Tekst jest wynikiem wymienionych maili i toczonych z Aniką rozmów, bez niej by nie powstał, dlatego z całego serca w tym miejscu jej dziękuję.

Zachęcam do odwiedzin bloga i fanpejdża Aniki. To magiczne miejsca.

** Dżem - Chcę ci coś opowiedzieć.
*** Ziyo – Magiczne słowa.



 
Spodobał Ci się ten tekst?
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Październik '15

$
0
0
Jesień zawsze kojarzyła mi się z deszczem, błotem i ponurymi, szarymi ulicami.
Tym razem jest zupełnie inaczej, ta jesień jest inna niż wszystkie.
Cudowna, polska. złota, jesień.
Październik mnie niesamowicie zauroczył.
Ujął mnie swoją magią barw, ciepłem, nie tylko w domowym zaciszu i fenomenalnymi pejzażami.
Taką jesień da się lubić :).
Jeden październikowy weekend spędziłam u koleżanki w Poznaniu.
Plan był prosty, wino, plotki, babskie towarzystwo, wino, koc, plotki i może jeszcze trochę wina ;).
 Jednak słońce za oknem nie pozwoliło mi dłużej siedzieć pod kocem.
Nie mogłam się powstrzymać, złapałam aparat i wybrałam się na spacer.
Niedaleko był Poznański Ogród Botaniczny.
Jeżeli jeszcze tam nie byliście to gorąco zachęcam.
Urocze alejki, fontanny, klimatyczne trawniki i zachwycająca roślinność.
Coś pięknego.
Zostawiam Was ze zdjęciami słonecznego października i życzę miłego dnia.



 Jesienny spektakl -  KLIK





W tym miesiącu założyłyśmy konto na instagramie.
Od teraz więcej naszych zdjęć znajdziecie pod tym linkiem:


Jesień to dobry czas, aby zadbać o swoją urodę.
Skórę, włosy i nie tylko.
Ja postanowiłam wesprzeć moje rzęsy, które aż do września poddawałam zabiegom zagęszczającym.
Były po nich kruche i osłabione.
Wybrałam serum For Long Lashes, nie ukrywam, że sugerowałam się opiniami z internetu jak również moich koleżanek.
Bardzo szybko zauważyłam efekty.
Naprawdę polecam, można je stosować przy szkłach kontaktowych.
Rzęsy są piękne, długie, naturalne, o taki efekt mi chodziło, odchodzę już od sztucznego wydłużania.




 1.Ostatnio jedyną przekąską na jaką sobie pozwalam są nasze pyszne polskie jabłka.
2.Jesień w domu. Uwielbiam wrzosy.
3.Pierwszy murzynek z moim wykonaniu, wyszedł całkiem nieźle.
4.Moje ulubione perfumy - Beyonce HEAT





To jesień czy wiosna?



1.Wpuść jesień do domu -  KLIK
2.Magdalenowe liskowe, pomarańczowe, instagramowe -  skarpetuchy :)
3.Zachód słońca nad naszym miastem.
4.Kocham robić zdjęcia i nie przestanę.


Poznań nocą.



Na koniec mglista, poranna rzeka Prosna, którą mijam zawsze w drodze do pracy.





'Dom Chłopa', czyli o pracy w handlu na wesoło. Część 1 - Wielkie otwarcie.

$
0
0

źródło: www.wykop.pl

- Aaaandrzejjj… Jolanta zawrzała. Andrzej, gdzie żeś polazł? Odpowiedziała jej głucha cisza. Gdzie ta cholera łazi, pomyślała Jolanta klnąc pod nosem i poprawiając rękawy koszuli.  

Sprawdzanie guzików miała w codziennym zwyczaju. Z natury była niezdarna, więc zdarzało jej się je zapiąć na opak.
Potrząsnęła włosami, sprawdziła czy jej szpilki mają się lepiej niż te z reklamy mentosa, która źle jej się kojarzyła. Otwarcie ‘Domu Chłopa’ już jutro, a mentosów nie ma. To znaczy są, ale dostawa jakaś niekompletna, uszkodzone opakowania, i źle ułożone kolorami w środku. Jolanta chciała, żeby żółte były na początku, pomarańczowe w środku, różowe na końcu. A jak się okazało były wymieszane. To przecież skrajnie niedopuszczalne. Należy złożyć zażalenie. 

- Nie ma Andrzeja, poszukam Mariana, pomyślała. Niech składa skargę.

***

Marian Kalendarz, kronikarz księgi skarg i zażaleń w Domu Chłopa, z wykształcenia psycholog z zamiłowania mitoman i bajkopisarz, siedział nieporadnie układając teczki na swoim biurku. Mimo nazwiska nie miał on pamięci do dat. Właściwie wiele kwestii puszczał w niepamięć, albo ku. Niej.

-Marian, Jolanta Akapulko wpadła zdyszana. Marian, co z tymi mentosami? Ułożą je kolorystycznie? Od prawej do lewej, od lewej do prawej, środek…?

- Szefowa widziała Andrzeja? Zagadnął Marian, przerywając jej.

- Szukam go właśnie. A co?

- Szefowa usiądzie i szefowa zapomni o mentosach. Marian, który z pamięcią był na bakier umiejętnie potrafił odwracać uwagę. Szefowa wie, kto wypisał i poszedł wieszać we wsi plakaty? Szefowa wie? Marian emocjonował się. Szefowa nie da wiary. Andżela von Flauszman. Szefowa, jak Andrzej się dowiedział, wsiadł na rower i pojechał. Szefowa siądzie i się nie denerwuje, wyszczerzył zęby w  uśmiechu.

***

Andżela von Flauszman, przyjęta do Domu Chłopa w drugiej turze rekrutacji, była osobą wyjątkowo złośliwą. Serce miała tylko do psów, których była ogromną miłośniczką. W jej mniemaniu. Ludzi nie lubiła, poza małymi wyjątkami. Była mistrzynią poplątanych metafor i niedomówień. Na ochotnika zgłosiła się do wypełnienia plakatów informujących o wielkim otwarciu pawilonu handlowego Dom Chłopa oraz do rozwieszenia ich po wsi. 

Zaskoczyła tym wszystkim, jednakże jako posiadaczka niezwykle estetycznego charakteru pisma została oddelegowana. Słynąca ze swej złośliwości, na każdym napisała CHUJOWY TOWAR W DOBREJ CENIE, i przemieszczając się swoim polonezem FSO ( zwanym przez nią czule poldżrem ), w towarzystwie swojego męża Grzesia Grzegorza GL oblizując usta przyklejała je na słupach.

***

Andrzej pedałował co sił nogach, łapiąc wiatr w policzki. W koszuli zapiętej na ostatni guzik i mokasynach z krokodylej skóry, czarnym mazakiem skreślał na każdym plakacie słowo CHUJOWY zastępując je słowem ZAGRANICZNY i dopisując ‘ zapraszamy jusz jótro’. Szary papier na którym została wystosowana reklama dotarł w ilości ograniczonej, stąd wymiana plakatów na nowe była po prostu nie możliwa. 

- Zwolnię ją, pomyślał Andrzej. Głupia baba. Niech no tylko się skończy się okres próbny…

***

- Sąsiadka słyszała? Kisielowa, mówiła szybko ledwo łapiąc oddech.

 We wsi Chwalipiętki otwarcie pawilonu jakim był Dom Chłopa było wielkim wydarzeniem. Po erze małych sklepików, oni mieszkańcy mieli mieć prawdziwy supermarket. 

- Sąsiadka, wie, ma być nawet pastor.

- Co pani powie. Sołtysowa pokręciła głową. Takie buty, no popatrz pani. Garsonkę żem już naszykowała, sąsiadka też ma? Z Nadarzyna? No popatrz pani, nie pomyślałam. Ofuknęła siebie w myślach. Co ją to interesuje, no przecież nie zazdrości.

- Pani sołtysowa, pani mi zajmie kolejkę jutro. Jakby co. Pokazała szparę między zębami.Ściemnia się, obrządek trza zrobić, do jutra.

- Bywajcie sąsiadko.

***

Andrzej wracając złapał gumę w swoim czarnym składaku. Przeklinał wracając do swojej izby. Zadzwonił z budki, że do pawilonu już nie zajedzie. Schylając się po żeton, który mu upadł, doświadczył pęknięcia spodni w kroku. Tego było dla Andrzeja zbyt wiele.

- Chomikowski z tej strony, przedstawił się. Gorzej się poczułem, plakaty poprawione, zakomunikował nie wdając się w szczegóły. Pora… dzisz sobie już powiedział sam do siebie, gdyż żeton obejmował krótką chwilę rozmowy a czas dobiegł końca.

Jolanta odebrała telefon od Andrzeja i szczerze powiedziawszy odetchnęła. Był jej prawą ręką, lubiła go, znali się z poprzedniej pracy, ale lubiła czuć się ważna i mieć nad wszystkim kontrolę. Zwołała ostatnie zebranie pracowników przed jutrzejszym otwarciem i upewniwszy się, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik udała się za zasłużony odpoczynek.

***

Wielkie otwarcie Domu Chłopa przewidziano na niedzielę, na 10:30 czyli trzydzieści minut po zakończeniu porannej mszy. Otwarcia pawilonów w innych miejscowościach się sprawdziły, więc nie było powodów do jakichkolwiek zmian. 

- Pilnujcie się, apelowała Jolanta, tuż przed zdjęciem kłódek na drzwiach. Uśmiechajcie się i bądźcie pomocni. Chodzicie za klientami krok w krok. Powodzenia, poprawiła guziki dając tym samym znak – zaczynamy.

***

- Dobry dzień, Marika Zwierzakowa, Czeszka z pochodzenia przywitała śpiewnie przekraczającą próg sklepu klientkę. Ta odpowiedziała jej milczeniem. Marika posmutniała, miała dobre serce, była lekkoduchem, wierzyła, że spełni ludzkie marzenia. Spuściła głowę w dół i obserwując każdy ruch klientki, postanowiła nie spuszczać z niej oka.

Marysia Pętelka, dekorantka Domu Chłopa, wieszając ostatnie rolki papieru toaletowego na wystawowych manekinach, mocując je ( pomysłowo ) za pomocą sznurka od snopowiązałki zagadnęła Marikę, kiedy ta ją mijała. Marika pożaliła jej się, że zagaduje przechadzającą się panią, na co tamta odpowiada wymownym milczeniem.

- Może głucha, Marysia wydęła usta, tworząc dzióbek.

Marika uznała to za przytyk i wolnym krokiem oddaliła się. Szurała stopami po zielonych płytkach, najpierw tułów, potem nogi.

- Pani w czymś pomóc? Nie poddawała się będąc wciąż cieniem owej klientki. Czego pani poszukuje? Jakie są pani oczekiwania? Coś wskazać? 

Nic. Nadal cisza.

***

Krystyna Cosik, kobieta niemal czterdziestoletnia, matka dwójki dzieci, posiadaczka niezwykle donośnego głosu. Na pracy w handlu zjadła zęby, to też na co dzień stosowała protezę. I krem ‘korega’.

- Proponuję gazetkę za złotówkę, zagadnęła klientkę.

- Z czym? Zapytała zdezorientowana sołtysowa.

- Z niczym.

- Słucham? Oburzyła się.

- No z niczym.

- Z przełożonym, poproszę.

Jolanta Akapulko podeszła pewnym krokiem, z uśmiechem, pytając wesoło o powód wezwania.

- Pani pracownica, proponuje mi gazetkę za złotówkę. Ja się jej pytam, z czym a ona do mnie, że z niczym.

Sołtysowa nabierała całej gamy kolorów, od różu, po burgund, kończąc na kolorze denaturatu, który zresztą można było nabyć w sekcji chemicznej.

- Jakie z niczym? Krystyna Cosik uśmiechnęła się. Szefowa, ja jej mówiłam, ZE ZNICZEM. ZE –ZNI-CZEM, pani sołtysowa, ZNI-CZEM, powtórzyła. 

Kolory opadły. Jak liście na cmentarzach.

- A poza tym, dodała sołtysowa. Podobno miał być pastor?

- Pastor? Jolanta oburzyła się. No wie pani. Pastuch. Elektryczny pastuch, na dziale alkoholi. To się zgodzę. Ale, że pastor?

- A idź, pani w cholerę, sołtysowa zawinęła się na pięcie. Już ona sąsiadce pokaże. Głupka z niej, sołtysowej nikt robił nie będzie.

***

- Nie przyjmę tego, Damian Łotwa, pochodzący z Estonii, był uparty. Nie przyjmę, na papierze mam trzydzieści. 

- Jest trzysta, oznajmił kierowca firmy ‘drożdżaki’, która dostarczać miała pyzy.

-  Jakie, trzysta, żadne trzysta. Nie zgadzam się, wymachiwał plikiem dokumentów Damian. Trzydzieści biorę i spadaj pan.

Dostawca pyz przewracał oczami. Tuż obok niego stał inny z magazynierów Robert, chichocząc i naśmiewając się z kierowcy, pokazując zeza. Kierowca, mając oczy dookoła głowy, w postaci dwóch par okularów, jednej na nosie, drugiej z tyłu głowy, zauważył kpiący stosunek Roberta do jego osoby.

- Pana godność? Zagadał kierowca, nie ukrywając zdenerwowania.

Robert, wiejski Casanova, wiedział, że nie do końca dobrze się prowadził, ale żeby zaraz godność jego poruszać. Pominął więc to pytanie milczeniem.

- Jak się pan do cholery nazywasz? Kierowca był nieugięty.

- Łobełt.

- Jak?

- Łobełt.

- Jaaaaak?????

- Łobełt, kułwa.

- Dziękuję.

- Płoszę bałdzo.

Nie wystarczająca sprawność ruchowa języka, sprawiała, że Robert, miał kłopot z wymawianiem literki ‘r’. Kierowcy zrobiło się go żal i tym samym odpuścił składanie skargi, na nieznośnego pracownika pawilonu. Dostawy jednak nie odpuszczał. A Damian Łotwa szukał przyczyny.

***

Mirka Lament, przyczyna całego zamieszania pomiędzy kierowcą a Damianem cicho łkała w kąciku. Była dziewczyną skromną, cichą i grzeczną, nader emocjonalną. Dowiedziawszy się co się stało, wzięła paczkę chusteczek i postanowiła się schować.

Jolanta Akapulko, właścicielka sklepu, ślązaczka, kazała zamówić Mirce przedwczoraj pyzy.

- Mirka, zamów ‘czysta pampuchy’. Według listy. Pampuchy czyli pyzy, czysta, czyli bez nadzienia. Sztuk trzydzieści. Jak lista mówiła.

- Trzysta pampuchy, zaszczebiotała Mirka radośnie do słuchawki zamawiając pyzy na polecenie szefowej.

Jolanta już wiedziała, co będzie u niej na obiad przez najbliższy miesiąc.

Pampuchy. 

A czysta na zapitkę,

Bo na trzeźwo tego nie zniesie.

***

Marika Zwierzakowa uparcie chodziła za swoją klientką. Ta jednak nie wykazywała nadal chęci nawiązania kontaktu. Między regałami Marika natknęła się na Andżelę von Flauszman.

Andżela uzupełniała brakujące na regałach ceny. Jako osoba złośliwa, ołówkiem kreśliła już te gotowe. I tak chipsy były cipsami, tzatziki – tatickami, a tusz do rzęs – turzem.

- Andżela, zachlipała Marika. Chciałam być miła, pomocna, uczynna, mówiła ze znanym tylko sobie zaśpiewem. Ta kobieta wciąż milczy!

Andżela, będąc babką konkretną postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Tym samym chcąc ulżyć koleżance podeszła do obmawianej kobiety.

- Czemu pani do cholery tak milczy, donośnym głosem zapytała Andżela, chwytając kobietę za przedramię.

- Ja? Obruszyła się kobieta.

- Ja to proszę pani, jestem CICHĄ KLIENTKĄ.

* Wszystkie powyżej przytoczone sytuacje się tworem mojej wyobraźni i nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. 
Wszelka zbieżność nazwisk, nazw i sytuacji jest zupełnie przypadkowa.

 Dajcie znać, czy Wam się podoba, i czy chcecie ciągu dalszego.



Spodobał Ci się ten tekst?
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Viewing all 127 articles
Browse latest View live