Quantcast
Channel: głupie serce
Viewing all 127 articles
Browse latest View live

Nie potrafię w miłość. Potrafię w zdradę.

$
0
0


źródło: www.unsplash.com

Masz takie ciepłe oczy. Patrzę na Ciebie, czuję się co najmniej dziwnie. Zapominam o przejechanym kocie. I o tym, że pada deszcz. Grzeję dłonie na kubku z zieloną herbatą, szukam Cię wzrokiem, widzę, że jesteś. Łapię Twoje ukradkowe spojrzenia i nie wiem o co mi chodzi. Dlaczego zwracasz na siebie moją uwagę? Siadasz koło mnie, cieszę się. Czułam przecież, że tak będzie. Wiem o Tobie niewiele, tylko tyle, że masz narzeczoną, ja też jestem w związku.
 
Dlaczego ta noc trwała tak krótko? Dochodzi trzecia, wchodzimy po schodach, idziesz tuż za mną. Wiem o tym, nie oglądam się. Czuję na sobie Twoją dłoń, chwytasz mnie za rękę, przysuwasz do siebie i patrzę Ci prosto w oczy. Jest mi dobrze, ciepło, błogo. Odwracam się na pięcie i biegnę długim korytarzem.

Uciekłam.

Nie wolno nam.

***

Z Kamą spotykam się w galerii handlowej. Przypadkiem. Prawie wpadamy na siebie, widzę, że bardzo schudła. Przy jej 175cm wzrostu waży jakieś maks 50 kilogramów. Włosy niedbale spięte w kitkę, w dłoniach dwie reklamówki z Rossmana i jedna ze Społem.

- Kama, łapię ją za ramię, zanurzając dłoń w jej miękkim swetrze. Podnosi wzrok, który miała wbity w zimne, równo ułożone płytki posadzki. Uśmiecha się do mnie kącikiem ust. Kładzie mi dłoń na włosach, obejmuje głowę, przysuwa do siebie i całuje w policzek. Co u Ciebie? Pytam. Wiem, że nie znajduję dla nikogo czasu, że mnie jakoś mało, że jak ma mi opowiedzieć w dwóch zdaniach co u niej. Nie lubię tendencyjności, zadaję tendencyjne pytanie, z tyłu głowy myślę, jak wyjadę z parkingu. Odbyta formuła grzecznościowa, idę dalej.

- Zadzwonię, mówi, i do słów znów dodaje ten lekki uśmiech. Teraz muszę już iść, młoda jest jeszcze w Reserved, ale zaraz jedziemy do domu.

- Jasne, odpowiadam, szukam kluczyków w otchłani torebki i idę w stronę parkingu.

Dojeżdżam do domu, kiedy dzwoni. Pyta czy znajdę chwilę, i czy dziś do niej wpadnę. Mówi, że młoda ma po południu angielski, mąż drugą zmianę i, że będzie sama. Odpowiadam, że tak, że jasne, waham się, jesteśmy znajomymi, spotykałyśmy się raczej sporadycznie w większej grupie. Dochodzi 18, jadę.

Zaprasza mnie do pokoju, nie, nie ściągaj butów mówi, ściągam, siadam na sofie, zostawia mnie samą i wychodzi do kuchni. Na podłodze leży suszarka do włosów, obok stoi ta na pranie. Nieopodal rozsypany susz lawendowy, który chyba wypadł z szafy. Mimowolnie się rozglądam, ona w kuchni zaparza dwie herbaty, w głośnikach leci Adele. Odsuwam jakieś czasopisma z małego stolika, robię miejsce na kubki z herbatą, kiedy wchodzi. Zaczynam się czuć dziwnie, mam jakieś obawy. O co tu chodzi?

- Pewnie się dziwisz, że zadzwoniłam? Pyta. No trochę - myślę, ale tylko się uśmiecham. Nie gniewaj się, ale wiesz, nikomu o tym dotychczas nie mówiłam, a ty jesteś jednak bardziej obca. Nikt o tym nie wie. No teraz będziesz wiedziała ty i moja teściowa.

Zamarłam. Bałam się usłyszeć cokolwiek.

- Igor mnie zdradził. Zaczęła.Drżały jej dłonie. Tak, wiem, myślisz, że to niemożliwe. Nie patrz tak na mnie, upiła łyk herbaty, żeby się nie rozpłakać. Już jakiś czas temu. Teraz już pewnie się domyślasz, dlaczego tak schudłam? Nie mogłam jeść, nie mogłam spać. Do tego ta choroba. Nie, nie pytaj o nic, leczę się ginekologicznie, nie chcę teraz o tym mówić, uprzedziła moje pytanie.

- Dowiedziałam się banalnie. Był tak podekscytowany spotkaniem z nią, że pomylił smsy. Rozumiesz? Zamiast do niej wysłał do mnie. Ot, pomyłka. Smutny uśmiechi pstryknięcie palcami. Jedno kliknięcie, które zmieniło moje życie. Bo przecież, gdyby się nie pomylił, to może po dziś dzień bym nic nie wiedziała? Zapytała samą siebie.

Nie wiedziałam co powiedzieć. Milczałam.

- Nie wiem ile to trwało, może po prostu nie chcę wiedzieć. Rok? Dłużej? Wiesz, że ja teraz nie mam pracy. Jakie teraz, poprawiła się. Od dłuższego czasu nie mam. Krucho było z pieniędzmi. I to nic, że nasze dziecko przechodziło pół zimy bez nowych butów. Ważne, że oni kupili sobie na święta prezenty.

Wstała, podeszła do okna, otarła łzy. 

- Ty wiesz, że ona go kryła, Młoda? Byliśmy w sierpniu na wymarzonych wakacjach, korzystała z jego telefonu, i odkryła te smsy. Nic mi wówczas nie powiedziała. Ona ma trzynaście lat, wiedziała co z czym. Chciała mnie oszczędzić. Ale niedawno się przyznała. Do tej pory nie wiem co w nich było. Powiedziała mi tylko Mamo, nie była byś już z tatą gdybyś wiedziała. Kurwa, krzyknęła. Wiesz, ja to ja. Ale jak mógł to zrobić naszemu dziecku?!

Milczałam dalej.

- Nie musisz nic mówić, szepnęła po chwili, widząc, że się nie odzywam. Możesz pomilczeć, ja muszę z kimś o tym pogadać, kontynuowała. Kiedy wszystko się wydało, popadłam w marazm. A on się wypierał. Prasowałam mu koszule, kiedy jeździł do niej. Nieświadomie. Kłamał jak oszalały, opętany. Pracują razem. O niej wiem tylko tyle, że jest rozwiedziona. Zawoził jej moje zaprawy, soki, dżemy, ogórki. Żałuję, że kiedyś nie pojechałam za nim. Ale przecież mu tak bezgranicznie ufałam. Mówiła chaotycznie. Kiedy rozgrywało się moje być albo nie być, moje rundy od lekarza do lekarza on ją najzwyczajniej w świecie pieprzył, zacisnęła pięści. Jak sobie to przypominam nie wiem kogo bardziej się brzydzę. Siebie, jej. Czy jego. Od tamtej pory minęło trochę czasu.

Wczoraj mieliśmy rocznicę ślubu. Jak on mógł zniszczyć to wszystko? Jestem już nie tą osobą, co kiedyś. Ciągle się boję, że on jest z nią w stałym kontakcie. Ja chyba naprawdę jestem jakaś durna, że to wytrzymałam. Taką zniewagę, takie traktowanie. Ale wciąż jesteśmy razem. Nie wiem, czy dam radę, on twierdzi, że chce tylko mnie. Nie zapytałam, kto kogo zostawił. Nie wiem, może go to czegoś nauczyło? Może coś zrozumiał, doceni teraz mnie, jako żonę? Wiesz, on teraz się stara, pyta czy w końcu to zrozumiem, że gdyby chciał to by odszedł. Tylko moja wyobraźnia nie daje mi spokoju wiesz? Kocham i nienawidzę…

- Każdy może zbłądzić powiedziałam nagle, nie do końca świadoma chyba tego co mówię. Każdy może zbłądzić, 
najważniejsze, żeby później wrócić na właściwą drogę. Do dziś czuję, że nie było to jakieś rozbrajająco mądre.

- A co u Ciebie? Zapytała.

***

Bywa, że czuję Cię w każdym centymetrze. Dotykam opuszków Twoich palców, trochę się odsuwam, jakby z zaskoczenia, uśmiecham się i pytasz dlaczego. Kiedyś Ci powiem, myślę i mówię Ci na głos. Czuję Twój zapach, tak dobrze mi znany, przywołują mi się najpiękniejsze wspomnienia. Świecę sobie telefonem po oczach, piję piwo przez słomkę, łapczywie chłonąc każdego łyka.

Włączam film, kiedy Ty pewnie oglądasz mecz. W przerwie włączam radio, jest taka muzyka, która przywołuje każdą minutę. Każde minięte razem drzewo. I błysk latarni. Gdzieś jest to uchylone okno, zasłonięta zasłona, wpatrywanie się w ekran i czytanie w myślach. Tak, to ta piosenka. I ten tytuł. Czasem po prostu boli to, co dawało skrzydła.

***

- Czego wyjesz? Uśmiechnęłam się i chwyciłam palcami czubek jej nosa. Jak kocha to wróci, zażartowałam.

- Spadaj, załkała. Nic nie rozumiesz, wydmuchała nos, tak głośno, że martwego by z grobu zerwała.

- Elka, to tylko kilka miesięcy. Szansa dla niego. Przestań być egoistką, nie zakładaj, że Cię zawiedzie, będziecie się przecież widywać, na palcach jednej ręki próbowałam wyliczać najbardziej rzeczowe argumenty. Odpoczniesz, skupisz się trochę na sobie, no już rozchmurz się, zwichrzyłam jej czuprynę. Dobrze będzie, rozumiesz?

***

- Ty wiesz, zaczęła. Nawet dobrze, że on wyjechał. Nie mam wszędzie jego skarpetek, i mokrego ręcznika zwiniętego w kulkę. I nie pije piwa wieczorem. No, przynajmniej ja tego nie widzę, poprawiła się. Nie gra na konsoli. Sześć lat to kupa czasu, dzień w dzień, noc w noc. Owszem, pierwsze tygodnie były prawdziwą porażką, ale teraz, rozpromieniła się– teraz już nie. Pamiętasz, jak ciągle płakałam? Z braku towarzystwa. Z braku możliwości odezwania się do kogoś. Z tęsknoty?  Tak, z tęsknoty.

- Teraz już nie odczuwasz braku towarzystwa? Zainteresowałam się.

- Poznałam kogoś, rzuciła zdawkowo.

- Jak to? Prawie krzyknęłam.

- Przypadkowo, odpowiedziała. Nudziłam się, weszłam na czat. Kilka napisanych słów, wymiana zdań. No i okazało się, że mieszka niedaleko. Dał mi swój numer telefonu - będziesz chciała to pisz - powiedział. No to napisałam. Jeden sms, drugi, dziesiąty, setny. A może kawa, a może spacer, jesteś wyjątkowa. Rozumiesz? Ktoś zwrócił na mnie uwagę. Emocjonowała się.

***

- Kurwa, co ja robię, zapytała mnie. Męża mam przecież. Nie, nie ma sensu ta znajomość, czułam, że od ostatniego spotkania jej emocje już trochę opadły.
 
Skończyło się na tej kawie, wiesz? Choć ta mała kawiarenka, jego uśmiech i oczy zaczarowały mnie, znów się rozmarzyła. Do dziś pamiętam te motyle w brzuchu. Fruwały jak szalone. Te nieśmiałe buziaki w policzek na pożegnanie.

- Jesteś pewna, że to była tylko jedna kawa? Jakoś nie dowierzałam.

- No dobra, mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że doszło jeszcze do kilku spotkań. Zauroczyłam się, no co? Spojrzała z wyrzutem. Wiesz, pamiętam jak na naszym ostatnim spotkaniu przytulił mnie. Wtedy pomyślałam, że to się tak skończyć nie może.

‘Czas za późno postawił Cię na mojej drodze’ mówił.

- No i płakałam. Ale wiesz, on miał rację, to nie miało sensu. No bo jak? Ja mężatka, on wolny. On chciał się ustatkować, ja nie mogłam mu tego dać. Co? Odejdę od męża? A jeśli się nam nie uda i zostanę sama? Nie chcę być sama.

- To akurat egoistyczne, dodałam nieśmiało.

- Wiem, przytaknęła mi. Ale może jednak to męża kocham? Może to był tylko mały flirt, romans?

- Romans?

- Dobra, nie łap mnie za słówka. Przecież mówiłam, że były tylko te pocałunki w czoło.

- Ekhm.

***

- Marek wrócił. Już nie jest jak dawniej wiesz? Nie, nie powiedziałam mu o Krzyśku. Nie miałam odwagi. Nie mam. Zresztą było, minęło, wyraźnie posmutniała.

-  Elka, jesteś pewna?

- Nie. Nie jestem. Czasem o nim myślę. Częściej niż czasem. Dużo. Chciałabym poczuć jego zapach jeszcze raz. Chciałabym przeżyć to jeszcze raz. 

Wiesz, to było jak sen. Tylko powrót do rzeczywistości okazał się bolesny.

***

Może kiedyś wszystko się spełni. Może kiedyś wpadniesz znów na tą herbatę. I znów będziemy jak czarodziej i czarodziejka. Przecież ryzyko jest takie przyjemne. Chciałbyś przecież jeszcze ze mną pogadać. Chwilę, albo dwie. Przecież wciąż potrafimy jeszcze rozmawiać, prawda? Przecież jest moc i jest magia. Przecież tak bardzo było wiadomo, co się stanie. Czasem mówisz, że może niepotrzebnie wtargnąłeś w moje życie, sam nie wiesz czy to było rozsądne. To tak jak ja w Twoje. Przecież nie wszystko da się zaplanować, prawda? Ty wiesz, że jesteś dla mnie ważny w pewnym stopniu, zawsze będziesz. 

Znów jestem blisko Ciebie, czujesz to? Pięknie, jedynie, nie zapomnianie, głos, usta. Może właśnie tak to miało być, przecież teraz jest o czym myśleć. Czary. Choć to wszystko takie realne. Byłam taka niedostępna. Mówisz, że szkoda, że wtedy uciekłam, bo może świat byłby lepszy, kto wie.

Ale nie.

Nie wolno nam.




Spodobał Ci się ten tekst?
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Twoje zdrowie, Skarbie.

$
0
0

źródło: www.unsplash.com

Przedszkole składa się z kilku korytarzy. Jesteśmy podzieleni na grupy, jestem w ‘słoneczkach’. Promienie z naściennym obrazków ogrzewają mnie sztucznie, ciepło raczej do mnie nie dochodzi. Nie znam go, tego z domowego ogniska. W przedszkolu spędzam większość dnia, nie lubię weekendów. Matka i tak wtedy pracuje, zazwyczaj zostaję więc sama, w wielkim domu pełnym ludzi. Brzmi absurdalnie, prawda? Mam sześć lat i zazwyczaj jestem w przedszkolu dyżurną. Po mnie i tak zawsze przychodzą ostatni.

***

Mój biurowiec składa się z kilku zawiłych labiryntów. Podział na specjalizacje, generowane zakresem obowiązków. Jestem w marketingu. Zimne ściany wypełniają plakaty w stylu pop-art. Ciepło i różnorodność barw bije wręcz po oczach. W pracy spędzam kilkanaście godzin dziennie, nie spieszy mi się do domu. Filip jest u babci, tak jest na tą chwilę lepiej. Brzmi niedorzecznie, prawda? I tak po niego zawsze do przedszkola przychodziłam tuż przed zamknięciem.

***

Przyklejam nos do szyby, i czekam na ojca. Na małej ławeczce za moimi plecami siedzi przedszkolanka w szaliku. Chyba się lekko niecierpliwi, jest mi bardzo przykro, udaję, że się uśmiecham, próbuję ją nawet rozbawić. Podnosi kąciki ust, i głaszcze mnie po głowie. Przeglądam się w dużej złotej bombce, śmieję się, bo widzę swoją zniekształconą w jej odbiciu twarz. Chyba mimowolnie próbuję odwrócić uwagę, od swoich dziecięcych emocji.

- Tata, krzyczę i podskakuję.

Wchodzi do przedszkola, mówi niewyraźne dzień dobry. W dłoni trzyma reklamówkę z rybami. Są jeszcze żywe, szamoczą się. Jutro wigilia. Pani Krysia życzy nam wesołych świąt. Czemu sama jest smutna? Dlaczego w oczach ma łzy?

- Kolejka była, dodaje mój ojciec. Ubrana? Idziemy.

Czuję zapach wódki. Albo piwa. Nie wiem. Ale strasznie go nie lubię. 

To były inne czasy. Teraz nikt nie wydałby dziecka nietrzeźwemu rodzicowi. Ale dwadzieścia siedem lat temu? Kto na to zwracał uwagę. Idziemy wzdłuż ulicy, wskakuję na dość wysoki murek, ojciec trzyma mnie za rękę. Ześlizguje mi się noga, puszcza moją rękę, spadam. Drą mi się rajstopy, boję się, że mama będzie wyzywać. Płaczę. Ojciec kręci głową, próbuje mi pomóc wstać sam traci równowagę. Chwytam go mocno za rękę, idziemy do domu. Z reklamówki wypadają nam te ryby, nie podnoszę ich, bardzo się wstydzę. Kolana mam zdarte, jedno szczególnie, leci mi krew. 

Boli. Zostanie blizna. Tylko wtedy jeszcze nie mam tej świadomości. 

Jaki kiedyś będę miała męża, to on nie będzie pił - myślę pełną dziecięcej fantazji głową

***

Niespokojnie chodzę po mieszkaniu, czekam na Marka. W swoim niewielkim pokoju, do którego wejście znajduje się po prawej stronie salonu, na łóżku siedzi mały chłopiec. Jest środek nocy, Filip nie śpi. Podobnie jak ja czeka na ojca, który z imprez przecież zawsze wraca ostatni. Odwijam lekko do góry bambusowe rolety, wyglądamy razem na ośnieżone ulice miasta. Biorę śnieg w sprayu, rysujemy na szybie gwiazdki, próbuję odwrócić jego uwagę.

Słyszę przekręcający się zamek do drzwi.

- Tata, krzyczy Filip, i wskakuje mu na ręce.

Jutro wigilia. Mój mąż miał zrobić ostatnie zakupy, wigilijne firmowe spotkanie miało mieć wymiar symboliczny. Filip zasypia, siedzę w rogu łóżka, czuwam. Kapią mi łzy, kulę się w sobie, zastanawiam się ile jeszcze wytrzymam? Przecież wtedy, dwadzieścia siedem lat temu dzień przed wigilią coś sobie obiecałam.

Boli. Zostanie blizna. Tylko wtedy jeszcze nie mam tej świadomości. 

Czuję zapach wódki. Albo piwa. Nie wiem. Ale strasznie go nie lubię. 

***

Jestem uczennicą pierwszej klasy, mam na sobie białą koszulę i rajstopy. Granatowa spódniczka, którą zakładam tylko na specjalne okazje wiruje, kiedy ćwiczymy układ na zaplanowany występ. Czeka nas prawdziwa uroczystość, pasowania na ucznia. Moja mama jest w pracy, wiem, że nie będzie mogła przyjść. Wypatruję w drzwiach taty, jestem zdenerwowana. Ale przecież mnie nie zawiedzie, obiecał. Przychodzi spóźniony i tak głośno, niezamierzenie trzaska drzwiami, że zwraca na siebie uwagę wszystkich obecnych na sali rodziców. Stoję wówczas na podwyższeniu. Zapominam słów wiersza. Zaczynam płakać i schodzę z podestu, który imitować miał scenę.

Podbiegam do ojca. Jak dobrze, że jest.

Czuję zapach wódki. Albo piwa. Nie wiem. Ale strasznie go nie lubię.

***

Kończę studia, czekam na Marka, inni narzeczeni czekają z kwiatami. Jestem szczęśliwa, za rok się pobieramy, udało mi się dobrnąć do końca nauki z wyróżnieniem. Wypatruję jego twarzy spośród tłumów gości i studentów. Nie ma go. Gala, apel, rzucamy czapkami. Nie przyszedł. Na parkingu, ktoś obejmuje mnie wpół, kiedy otwieram bagażnik. Wkłada mi w dłonie kilka róż owiniętych w celofan. 

Zaczynam płakać, przytulam się do niego. Jak dobrze, że jest.

Czuję zapach wódki. Albo piwa. Nie wiem. Ale strasznie go nie lubię.

***

OBIECUJĘ SOBIE KTÓREGOŚ DNIA, ŻE NIGDY, PRZENIGDY NIE WEZMĘ DO UST ALKOHOLU.

***

Ojciec często zaprasza do domu gości. 

- Twoje zdrowie, skarbie, podnosi triumfalnie kieliszek patrząc mi prosto w oczy.

Mama wtedy uwija się jak w ukropie. Podaje grzybki i tatar. Gdyby ośmieliła się zwrócić uwagę, ojciec by ją odpowiednio nagrodził. Na dole naszego piętrowego domu, mieszka ciocia, siostra mamy. Czasem jak ojciec wyzywa, uciekam i u niej się na jakąś chwilę chowam. Dopóki on nie zaśnie. Później wracam na palcach, na boso, bo schody skrzypią. Nakrywam głowę kołdrą i marzę o chwili, w której dorosnę. Nigdy taka nie będę.

***

Marek lubi przyjęcia. 

- Twoje zdrowie, skarbie, podnosi triumfalnie kieliszek patrząc mi prosto w oczy.

Staram się zawsze zadowolić jego gości, zdarza mi się na ten cel wziąć nawet dzień urlopu. Podaję krakersy, i pastę z krewetek. Nigdy nie protestuję, nie chciałabym, żeby znów się na mnie zawodził. Na parterze bloku, w którym mieszkamy mieszka moja przyjaciółka, Agata. Czasami, kiedy mój mąż za dużo wypije, uciekam i w jej domu znajduję chwilę wytchnienia. Kiedy jestem już pewna, że śpi, po cichu przekręcam zamek w drzwiach. Siadam na zimnej posadzce w łazience, i marzę by Filip miał spokojne dzieciństwo. Nigdy taka nie będę.

***

Ojciec odchodzi od matki. Zakochał się. Bywa.

***

Marek odchodzi ode mnie. Zakochał się. Bywa.

***

Siedzę sama, drugi tydzień mam zwolnienie lekarskie. Nie radzę sobie. Filip u babci, w domu bałagan. Nie gotuję, nie piorę, nie sprzątam. Zakupy zamawiam online. Nie wychodzę na krok. Łykam przepisane tabletki, za nic w świecie nie czuję się lepiej. 
Wiem, że nie wszystkim się udaje, ale na Boga, dlaczego właśnie mnie? 

Łamię swoją dziecięcą przysięgę.

Otwieram butelkę wina, wypijam jeden kieliszek. Potem kolejny. W ciągu kilku dni opróżniam cały, pokaźnie zaopatrzony przez długi czas barek.

Nie, ja nie piję. ( Nie piłam? ) Ale przecież butelka wódki, to taki popularny prezent.

Opieram się o drzwi, siadam przed dużym lustrem.

- Twoje zdrowie, skarbie, podnoszę triumfalnie kieliszek, patrząc sobie prosto w oczy.

***

Mama ma klucze od mojego mieszkania, otwiera drzwi, słyszę, jak do domu wbiega Filip. Mama milczy, mnie lecą łzy. Filip rzuca mi się na szyję, obok niego ląduje plecak, i małą walizka z jego rzeczami. Mama opiera się o kuchenną wyspę, przygryza wargi.

Tulę moje dziecko.

- Mamo, mówi Filip… Czuję tu zapach wódki. Albo piwa. Nie wiem. Ale strasznie go nie lubię. Wiesz?

- Wiem.

***

- Natalia? Jak jest teraz?

- Teraz? Teraz są zaróżowione policzki mojego dziecka. I cieknący kran. A tak serio? 

Ty mała, takie traumy znasz jedynie z teorii, mówi. A ja wiem, ja bolesna bywa praktyka.

Wiesz co ja teraz czuję? Nic. 

O nie, przepraszam. Zdarza mi się jeszcze tworzyć w głowie sielankowy obrazek. Idziemy razem, roześmiani. Miłość przyjemnie burzy nam krew. Świat należy do nas. Tylko, że nas już nie ma. Nawlekam igłę, szyjąc fikcyjną postać. A ta pętelka na końcu chyba nie pozwala mi pójść dalej…

Ból, wściekłość, upokorzenie. Rzucam się na siebie z pięściami.

Szukam jakiegoś pomostu, między teraźniejszością, a przeszłością. Wiesz, chcę znaleźć jakiś łom, i wyrwać się z tego potrzasku. Moje myśli idą wciąż jednym torem. Czuję przyjemny dreszcz słysząc stukot szklanej butelki.

Czy ktoś mi może zmienić repertuar?


Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

W miłości nie ma miejsca na niedopowiedzenia.

$
0
0

źródło: www.unsplash.com

- Gośka, no chodź, Pola podbiegła zdyszana. Chodź no, przeciągnęła ją w swoją stronę, wraz z dużym ręcznikiem na którym ona leżała. Okręciła się, podniosła głowę, zsunęła na czubek nosa okulary. Odłożyła książkę, leniwie wstała. 

- To co, na trzy? Pola parsknęła śmiechem. Raaaz, dwa…Trzy… Chwyciły się za ręce i rozpędzone wbiegły do wody. 

***

Przyglądałem się jej z boku. Czytała. Leżała na brzuchu, raz po raz zanurzała stopy w piasku, zginała je w kolanach i unosiła ku górze, tak śmiesznie nimi machając. Sam nie wiem skąd u mnie ta wnikliwa obserwacja? Byłem ciekaw co za lektura tak ją pochłania. Nawet chciałem zapytać, ale nie zerkała w naszą stronę. Piliśmy piwo na sąsiednich kocach, dziewczyny szalały w wodzie, ona ledwo dała się wyciągnąć. Zdążyliśmy pograć w piłkę, popływać, a ona tylko leżała. I ciągle smarowała się tym kremem z wysokim filtrem. Dziwaczka, pomyślałem. Tylko dlaczego do cholery zabiera moją całą uwagę? Może to te piegi na plecach, rękach, nosie. Miała ich całe mnóstwo. Kiedy Pola wyciągnęła ją do wody, wziąłem do ręki tą jej książkę. Sztywna kolorowa okładka, z przewagą zieleni. ‘Martyna i inne opowiadania o miłości’. Pod spodem leżała jeszcze taka jedna cienka książeczka. Kolorowanki. Ciekawe…

***

Wstałam o piątej rano, żeby pójść na plażę pozbierać bursztyny. Wiem, że to takie niedzisiejsze. Na wakacjach śpi się do oporu, pije do późna wysokoprocentowe trunki, gra w plażową siatkówkę i pływa. Tymczasem trzeci dzień leżę na kocu, i czytam Wiśniewskiego. Wczoraj faktycznie dałam się wyciągnąć na wodne szaleństwo, ale zasadniczo to boję się wody. Miałam osiem lat, kiedy pomyliłam głęboki basen z płytkim. Ot, dziecięca nieroztropność. Nie chcę o tym wszystkim opowiadać, więc bywa, że ulegam, i zwalczam tą wodną panikę. Słucham sobie ludzi, lubię te ich wyrywkowo docierające do mnie rozmowy. Nie, w żadnym razie nie podsłuchuję. Patrzę, widzę, słyszę. Pewnie mają mnie za dziwaczkę. No bo na przykład ten Kris. On tak dziwnie na mnie patrzy. Chowam się za tymi za dużymi okularami i udaję, że tego nie widzę. Dziwne uczucie. A co ciekawe, jakieś nadzwyczaj przyjemne. 
 
***

Wieczorem grillowaliśmy, Gośka to jakoś nadzorowała. Podawała te papierowe talerzyki, plastikowe sztućce, I ciągle coś podjadała. To było takie urocze, co się nie obejrzałem, trzymała coś w dłoni i skubała. Na przykład te grillowane oscypki. Taki tradycyjny nadmorski przysmak. To kobiety tyle jedzą? - przemknęło mi przez głowę.

Aniela to przecież tylko parówki sojowe. Chude ryby. I wodę bez gazu. 

Gośka wszędzie poruszała się rowerem. Do sklepu, nawet na plażę przyjeżdżała nim sama. Zbliżała się dwudziesta druga, kiedy zaczęła się zbierać, pakując swoje rzeczy do dużego, rowerowego koszyka. 

- Już idziesz? Wyrwało mi się.
- Rower, wskazała na niego ręką. Muszę go oddać do 22, do wypożyczalni. Bawcie się dobrze, pomachała nam.
- Odprowadzę Cię, rzuciłem mimochodem, zdawało się, że nikt nie zwrócił na to większej uwagi. 

Zdawkowo powiedziałem coś, że kończy się nam piwo, i że skoczę do sklepu, i że idę, znikam, w każdym razie nie będzie mnie jakąś tam chwilę. Ona zeszła z tego roweru, na którym już powoli zdążyła się umościć, i idziemy tak ramię w ramię. Jest ciepły lipcowy wieczór, a ja drżę jak brzozowe listki. Co jest, do diabła? Myślę. 

Kris, mówi do mnie i się uśmiecha. Nie wiem, co się dzieje dalej. Kris… Rozbrzmiewa mi w głowie. Nikt do mnie nie mówił nigdy Kris. Przecież jestem po prostu Krzysiek. 

Głupio mi się przyznać, że się zamyśliłem, więc pytam, czy słyszy te świerszcze? Jakie? Zapytała. No te głośne. O tam, wskazałem ręką nieopodal. Tam chyba siedzą. Bo wiesz, ja je słyszę tak wyraźnie, że zagłuszyły mi twoje pytanie. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem jak głośno się śmiała. Tak pięknie, wymownie. 

Ktoś obok na ławce nucił ‘dziewczyno jak wino uderzasz do głowy, aniele tak wiele dla ciebie bym zrobił’.

O, właśnie Aniela… Którą to już mamy? Późno jest… Nie będę już dzwonił. Zresztą. Ona też nie zadzwoniła.

***

Nie wiedziałam jak wczorajszego wieczoru wymiksować się wcześniej ze wspólnej grillowej kolacji, więc wymówiłam się rowerem. Że muszę go oddać do wypożyczalni. Kris poszedł ze mną. Co ja gadam, jakie ze mną, on po prostu szedł do sklepu, zbieg okoliczności. Chwilami panowała taka niezręczna cisza, liczyłam paciorki na łańcuszkach przewieszonych przez rękę. Później zadzwonił mi telefon, odkryjemy miłość nieznaną, przegonimy wiatr wesoły co po fali gna, oznaczymy kraj zakochanych, długość ta, szerokość ta… Nie odebrałam, rozłączyłam. To Pola. Zapytałam go, czy lubi Majewską, ale chyba nie, bo zaczął mówić coś o świerszczach. Jak ja się wtedy uśmiałam.

***

Nie wiem co się ze mną dzieje. To taki trochę inny świat. Czuję taką czystą, niczym nie skażoną radość. Wstyd się przyznać, dawno nie zaznałem takiego prostego życia. Jakkolwiek dziwnie to brzmi. No, że rower i kiełbasa z grilla. Kolba kukurydzy, masło z papierka i szczypta soli. Spacer, rowery. Wakacje przez ostatnie lata to odległe kraje. A jak część lata w mieście to albo gokarty. Albo sushi.  Tyle przecież widziałem, a teraz się cieszę brudną wodą nad polskim morzem. No i Gośka. Otwiera we mnie wszystkie zakamarki tego co od dawna jest uśpione. 

***

Tamten jego spacer do sklepu zapoczątkował coś fajnego. Mam wrażenie, że przerzucam te kartki mojej książki i dopisuję jej nowy rozdział. Lepszy. I zagram w nim pierwszoplanową rolę. Zaraz, zaraz, czy ja przypadkiem nie mówiłam, że nic, nigdy z nikim? Że nie chcę, nie dam się nabrać już i nikt mnie nie zainteresuje. Tak? No to żartowałam. Ostatnio Kris zapytał mnie o kolorowanki. Zdziwiłam się, skąd wie? Czyżby zauważył w rowerowym koszyku kredki. Kupiłam sobie ostatnio antystresowe kolorowanki arabeski. Uspokajają mnie. Nie wnikałam, wyjaśniłam mu pokrótce o co chodzi. Spacerowaliśmy wieczorami po plaży, chciałam mu zrobić zdjęcie, ale okręcał się wokół własnej osi, uciekał mi. Nie chciał. A później stanął przez chwilę na brzegu morza i go złapałam, uchwyciłam w kadrze. Done. Mam. Wzięłam kawałek patyka wyrzuconego na brzeg, zaczęłam rysować cyfry na mokrym piasku. Co to? - zapytał. Mój numer telefonu. Zapisał. Done.

***

Wstukuję cyfry numeru jej telefonu, szybko, nim zmyje je fala. Napisała mi je na piasku. Co ja robię? Jutro wyjeżdżamy, to nasz ostatni wspólny wieczór tu. Nie możemy się nagadać. Rano, kiedy czekałem na całą naszą ferajnę, widziałem przez uchylone drzwi do łazienki jak tuszowała rzęsy. Włosy miała tak niedbale spięte klamrą do góry. Boże, jaka ona jest piękna. Biorę butelkę, wylewam z niej resztę wody, zakręcam korek, zgniatam, skręcam ją jakoś w połowie. Nasypuję piasku, tworzę coś na kształt klepsydry. Gośka siedzi na brzegu, na kolanach trzyma te swoje arabeski, obok rozrzucone grube kredki bambino i koloruje. Podbiegam, łapię ją za kolana i wręczam jej swoje dzieło. Co to? Pyta mnie. Klepsydra mówię, będzie odliczała czas do naszego następnego spotkania. I wtedy ona znów wybucha tym niepohamowanym śmiechem.

***

Stawiam na nocnym stoliku tę jego klepsydrę, on pewnie o tym nie wie, ale zabrałam ją ze sobą. Jak stawiam ją na korku, to jest niestabilna i lekko się chwieje, ale podpieram ją książkami. Odmierza czas, do tego co dobre. Czekam, aż zadzwoni. Uświadamiam sobie, że nie wzięłam jego numeru. A co jeśli jednak nie zadzwoni? Co wtedy, czy to koniec? Piasek powoli przesypuje się z góry na dół, przywodzi na myśl wszystkie nadmorskie dźwięki, obrazy, smaki. Trzepoczące skrzydłami mewy, kłujące w stopy połamane muszelki. Gofry z frużeliną jagodową. I te wszystkie kolorowe parawany. Ja właśnie za jednym takim się chowam. Parawanem własnych, tłumionych uczuć. A jeśli wygłupiłam się z tym numerem? Po co mi to było, teraz znów się boję.

***

‘Małgo’ – tak ją zapisałem. Naciskam zieloną słuchawkę naprzemiennie z czerwoną. Brakuje mi odwagi. Tam, nad morzem, życie pachniało i smakowało inaczej. Tu, jest tak normalnie. Są obowiązki. A mnie walnęła w łeb rzeczywistość. Aniela dzwoniła, wraca we wtorek. Czyli za sześć dni. Kaśka, jej siostra wczoraj urodziła. Mam ją odebrać z lotniska. Muszę powiedzieć Gośce o Anieli. Nie wiem dlaczego jeszcze tego nie zrobiłem. Co ja sobie do cholery wyobrażałem, wakacyjna przygoda? Kris, chłopie, tak się nie robi. Dzwonię.

***

Kiedy na wyświetlaczu widzę nieznany mi numer aż podskakuję z radości. Odchrząkuję i dopiero odbieram. Chcę, żeby mój głos brzmiał ciepło i melodyjnie. W moim brzuchu zamieszkała jakaś bliżej nieznana grupa motyli, które wymownie trzepoczą skrzydłami. Euforia. Umawiamy się w ogrodzie botanicznym, zakładam niebieską sukienkę, taką z zamkiem z przodu, w drobne kwiatki. Na stopy wsuwam sandałki, włosy niedbale rozrzucam na ramiona. Wsiadam na rower, do koszyka wrzucam swój niezbędnik. O, jeszcze kłódka, żebym miała go jak przypiąć. Czy to najprawdziwsza randka? No nie wierzę.

***

Chciałem po nią przyjechać, ale uparła się, że dotrze na rowerze. Żadna kawa, lody, chciała na spacer. Pojechałem chwilę wcześniej, nie chciałem, żeby na mnie czekała. Dobra chłopie, opamiętaj się. Powiesz jej krótko. Realia chłopie, realia. Tak sobie myślałem. A potem przyjechała. Taka piękna. Przypięła ten swój rower do barierki, z koszyka wyjęła małą plecioną, torebkę i woreczek, z czereśniami. Chwyciła je za ogonki, odchyliła włosy i powiesiła je sobie na uszach. Nie wytrzymałem objąłem ją. Spacerowaliśmy tak z dwie godziny.

Ławka. Dobra. Stało się.

- Małgo…
- Taaaa?
- Małgo, bo wiesz. Spuściłem wzrok, Chwyciłem jej obie dłonie, chowając je w swoich. Małgo, ja w przyszłym roku, w czerwcu się żenię. Zacząłem coś gadać bez sensu. Że Aniela, że dziewięć lat, że na wakacjach byłem sam, bo ona u siostry, bo tamta w ciąży, bo wyjechała, bo nie widziałem, bo nie mówiłem, bo nie pytała, jakiś odrealniony bełkot skomlącego psa. I wtedy jej oczy zgasły. Gratuluję powiedziała. Zdjęła z uszu te czereśnie, obgryzła, pestki wypluła za siebie. Przejechała mi dłonią po twarzy, i powiedziała, że musi już iść. Małgo, zawołałem jeszcze. Przyspieszyła kroku, a później już widziałem, jak biegła. Drżały mi dłonie, wyjąłem telefon, zadzwoniłem. Raz, drugi, piąty. Nie odebrała.

***

Z drżeniem rąk odpinałam kłódkę od roweru. Dawno tak szybko nie jechałam, z tamtej drogi nie pamiętam prawie nic. Może poza faktem, że kilka osób po drodze mnie strąbiło. Jechałam nieuważnie, to było takie nieodpowiedzialne, wiem. Wbiegam na trzecie piętro, staję w progu i wybucham niepohamowanym płaczem. Łkam, drżą mi dłonie. Strącam z nocnej szafki tę pieprzoną klepsydrę. Drań, myślę. Wakacyjny uwodziciel. Jak mógł. Dobrze, że przez najbliższe kilka dni wciąż mam urlop. Nie mam ochoty wychodzić z domu. Dzwonię do Poli. Dziś już nie może, ale będzie rano. Nalewam sobie wiśniowej nalewki. Kiedyś czytałam taką książkę ‘ Nalewka zapomnienia.’ Kto wie, może pomoże? Nie pomogło.

***

Tej nocy nie zmrużyłem oka. Liczyłem wszystkie zagniotki na prześcieradle, zamiast baranów. Sam jestem baran. Co ja sobie wyobrażałem? Myślę o niej. Wysłałem jeszcze smsa, nie odpowiedziała. Przymykam na chwilę oczy, widzę te jej piegi. Rzęsy. Neonowe paznokcie i to jak wprawnie zapełnia te swoje kolorowanki. Jak się śmieje, i brudzi swój czubek nosa gofrem. Tylko to już chyba nie ma żadnego znaczenia. Tamten czas, zapach morza. I te szumiące muszelki.

Z Anielą jesteśmy tyle lat. Ona jest taka inna niż Gośka. Muszę zapomnieć, słowo się rzekło. Przecież my się pobieramy. Może nie z wielkiej szaleńczej miłości, ale szanujemy się. Mamy wspólne plany. Tak mi się przynajmniej wydaje.

***

Nie zapominam. Nie potrafię. Aniela wraca, wraca codzienność, przychodzi jesień. Do Małgo dzwonię jeszcze kilkanaście razy. Z przerwami. Nigdy nie odbiera. Na smsy też nie odpowiada. Próbuję przechwycić swoje myśli, nadać im inny tor. Mam na głowie ważne projekty w pracy, budowę domu. Przedślubne przygotowania zabierają cały wolny czas. Aniela jest zaangażowana, ale czy szczęśliwa? Któregoś dnia wyrywa mi się, i ją pytam, Aniela, kochasz mnie? Uśmiechnęła się wtedy. Pozytywnie Cię lubię, odpowiedziała.
Nie wiem skąd we mnie te myśli, ale chyba rzuciłbym to wszystko. Gdyby tylko Gośka się odezwała. Ale ona pewnie już o mnie nie pamięta i ja to szanuję. Muszę. Nie, nie szanuję, kłamię. Wciąż wydzwaniam. Zakochałem się. Ale tego jej nie powiem. Zresztą… Nie odbiera.

***

Klepsydra z butelki ląduję w drewnianej skrzyneczce z napisem memories. Nie mam serca jej wyrzucić. Moje życie przejęła codzienność. Zrzucam w kuchni kartki z kalendarza. I wraz z nimi ciężar z serca. Jesień, zima. Wiosna. Wiele tak do siebie podobnych wieczorów. Wpuszczam powietrze nosem, wypuszczam ustami. Oblizuję słone łzy, przecież zawsze lubiłam sól. Źle sypiam. O 1:22 przygłaszam teledysk Edyty Bartosiewicz, gitarzysta szarpie struny, a mną szarpią nerwy. Obok znów ta wiśniowa nalewka. Kładę palec na zagłębieniu brody. Telefon wibruje raz na jakiś czas, widzę ten nieznany-znany mi już numer. Nie odpowiadam. Nie chcę nikomu mieszać w życiu. Zakochałam się. Ale nigdy się nie przyznam. Zresztą. I tak nie odbieram.

***

Śniła mi się. Tak śmiesznie kopała nogą fale, i mnie wołała… Mówiła to magiczne Kris, i znów przez chwilę czułem się jak nigdy przedtem. W tym śnie byłem taki dumny, że ona jest moja. Budzę się, schodzę na ziemię. Do ślubu pozostało kilka dni. Już nawet do niej nie dzwonię.

***

Skubię pled z frędzlami. Taki w grubą kratę, już chyba takich nie robią. Gdzieś echem w mojej głowie odbija się jego  śmiech, przypominam sobie jak śmiesznie ściskał mi nos, i jak szybko wyczuł fakt, że na stopach mam łaskotki. I jak podsuwałam mu tę ulubioną jajecznicę. Minęło już kilka miesięcy, ciągle się o niego martwię. Myślę, czy zapina pasy, i czy nie rozmawia przez telefon prowadząc. Do jego ślubu pozostało kilka dni. Już nawet do mnie nie dzwoni.

***

Kolejne lato. W tle przygrywa jakaś muzyka. Przez chwilę czuję, że jestem w jakimś filmie, wszystko kręci się na równej taśmie. Na naszym stoliku ląduje kurczak w przyprawach, frytki, surówka i cola. Zdrowe odżywianie poziom level hard. Zawsze lubiłam jeść. Z tyłu słyszę znajomy głos. Kris. Rozmawiają o jakimś projekcie domu i nowym piecu do kotłowni. O jakiejś wymianie oleju i innych codziennych sprawach. Mogę bezkarnie słuchać, bo on mnie wówczas jeszcze nie widzi. Chwilę później się mijamy, podnosi rękę, kiwa mi, odmachuję. Boli. Jednak.

***

Małgo. Nie wierzę. Siedziała za nami. 

***

Wracam do domu. Wskakuję na łóżko, robię trzy koziołki, nakrywam się kołdrą. Biorę lody. I kabanosy. Ląduję przez TV. Nie marzę o projekcie domu. Może tylko o tym, że to moje mieszkanie mogłoby być trochę większe. A w zimie kaloryfer nieco cieplejszy. I lodówka była bardziej cicha. Nie marzę o dolaniu oleju do jakiegoś tam auta. Ale może o tym do głowy. Której znów do niczego nie mam. W pożyczonym czajniku bulgocze woda na herbatę. Po cholerę wyciągam dwa kubki? Znów mi się coś poprzestawiało.

Dostałam swoją dawkę. Te ukradkowe muśnięcia karku, i nieprzespane godziny w nocy. Słowa napisane przez kalkę, które odbiły się trwale w moim sercu. Tym, które teraz wygląda zza krat. Już się chyba nie przeciśnie.

Bezwiednie patrzę w ekran telewizora. W mojej wyobraźni znów pijemy tę herbatę, oglądam jego dłonie, myślę, że mogłabym mu je pokremować, bo on pewnie znów zgubił krem. I, że wtedy mogłam mu położyć poduszkę pod głową, żeby mu było wygodniej.

Dostaję smsa. To on. Nie odpisałam.

***

Wciąż mam jej numer. Otwieram nowa wiadomość i spontanicznie piszę.

‘W MIŁOŚCI NIE MA MIEJSCA NA NIEDOPOWIEDZENIA. SZKODA, ŻE TAK PÓŹNO TO ZROZUMIAŁEM. WYBACZYSZ MI?’

Nie odpisała.

***

Jadę autobusem, przeglądam galerię zdjęć. Otwieram jeden z folderów, Ustka 2013. Kris. Uchwyciłam go wtedy, kiedy tak się wzbraniał. Stoi na brzegu morza, taki mój. Nie, on nigdy nie był mój. Kierowca przygłasza radio, Anna Maria Jopek, w punkt.

‘A gdybyśmy nigdy się nie spotkali, minęli na życia tle… I gdyby nas nic nie łączyło wcale, a wspólny los wahał się…’

Wysłałam mu to jego zdjęcie. Napisałam WYBACZAM.

Wysiadłam na najbliższym przystanku. Skasowałam jego numer. 

Poczułam ulgę. Przecież w miłości nie ma miejsca na niedopowiedzenia…


Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Są lepsi. Wiem.

$
0
0

źródło: www.gratisography.com

Siedzę przed pustym arkuszem worda, kursor mruga, i właściwie zastanawiam się, dlaczego postanowiłam podzielić się z Wami z tą odrobiną prywaty. Ale czuję, że muszę. Bo nie wiem jak będzie. 

Po co?

Czytam gdzieś tam, coś tam. Fajnie. Podoba mi się. Może czas spróbować. Kilka godzin siedzenia nad nazwą. Rozważanie. Stało się.

Ten blog powstał nieco ponad rok temu, z potrzeby serca. Głupiego. Nie wiedziałam, jaka będzie jego forma. Nie wiedziałam w którą to będzie zmierzało stronę i co na nim będzie. Klikając pierwsze opublikuj o blogowaniu nie miałam pojęcia. Dziś mam nieco większe, ale wciąż chyba za małe.

Są lepsi. Wiem.

Nie wiem czy potrafię w blogowanie.

Zawsze podziwiałam osoby, które miały jakąś pasję. I gdzieś się w niej odnajdywały. Nie potrafię śpiewać. Bosko tańczyć. Ani malować. To może pisanie?

Jedyne co tu znajdziecie to zlepek liter. Nie ma tu pięknego szablonu, o którym marzyłam, (wciąż marzę?), do tekstów dodaję zdjęcia z darmowych banków, a mój aparat, zakupiony w lutym na raty podobno zero procent zalega na dolnej półce w szafie. Mam źle podpięte GA i marne logo. Przespałam zgłoszenie na blogowigilię. Bo nie mam serca. Albo mam. Głupie.

Kulisy.

Co to takie pisanie? Siedzi w ciepłym domu i stuka w klawiaturę. Wielkie mi rzeczy.

Każdy tekst powstaje od jednej do kilku godzin. Czasem przez kilka dni w tygodniu, poprzez notowanie urywków własnych myśli w notatniku telefonu, kalendarzu, na strzępkach paragonu, ulotce wciśniętej mi w rękę na ulicy. Gdziekolwiek, gdzie przyjdzie mi coś do głowy. Nawet w środku nocy. No tak.

Co ważne

 

Teksty powstają w dużej mierze dzięki Wam. Dziękuję za wszystkie maile i wiadomości. Rozmowy. Za wszystko.

Chapeau bas.


Docenienie pracy.

 

I tu kolejna kwestia. Jest Was tu ze mną już nieco ponad dwa tysiące, a mam wrażenie, że teksty docierają co nielicznych. Prawo facebooka, który obcina zasięgi.

Bez sensu.

Nie wiem czy potrafię w życie.

Pytasz mnie co słychać? Dziękuję, u mnie maj…

Kto jest ze mną dłużej, to wie, że od lipca mieszkam sama, w (na szczęście) swojej kawalerce, na dwudziestu kilku metrach. Bo wiecie, bloger to jest taki sam człowiek jak Wy. Na obiad obieram sobie dwa ziemniaki i robię jednego kotleta. Litrową maślankę wyrzucam do kosza, małych nie było. To tyle. 

Nie pokażę Wam na zdjęciach pięknych wnętrz bo ich nie mam. Albo mam. Dla siebie.

Z tym obiadem to nie do końca dziś. Dziś będzie akurat makaron.

Na marginesie.

Ostatnio źle śpię. Budzę się średnio co godzinę i oglądam w nocy głupie programy. Albo notuję.

W tym roku w moim domu nie będzie choinki. Ani światełek. 
Jestem niewyspana więc może nie wiem co mówię. Kto wie.

Ludzie.

Ostatnio mam wrażenie, że coraz więcej osób uważa, że można sobie po mnie poskakać. Otóż dementuję. Nie, nie można. 

Zaufanie. 

Takie ładne słowo. Nadszarpnięte. Okazuje się, że pozwoliłam na zbyt wiele, zbyt wielu. Taka sytuacja.

Krytyka.

Nie mam warsztatu, źle stawiam przecinki. Źle piszę, nie fajnie, w ogóle be.

Konstruktywną przyjmuję. Obrażania mnie – NIE. 

Dlaczego?

Mój kolega mawia, że jego dziewczyna często powtarza  NIE BO NIE. To ja też. To wersja pierwsza.

Wczoraj oglądałam w nocy taki program komornicy ( ekhm, bo nie śpię ) i tam pada pytanie: dlaczego pan nie podpisze tego dokumentu?

Bo mam taki kaprys. 

No to ja też.

Co dalej.

Domena kończy się w styczniu. Nie wiem czy tu zostanę. 

Co poza tym?

Od początku listopada wykupiłam karnet na zajęcia fitness i śmigam.

Wróciłam do czytania książek na pełny etat.

I obcięłam włosy. Do ramion.


Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Mikołajki. O miłości, która czasem rodzi się w bólach.

$
0
0

źródło: www.unsplash.com

Julia zawsze była pogodna i uśmiechnięta. W pracy nasze stanowiska oddzielała cienka meblowa płyta. Etat w call center dzielimy wspólnie od ponad dwóch lat. Nie ma tu zbyt dużo czasu na pogaduszki, ale krótkie przerwy w pracy, kilka imprez, aż w końcu prywatne spotkania zbliżyły nas do siebie. Przyjaźń? Nie lubię nadużywać słów, ale chyba tak. Nauczyłam się jej już trochę. To coś jak to przysłowiowe poznanie kogoś od podszewki. 

Był czas, że zauważyłam u niej wyraźny spadek formy. Mimo, że wciąż się uśmiechała. Tylko te jej oczy. One jakoś gasły.

***

- Julia, coś się stało? 
- Tak. Nie. Nie wiem. Odpowiedziała.
- Julia?!
- Rozstałam się z Wojtkiem.
- Co?

***

Wojtka poznałam na weselu Anety, mojej koleżanki ze studiów. Nie chciałam na nie iść. No bo jak, z kim? Sama. Przecież to jakoś głupio. Koledzy? No tak, miałam kilku, którzy by pewnie nie odmówili, ale nie znam ich w takich imprezowych sytuacjach. A jeśli się upiją? Nie, lepiej nie. Więc finalnie zapadła decyzja. Idę, ale sama. Wezmę aparat, może się na coś przydam. Popstrykam, ot, chociaż tyle. Poza tym, nie będę chociaż sama w święta. Wesele – alternatywny sposób na uniknięcie samotnej Wielkanocy.



- Mogę sok? Mała dziewczynka wgramoliła mi się na kolana. Trochę się speszyłam. Nieśmiało odsunęłam krzesło. Objęła ręką moją szyję. 

- Mogę z kieliszka? Zapytała. 

Ze środka stołu sięgnęłam kieliszek do czerwonego wina, i dzbanek z pomarańczowym sokiem. Nalałam soku i podałam go jej do małej rączki. Druga wciąż spoczywała na moim karku.

- Dobre? Zapytałam.
- Mhm, skinęła głową. Jestem Amanda , a Ty?
- Julia.

***
- Amanda, dziecko, wszędzie cię szukam. Na Boga, dlaczego mi uciekłaś? 

Mała zeszła z moich kolan, Wojtek klęczał przed nią. No powiesz coś? Dociekał. Mała wzruszyła ramionami.

- Tato no, nic się nie stało. Zresztą Julia się mną zajęła, powiedziała ze spokojem.

Doskonale pamiętałam tę jej opowieść o tym jak się poznali. Brzmi trochę jak przeznaczenie, prawda? To przypadkowe spotkanie, zrządzenie losu, ten moment, ta chwila. Przetańczyli wówczas całą noc. We trójkę. Wojtek nie pił, odwiózł ją do domu, na pożegnanie pocałował w policzek. Wziął numer telefonu. Potem dzwonił, spotykali się. Dużo, często, regularnie Jeździli do zoo i nad jezioro. Amanda była zachwycona obecnością Julii. Do czasu.

***

- Ama, skarbie. A co byś powiedziała, jakby Julia pojechała z nami do Mrzeżyna?

- Julia? Ale tato. Zawsze jeździmy tam razem.

- Przecież pojedziemy. Razem. We trójkę.

- Tato, ja chcę tylko z Tobą.

Pojechali we trójkę. Wojtka rodzice mieli niewielki domek w Mrzeżynie. Amanda protestowała, ale przecież dzieci mają różne etapy. Tam, nad morzem zaczęły się pierwsze problemy. Julia czuła, ze coś jest nie tak. Codziennie do mnie dzwoniła. Żaliła się, że nie wie co robić. Nadskakiwała Amandzie. Dawała jej szansę, na spędzenie czasu tylko z ojcem. Sama brała książkę, leżak, i zaszywała się gdzieś na wydmach. Oni budowali zamki, jeździli na rowerach, kąpali się w morzu. Posiłki jadali wspólnie. Właśnie podczas jednego z nich doszło do pierwszej większej scysji.

- Amanda, jedz. Dziecko, jedz, proszę.

- Nie chcę, tato. Nie jestem głodna. Mała bezwiednie grzebała widelcem w rybie. Nie smakuje mi, ma ości.

- Ama, to filet, nie ma ości. Jedz, dziecinko, Julia chciała być troskliwa. Jak zjesz cały obiad,  to pójdziemy na lody. Albo naleśniki z nutellą, chcesz?

- Moja mama mówiła, że od czekolady psują się zęby. A od lodów, to można się pochorować.

- Ama, Julia zaśmiała się. Są wakacje, czasami można…

- Przestań Julia. Nie odzywaj się. Nie jesteś moją mamą. Nie powinnaś w ogóle się odzywać.

Julia dzwoniła do mnie zapłakana. Mała konkretnie jej dopiekła. Przecież wiedziała, że nie jest jej matką. Mimo to –zabolało. Wiedziała, że mama Amandy zmarła, jak ona miała trzy lata. Aktualnie ma sześć. 

Amanda była uczennicą zerówki, oprócz tego dwa razy w tygodniu uczęszczała na dodatkowe zajęcia plastyczne. Jej mama była malarką i chyba po niej odziedziczyła talent.

Urlop szybko dobiegł końca, w sierpniu mała wróciła do przedszkola i na malarskie warsztaty. Pewnego dnia wychowawczyni poprosiła na bok Wojtka, kiedy odbierał Amandę. Zasygnalizowała mu, że dziewczynka się wycofała. Nie chce bawić się z dziećmi. Jest cicha, mało się odzywa i udziela. Rzadko się uśmiecha. Zapytała, czy mają jakieś problemy. Problemy? Tak, mieli. I to spore.

- Ama, co się dzieje? Rozmawiałem z panią Krysią. Wojtek tulił się na sofie z córką. Zaczął ją łaskotać, mała w końcu się roześmiała. No to jak, smyku. Powiesz mi?

- Tato. Ona mi cię zabiera.

- Kto?

- Tato, no Julia. Nie chcę. Nie chcę, żeby ona tu przychodziła. Rozumiesz?

Julia dzwoniła do mnie i mówiła, że Wojtek chce z nią porozmawiać. Miała złe przeczucia, obawiała się najgorszego. Amanda dawała im się we znaki. Dla Julii była niemiła, opryskliwa. Podarła im bilety do teatru, na spektakl na który długo czekali. Później się przyznała. Kiedy Julia została na noc, mała wymiotowała.

- Zamówię ci taksówkę, wrócisz do domu, przepraszam, Wojtek powiedział ze smutkiem w głosie.

- Nie trzeba, poradzę sobie, Julia chwyciła torebkę i wybiegła z jego mieszkania. 

Taksówkę wezwała będąc na klatce schodowej. Przyjechała prosto do mnie. Płakała. Mówiła, że nie ma już siły, że chyba nie da rady. Amanda zdecydowanie jej nie akceptowała. Od momentu, kiedy Julii zaczęło być w ich życiu więcej. Zaczęła się rywalizacja, o względy Wojtka. Ja wiem, że to tylko dziecko, ale… Julia była rozżalona. Przecież kiedyś było nam fajnie, inaczej. Przecież się staram. Szlochała. Nawet ostatnio kupiłam jej taką piękną sztalugę, opowiadała. Przecież wiem, jak lubi malować

Została u mnie na noc. Nazajutrz zadzwonił Wojtek. Umówili się w malej kawiarni, w centrum, kiedy Amanda była w przedszkolu.
 
- Julia, musimy przestać się spotykać. Chociaż na jakiś czas. Julia… Przepraszam Cię, zrozum mnie. Amanda już wystarczająco dużo w swoim sześcioletnim życiu przeszła.

Julia wyjęła z torebki dwadzieścia złotych, położyła na stoliku, wsuwając pod spodek z kawą. 

- Dziękuję. Powiedziała. Muszę już iść.

***

- Elka, dlaczego znów mnie to spotyka? Za co? Nie znam się na dzieciach, ale się do cholery starałam. Byłam jak trzeba, i wycofywałam jak trzeba. A on mnie odtrąca, odrzuca, odstawia na bok, jak jakąś rzecz. Nie walczy. O siebie, o nas. Idzie na łatwiznę, odpuszcza. Elka, no dlaczego, co?

Przytuliłam ją. Po prostu.

***

Od trzech tygodni chodził smutny i zmartwiony. Amanda widziała, że coś go trapi.  Przed wczoraj zapytała go;

- Tęsknisz za Julią, tato? Jesteś jakiś taki smutny.

- Chodź tu maluchu, wziął ją na kolana. Tęsknię. Ale ty, ty jesteś dla mnie najważniejsza. 

***

Wojtek siedział w swoim fotelu i bezwiednie przerzucał telewizyjne kanały. Salon, w którym przebywał i pokój Amandy dzieliły duże, dwuskrzydłowe białe drzwi. Mieszkali w starej kamienicy, kiedy ktoś się poruszał, podłoga zawsze skrzypiała. Kiedy mała szalała w swoim pokoju, zawsze słyszał te specyficzne podłogowe dźwięki. Teraz w jej pokoju panowała totalna cisza.

- Ama, co robisz? Zapytał.

- Maluję, tato.

***

Julia przyjechała do mnie w czerwonej czapce z białym pomponem. Przywiozła ze sobą butelkę wina. No co?Spojrzała na mnie wymownie. Przecież są mikołajki. Sięgnęłam do witryny po kieliszki, nalałam nam sporą ilość. Stuknęłyśmy się nimi, za co pijemy?

- Za miłość. 

***

- Tato, Amanda zagadnęła Wojtka. Czy ona może tu do nas przyjechać?

- Kto, skarbie?

- No Julia, tato. Julia.

***

Chwilę później do Julii zadzwonił telefon. 

- Elka, to Wojtek. Nie odbieram.
- Odbierz!
- Nie. Nie odbieram.

Po trzecim połączeniu uległa. Odebrała.

- Julia, możesz przyjechać. Do mnie. Do nas?
- Teraz?
- Teraz.

Zamówiłam jej taksówkę i pojechała. Poprosiłam tylko, żeby zadzwoniła później, że wszystko w porządku. Ona nie zadzwoniła, przysłała mi tylko mmsa. I tych dopisanych kilka słów. A ja wtedy… a ja wtedy się po prostu popłakałam. Ze szczęścia.

***

Wojtek wszedł do pokoju córki i spojrzał na sztalugę. Zaszkliły mu się oczy. Przytulił ją. 

- Tylko nie smuć się już tato, powiedziała.

Na obrazku namalowany był okrągły stół, a przy nim trzy osoby. Ona. Tata. I Julia. W tle tysiącem kolorów rozbłyskiwała choinka.

***

Niepewnie wchodziłam po drewnianych schodach na górę. Nieśmiało nacisnęłam dzwonek, będąc tuż przed drzwiami ich mieszkania. 

- Proszę. Zachęciło mnie wejście do środka.

W przedpokoju stała uśmiechnięta dziewczynka, a za nią Wojtek. 
W rączkach ściskała kurczowo dużą kartkę. Oboje patrzyli na mnie bez słowa. A potem Amanda zrobiła krok w moją stronę.

- To dla ciebie Julka, wręczyła mi obrazek. Na MIKOŁAJKI.



Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku. O tu: KLIK

Listopad '15

$
0
0

  Nie ukrywam, że listopad nie należy do moich ulubionych miesięcy w roku.
Prawdę mówiąc spośród wszystkich dwunastu, listopad lubię najmniej.
Wstaję rano - ciemno, wracam z pracy - ciemno ... takie warunki nie sprzyjają zdjęciom.
Na szczęście jest wiele rzeczy, które umilają ten trudny czas.
Porządki domowe, małe przemeblowania, świece, ulubiona muzyka i oczywiście zakupy :)

Zarówno ja jak i Magdalena w prawie każdy dzień wolny od pracy oddawałyśmy się kanapowemu lenistwu.
Wylegiwałyśmy się z kubkiem herbaty i książką w dłoniach, czasem przez cały dzień nie wychodząc z piżamy i wcale nie mamy wyrzutów sumienia ;)
Myślę, że Wy też czasem pozwalacie sobie na takie małe grzeszki.

 Nie myślcie, że spoczęłyśmy na laurach, albo jak uważa nasza bliska koleżanka "na larwach" ;)
Cały czas się staramy, poznajemy nowe płaszczyzny, uczymy, rozwijamy, miewamy chwile słabości, jak każdy, ale cieszymy się jak dzieci po każdym małym sukcesie.
Listopad był również dla nas małym świętowaniem.
Wspominałyśmy już o tym fakcie na naszym fanpejdżu, ale pozwolę sobie przypomnieć również w tym poście, że w listopadzie stuknęła magiczna dla nas liczba, która w tym momencie już sporo przekracza 2000!!!
Oznacza to dla nas bardzo wiele, nie chodzi o cyferki, a o to, że możemy liczyć na tak duże wsparcie, jak się okazuje nie tylko znajomych i przyjaciół, a to bardzo budujące.
Jesteście kochani!
Miło nam Was gościć w naszych skromnych progach ;)

Poniżej jak zwykle przygotowałam dla Was kilka zdjęć z ubiegłego miesiąca.
Zajrzyjcie na nasz Instagram, tam znajdziecie ich znacznie ich więcej :)



Pewnie nikogo nie zaskoczę pisząc, że Kasia Tusk wydała swoją pierwszą autorską książkę "ELEMENTARZ STYLU".
Jako jej wierna fanka ( czytam jej bloga od samego początku, czyli już ładnych kilka lat ) po prostu musiałam kupić jej książkę.
Po pierwszej części trochę mi opadły skrzydła bo Kasia odkryła wszystkie moje błędy.
Byłam na siebie zła... dlaczego nie wiedziałam o tym wcześniej? Wydawało mi się, że wszystko robię dobrze, no właśnie! Wydawało mi się ;)


Wieczory z tą książką są dla mnie wielką przyjemnością.
Nie chcę się za bardzo rozpisywać, każdy ma prawo do własnej oceny.
Ja jednak podziwiam Kasię i dostrzegam ile serca i pracy włożyła w tą książkę.
Zwróciła uwagę na każdy szczegół, od bielizny po biżuterię, nie zapominając o niczym jest naprawdę niesamowita.
Ja totalnie już przepadłam i zatopiłam się w tym perfekcyjnym kobiecym świecie pełnym klasy, wdzięku i seksapilu.
Myślę, że ta książka to niezbędnik każdej kobiety.
Specjalnie dla Was przytoczę kilka z moich ulubionych cytatów, może w ten sposób zachęcę Was do przeczytania. 

- "Elegancji i szyku możesz się po prostu nauczyć"
- "Nigdy nie kupuj podróbek. Epatowanie najdroższymi markami jest samo w sobie żenujące, a co dopiero ich falsyfikatami."
-"Ekstrawagancja i anarchizm w ubieraniu ocierają się z reguły o dziwactwo..."
- "Kobieta z klasą to ta, która nawet jeśli ma wiele do pokazania, decyduje się tego nie robić."

I jeszcze sentencja, którą Kasia wykorzystała.

- "Najpierw poznaj siebie, a potem stosownie się przyozdabiaj"



Kolejny listopadowy umilacz - własnoręcznie upieczone kruche rogaliki z powidłami.


1.Loreal Color Riche - Perfect Red - jak dla mnie idealna czerwień.
2.Zapanował mały bałagan, ale wreszcie gotowa do wyjścia :)
3.Miły wieczór z przyjaciółmi.
4.Domowa głupawka.


Gdy na dworze coraz zimniej, wszystkie zmarzluchy wpychają się pod kocyk :)


Nie ma nic lepszego niż poranne rześkie powietrze i jesienny spacer po lesie :)









Deficyty miłości. O tym, co boli czasem przez całe życie.

$
0
0

źródło: www.unsplash.com

Mieszkaliśmy blisko dworca kolejowego, w służbowym mieszkaniu ojca. Lubiłam charakterystyczny dźwięk pociągów. I ten widok z okna na bocznice kolejowe. Przewody trakcyjne, na których przesiadywały ptaki i ich świergot co rano. Torowiska usypane białymi kamieniami. I to, że inne dzieci w szkole zazdrościły mi, że mogę się przejechać drezyną. Pamiętam mamę, która przesiadywała w starym, wiklinowym fotelu. Nasz strych, na który wchodziło się po drewnianej drabinie. I zapach obiadu, wyraźnie wyczuwalny zawsze, kiedy wracałam ze szkoły.

Miałam takie ulubione, nietypowe dla dziecka zajęcie, które pozostało mi po dziś dzień. Lubiłam przesiadywać na dworcu i wgapiać się w te białe, pociągowe reflektory. Słyszeć ten pisk hamulca. Obserwować sunące po równej metalowej tafli koła. Uspokajało mnie to. Chyba odkąd pamiętam.

Brzmi zachęcająco, jak jakaś urocza rodzinna opowieść, prawda? Ale nie. Nie daj się zwieść tym moim kilku słowom. Moja rodzina nie jest z tych kochających się i szczęśliwych.

I pewnie gdybym miała trochę inne dzieciństwo, nie wplątałabym się aż tak, zresztą ciężko gdybać. Sama mam sobie to trochę za złe, że się w jakimś stopniu tłumaczę, usprawiedliwiam. Tak jest chyba po prostu łatwiej.

Ale chodź opowiem Ci.
Po kolei…

***

- Tato, nie pij już, obróciła jego kieliszek do góry dnem. Proszę.
- Agunia, nie przeszkadzaj, dziecko. Idź się pobawić.
- Tato, chcę się pobawić z tobą.
- Dziecko, uspokój się. Nie histeryzuj. Poczekaj na swoją kolej.

Więc czekałam.

Ojciec sporo pił, kiedy byłam mała. Nigdy nie miał dla mnie czasu. Zawsze kazał mi czekać. Czekać na swoją kolej. Nienawidziłam tego, chciałam być zauważona. W domu odbywały się wieczne awantury, o to jego picie. Odkąd pamiętam. W jakimś momencie mama powiedziała stop. Albo rodzina. Albo picie. Przestał. Jednak do końca życia wypominała mu, że pił kiedykolwiek. Do końca swojego życia.

***

- Mamo, wpadłam do domu. Mamo, dostałam się, krzyczałam zziajana. Popatrz, pod nos podsunęłam jej indeks.

Stała przy naszym starym, drewnianym kuchennym stole, tyłem do mnie, kiedy weszłam. Podbiegłam, i wtedy zobaczyłam, że płacze. Opierała się o blat dwoma rękoma, stała w tym swoim fartuchu w niebieskie kwiatki, a łzy kapały jej ciurkiem.

- Mamo, mamo, potrząsnęłam ją za ramiona. Czy coś się stało?

W ten oto sposób, kiedy byłam na pierwszym roku studiów, dowiedziałam się, że ma raka. Zaawansowanego i nieoperacyjnego. Zmarła niespełna rok później, a ojciec do ostatnich jej chwil ją pielęgnował.

Po pogrzebie nie mogłam się pozbierać. Wróciłam do domu, pobiegłam na strych, wyjęłam metalowe pudełko po bombonierce i wysypałam wszystkie jej zdjęcia. Przerzucałam jedno po drugim jak szalona, gryzłam palce do krwi, zaciskałam pięści na głowie. Przeklinałam na głos, skubałam odchodzącą ze ściany farbę.

Emocjonalna rozsypka.

Tuż przed śmiercią mama mi jeszcze powiedziała

- Agunia. Taka jest kolej rzeczy. Dla wszystkich odpowiednia.

Więc czekałam.

***

- Agnieszka, może przydałaby Ci się terapia?
- Terapia?
- Dla dorosłych dzieci alkoholików.

Poszłam. Ale później stwierdziłam, że DDA jest nie dla mnie. Zrezygnowałam. Było lepiej, dopóki nie straciłam gruntu pod nogami w postaci kilku przyjaźni i ważnej dla mnie relacji z facetem. Posypało się. Okazało się, że tam, gdzie chodziłam na terapię była jakaś reorganizacja więc nie mam dokąd wracać właściwie. Zaczęłam więc szukać na własną rękę kogoś, kto pomógłby mi się poskładać.

Te-ra-pia dla DDA, wstukiwałam w gogolowskie okienko literki, nieświadoma wówczas, co mnie będzie dalej czekać. Znalazłam kilka ogłoszeń, weszłam na forum. Zadzwoniłam.

- Dzień dobry, nazywam się…
- Witaj, przerwał mi. Bardzo się cieszę, że do mnie dzwonisz. Mówił powoli, ale zdecydowanie. Ciepłym, stonowanym głosem. Będziesz od dziś w dobrych rękach, zapraszam Cię na spotkanie. Będziesz tylko musiała kilka dni poczekać na swoją kolej. Do usłyszenia. Pozdrawiam.
- Do widzenia… wydukałam i zatkało mnie. Poczułam coś dziwnego. I ta bezpośredniość, w mówieniu do mnie na ‘ty’. Poczułam, że jest dla mnie jakaś nadzieja.

Więc czekałam.

***

Tak trafiłam na … niego, nazwijmy go Marek. W internecie był chwalony, same pozytywy, pisano że ma bardzo niestandardowe podejście, ale jest mega skuteczny. Marek spotykał się ze swoimi klientami w swoim mieszkaniu. Najpierw była ta rozmowa, później kontaktowałam się z nim mailowo. Po dłuższych rozmyślaniach, dywagacjach i wątpliwościach.

Pierwsze spotkanie miało być za darmo, co do reszty mieliśmy się dogadać, na zasadzie barteru na przykład. Było… dziwnie. Długa rozmowa, kilka ciekawych wizualizacji, bardzo dużo bezpośredniości. Wyszłam z tej rozmowy jak nakręcona, pełna wiary w siebie i że będzie OK. Takie trochę: no kto, jak nie ja, dam sobie ze wszystkim radę. Autentycznie, to nawet tak odczuwałam, jakbym umyła brudne okulary i widziała świat w piękniejszych barwach. Kiedy po paru dniach „haj” minął, wpadłam w dołka głębszego niż wcześniej. Wtedy nie wiedziałam, że tak to działa.

Wiesz, bo to ktoś, kto sztukę manipulowania ma opanowaną do perfekcji. NLP i inne bajki. Gdyby ktoś mi to powiedział wcześniej, nie uwierzyłabym, że to tak działać może. Z taką intensywnością. Że niby kilka słów odpowiednio użytych, kilka wizualizacji. Totalny haj a później dołek. Później były kolejne spotkania, rozmowy, moje łzy, przytulenia przez niego. Brnęłam w to wszystko kompletnie ślepa, choć miałam po drodze tyle sygnałów alarmowych, że … nie wiem, jak można było je przegapić. Ale mi się udało. Bo niby mówiłam sobie, że chcę mieć z kimś taką ojcowską relację, zamiast tego, co mi zabrakło. Ale to już dawno przestało być relacją między ojcem a córką.

Pewnego zimowego wieczoru to przytulanie przerodziło się w coś zgoła nie niewinnego. Skończyliśmy w łóżku. Mówił mi, że jestem dla niego taka wyjątkowa i dlatego to zrobił, usiłował nadać temu sens, że niby to dla mnie dobre i takie tam brednie. Zabrnęłam w jakiś dziwny romans z nim. Już wtedy zdarzało mu się powiedzieć coś w stylu, że przecież sama chciałam, że jestem dorosła, że nawet gdybym komuś powiedziała to każdy uwierzy jemu, nie mi. Nawet to mnie nie zaalarmowało. Nawet taka forma seksu, o której mówi się, że jest największą intymnością. Nie czułam, że się na to zgadzam. Czułam się totalnie bezwolna. Jak marionetka.

***

- Nie pij, powiedziałam do Remka, i poczułam znane mi przytłaczające mnie uczucie.
- To już ostatni. No już. Już wychodzimy, mówił, kiedy stałam już w progu ubrana. A później zasnął w taksówce.

Zawsze mówił to swoje:

- Poczekaj chwilę.

Więc czekałam.

Bo wiesz, właśnie jakiś czas później, po rozpoczęciu terapii u Marka poznałam mojego chłopaka. Zauroczyliśmy się sobą. Stopniowo stawaliśmy się sobie coraz bliżsi. Po pół roku stwierdziliśmy, że chcemy zamieszkać razem, tak zrobiliśmy. Z Markiem znajomość się rozluźniła, choć czasem się spotykaliśmy. Do czasu, kiedy po zamieszkaniu z Remkiem pojawiły się jakieś konkretniejsze spięcia między nami. Wiesz, to też nie tak, że z Remkiem było wszystko OK. Pewne rzeczy zauważyłam dopiero po zamieszkaniu razem: że Remek sporo pije, że po alkoholu robi się strasznie pyskaty, że mówi mi wtedy przykre rzeczy, po których później przeprasza. Ale to wszystko powinno mnie raczej skłonić do odejścia, niż…

I to będzie ta część mojej opowieści, której najbardziej się wstydzę.

Pewnego dnia opowiadałam o tym Markowi, o tym jak jest u mnie. I… znów skończyło się w łóżku. Później były kolejne „razy”. Nie umiałam tego zakończyć. Czułam się potwornie winna, czułam, że robię źle, ale ani nie umiałam zerwać tej relacji z Markiem ani odejść od Remka. Czułam się jak taka bezradna marionetka, która postanawia sobie coś i nie umie się tego trzymać.

Miałam wyrzuty sumienia, dużo płakałam, byłam coraz bardziej rozbita. Wspólne mieszkanie z Remkiem przesadzającym z alkoholem sprawiało ból, przypominając dzieciństwo, od tego uciekałam w relację z Markiem, a Marek też ranił. Zapętlałam się.

Osłabiały się moje relacje z przyjaciółmi, bliższymi znajomymi. Czułam się totalnie samotna i wyobcowana, bo bałam się, że jeśli komukolwiek o tym powiem, wszyscy mnie potępią. Sama siebie potępiałam. Nienawidziłam i Remka i Marka momentami. Nienawidziłam siebie Gardziłam sobą i własną słabością, swoim niezdecydowaniem…

Pewnie skończyłoby się to jakąś katastrofą, gdyby nie zaproponowany mi przez znajomą wyjazd w góry. Wyjechałam, mówiąc Remkowi, że chcę się zastanowić nad związkiem. On się zgodził. Wyjechałam. Uspokoiłam się. Przemyślałam wszystko.

Tam poznałam… Arka. Jak się zresztą okazało mieszkaliśmy w tej samej miejscowości. Dosiadł się do nas z kolegami podczas jednej z kolacji w jakiejś knajpie. Od słowa do słowa. Okazało się, że podobnie jak ja pochodzi z rodziny kolejarzy, i że z koleją nieodłącznie jest związany. Mieliśmy wspólny temat do rozmowy. Podobnie jak ja lubił czasem przesiadywać na dworcu... Przypadek, prawda?

A potem… potem wróciłam. I na tym zasadniczo nasz kontakt się urwał, na tamtą chwilę.

***

- Remek, musimy się rozstać. To nie ma sensu. Chciałam nawet kontynuować, ale w odpowiedzi dostałam suche:

- Ok.

Po powrocie powiedziałam Remkowi, że chcę się rozstać, że to nie ma sensu. Stwierdził, że chyba mam rację. Znalazłam pokój do wynajęcia, wyprowadziłam się. Z Markiem bardzo ograniczyłam znajomość, choć czasem się spotykaliśmy. Niby jako przyjaciele. Moje wybuchy płaczu sprawiły, że więcej się do mnie nie dobierał. Wiesz, ja się strasznie oszukiwałam. Potrzebowałam desperacko w moim życiu kogoś, kto byłby takim trochę opiekunem, kimś starszym i mądrzejszym ode mnie, łudziłam się, że można wrócić do takiej znajomości bez podtekstów, czy jak on to nazywał przyjaźni. A przecież moje własne inne przyjaźnie się pokończyły…

Później jeszcze bardziej się odcinałam od Marka, w miarę jak zaczynałam dostrzegać innych ludzi wokół siebie. Do czasu, kiedy za namową naszej wspólnej znajomej zdecydowałam się z nim spotkać. To był błąd, ale wiele mi uświadomił. Marek robił mi wyrzuty, że przestałam się odzywać, że nawet nie wie, co mi takiego zrobił, że on z sercem na dłoni a ja go ranię. Miał do mnie jakieś pretensje, żale, jak na dłoni widziałam, że on zupełnie nie rozumie, że mnie skrzywdził i teraz jeszcze to potęguje. Całą winę zwalał na mnie. Próbował się do mnie dobierać. Byłam w szoku. Nie dowierzałam, że można być tak bezczelnym. Pożegnałam się szybko i wyszłam. Byłam naiwna chyba, ale w tamtym momencie to dostrzegłam. Od tamtej pory go nie widziałam, nie wiem co u niego. Wiem, że dalej ogłasza się i znajduje klientów, ale nie byłabym w stanie nic zrobić, choć wiem na pewno, że poza mną skrzywdził więcej kobiet i zapewne niejedną jeszcze skrzywdzi.

***

Ostatnio uświadomiłam sobie, że dążę do jakiejś samozagłady. Wzięłam więc kilka dni urlopu, ot tak, znienacka, szef nawet nie robił problemów, ostatnio zrobiłam się mało wydajna. Chyba to zauważył.

Poszłam na dworzec, sprawdzić rozkład pociągów, chciałam wyjechać gdziekolwiek. Jak najdalej.

Usiadłam na chwilę na peronie, na starej, odrapanej ławce i patrzyłam przed siebie. Na czoło miałam naciągniętą czapkę, owinięta byłam szalikiem, czułam się niezauważalna, incognito.

A potem ktoś położył mi rękę na ramieniu.

- Co ty tu robisz, dziecino? - Zapytał Arek.
- Ja? Wydukałam.
- Ja chyba czekam. Na swoją kolej.

Oboje się roześmialiśmy. Bo tak się złożyło, że o tym moim czekaniu Arek już trochę wiedział.

***

Stopniowo się składam w całość. Teraz cieszę się, że mam wokół siebie kilka osób, które mogę nazwać przyjaciółmi. Kilka miesięcy temu znów zaczęłam terapię DDA i cieszę się, że tam jestem. Krok po kroku się odnajduję. Odkąd rozstałam się z Remkiem, z nikim nie związałam się na dłużej.

Jest Arek, ale…

Boję się, że znów wplączę się w jakiś dziwny układ, nie chciałabym nikogo zranić. Myślę sobie czasem, że dopóki się nie poukładam, lepiej bym była sama.

Zawsze wydawało mi się, że to do facetów straciłam zaufanie, tymczasem dopiero ostatnio zdałam sobie sprawę, że to trochę w inny sposób mnie zniszczyło. Najtrudniej odzyskać zaufanie do siebie. Uwierzyć, że jestem w stanie ustalić swoje zasady i granice i ich pilnować, nie pozwolić innym, by je łamali. Uwierzyć, że mogę stworzyć fajny związek i być w nim szczęśliwa. Uwierzyć, że mogę kogoś pokochać i nie szukać szczęścia w przelotnych romansach, uwierzyć, że stać mnie na wierność. A może jeszcze trudniej podnieść głowę i nie potępiać siebie tak surowo, uwierzyć, że naprawdę jestem coś warta. 

***

- Acha, jest jeszcze jedno… Zagadnęła mnie. Wiesz przez co to wszystko?
- Nie…?
- To ja Ci powiem. Przez deficyty. Deficyty miłości.

***
Epilog..

1)       Za rozmowę z całego serca dziękuję mojej czytelniczce.
2)       Imiona zostały zmienione.


 

Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku. 
O tu: KLIK 

Lekcja miłości.

$
0
0

źródło: www.picjumbo.com

- Jeszcze tamta. Nieee, nie ta. O ta, ta, tak. Tą mi podaj. Zadeklarowała. Przetarłeś ją trochę? No fajnie. O widzisz, jeszcze haczyk. No, pasuje. Teraz tak. Widzisz, teraz jest ładnie. Weronikastała na drabinie i mówiła chyba bardziej sama do siebie, niż do niego. Odchylała się lekko do tyłu i z tej perspektywy obserwowała efekty swojej pracy.

- A ten mikołaj? Też go chcesz? Zapytał Jasiek stojąc tuż pod choinką i drabiną zarazem. Na jej trzecim stopniu mościła się Weronika i dyrygowała. Poddawał się tej dyrygenturze z uśmiechem. Stał, i otwierał kolejne pudełka z ozdobami. Ubrany w kraciaste spodnie od piżamy, wyglądał zabawnie. Ona miała takie same. Kupili je sobie wspólnie na poprzednie święta. Na wspólne ubieranie choinki. I jeszcze te jednakowe koszulki z napisem ‘jestem tylko twój’, ‘jestem tylko twoja’. 

Obracał w dłoniach małą szklaną postać, odzianą w czerwony kubraczek, i czapkę z białym pomponem. Mikołaj nosił ślady nadszarpnięcia zębem czasu, odznaczające się lekko już startą farbą i małymi zadrapaniami. Ciekawiło go, co ta bombka robi w tym pudełku, wśród innych białych i srebrnych. No przecież zupełnie tu nie pasuje.

- Daj. Chcę. No ostrożnie, uważaj, zasyczała. Chwyciła w dłonie mikołaja i powiesiła go na samym środku choinki. Gotowe. Zeszła z drabiny. To co? Herbatka?

***

- Jasiek? Wtuliła się w niego. Jasiek, ale choć na chwilę wpadniesz co? Przed kolacją. Wyrwiesz się na moment z domu? Mam dla Ciebie coś ekstra. Ekscytowała się, na samą myśl o prezencie, który dla niego szykuje.

- Werka, zaczął nieporadnie, wywołało to w niej jakiś niepokój. Ja dziś właśnie poniekąd w tej sprawie.

- Jakiej sprawie? Zapytała. Przecież byliśmy umówieni na ubieranie choinki, proste.

- Kochanie, szepnął. Wstał i zaczął kręcić się po pokoju. 

- Jasiek!

Wyszedł na chwile, sięgnął ręką do kieszeni kurtki, z której wyjął małe pudełeczko.
 
- To dla Ciebie Werka. Otwórz. Znów usiadł obok niej. Na pewno ci się spodoba. W lekko już drżące dłonie wcisnął jej specjalnie dla niej, jak twierdził, starannie wybierany prezent.

- Ale jak dziś? Dziś prezent? Dziś jest dopiero siedemnasty. Jasiek, o co tu chodzi, wyraźnie posmutniała.

- Wiem, Kochanie. Ale mnie już teraz nie będzie, dlatego prezent postanowiłem dać ci dziś, przytulił się do niej.

- Jak to cię nie będzie? Odsunęła się.

- Wyjeżdżamy jutro z Natką, Romanem i tą jego nową Aśką w góry.

- Natką? Osłupiała.

- No z Natalią. Czepiasz się. Bądź wyrozumiała. Nie wiedziałem, co Natalia knuje z Romanem. Znaleźli jakiś domek w górach, szybka rezerwacja, poszło. Jedziemy na łącznie osiem dni. Czemu ty się smucisz, przecież będę dzwonił. Werka…

Wstała, ze starej, drewnianej szafy wyjęła zapakowane w szary papier, dwa kartony. W jednym mieścił się nowy laptop z siedemnasto calowym ekranem. W drugim, skórzana torba do niego.

- Werka, nie mogę tego przyjąć. Za bardzo się wykosztowałaś.

- Wiesz co Jasiek. Już nic lepiej nie mów. Są takie chwile, że w życiu czasem kończy się coś więcej. Coś więcej, niż tylko pieniądze na plastikowej karcie. 

- A ten debet. Wiesz co? To, to akurat przeżyję. Wstała i pośpiesznym krokiem udała się do łazienki.

***

Co ja mogłem poradzić na to, że Natalia tak poza mną to wszystko sobie zaplanowała. Roman jakoś częściej do nas ostatnio wpadał, mówili, że szykują niespodziankę, ale że wyjazd? Tego się nie spodziewałem. Zasadniczo, to nawet się cieszę, uwielbiam jeździć na nartach. Natalia nie, Roman też nie, ale podobno ta jego nowa Aśka jeździ. Niby nie na nartach, na desce, ale będę miał kompana na stoku. Przykro mi, że Werka tak zareagowała. Nawet się normalnie nie pożegnaliśmy. Zamknęła się w tej łazience i nie chciała wyjść. Musiałem jechać. Natalia kończyła pracę o 18, czekało nas jeszcze pakowanie. Powinna zrozumieć. Spotykamy się już prawie dwa lata, przecież wie, że jestem w związku. Zresztą, sama mówiła, że w święta pojedzie do ciotki Marty i kuzynostwa, więc jestem spokojny, nie będzie sama. To tylko kilka dni, zleci. I znów się przecież spotkamy. Laptop jest boski, jestem zachwycony. Jak ona to robi, że potrafi spełniać moje marzenia?

***

Nienawidzę go. Zamknęłam się w łazience i nie odzywałam do niego słowem. Stał pod tymi drzwiami, pukał w nie z tym swoim ‘Werka otwórz’. Otwórz? Baranie. Ja się na ciebie otworzyłam już jak nikt nigdy. Chciałam, żeby wyszedł. Żeby dał mi już wreszcie święty spokój. Nie widziałam już dalszej możliwości rozmowy. Jak usłyszałam, że zamykają się za nim drzwi, powoli wyszłam z łazienki i przekręciłam zamek. Opadałam z sił, a czekał mnie jeszcze raport do dokończenia. Jak tego nie zrobię, Laura mnie zabije. Punkt dziesiąta chce go jutro mieć na biurku. Moja szefowa jest despotyczna. Kiedyś uczyła w szkole, ma zadatki dyktatorskie. Jest ode mnie starsza o całe piętnaście lat. Ciekawe jaka jest w domu? Często opowiada o rodzinie, w każdym słowie słychać wówczas tyle ciepła. Dziwne. Ochłonęłam, nalałam sobie odrobinę wina, odpisałam Jaśkowi na smsa. Na co się właściwie złoszczę? Przecież wikłając się w to wiedziałam. Wiedziałam, że jest w wieloletnim związku. Na szyi przewieszam złoty łańcuszek, z małą czterolistną koniczynką. Jest piękny. Chociaż tyle. W końcu wybrał go specjalnie dla mnie.

***

- Widział ktoś Weronikę? Laura zawrzała.

- Jeszcze jej nie ma, Jolka odrzekła ze spokojem. Myślałam nawet, że ma dziś urlop.

- Nie no. Ja ją zabiję. Laura trzasnęła szklanymi drzwiami, zostawiając za sobą wszechobecną atmosferę grozy.

***

Zaspałam. Mówiłam odrobinę wina? Żartowałam. To była raczej cała lawina. Teczka, papiery, gdzie ten notes? Dobra, mam. Włączam drukarkę, na szybko puszczam ten raport, rozlewam kawę, no nie jeszcze tego brakowało. Pośpiesznie wycieram stół chusteczkami, wciągam dżinsy, przytrzymuję telefon między uchem a ramieniem i dzwonię po taksówkę, może lepiej jak nie będę dziś prowadzić. Jest jakaś wiadomość od Jaśka, nie teraz chłopaku, później odpowiem. Tak, Wesoła 13, powtarzam dyspozytorce, taki paradoks, mieszkam na ulicy Wesołej, choć mnie ostatnio w ogóle nie jest do śmiechu. Maluję jeszcze na szybko rzęsy, zdążę nim taksówkarz przebrnie przez miejskie korki. Zerkam w lusterko, mieszam w tym tuszu, jak baba jaga w kotle, do torebki pospiesznie wrzucam jeszcze jedną torbę, taka dużą, zakupową, wypadnie mi jakoś znienacka jak będziemy wychodzić z biura. Wszyscy teraz zalatani, bo święta, i ten jeden przeklęty świąteczny temat. No to się pobawimy. Taka gra. Oni żyją tym naprawdę, to ja chociaż sobie poudaję.

***

Siedzę w tym biurze i czekam na nią, normalnie ją zatłukę żywcem. Jest 10:20, czekam na raport, jak na szpilkach, cała poirytowana i myślę sobie, że normalnie nie ręczę… A potem ona wpada, zziajana, potargana jakaś i niby się uśmiecha i coś mi tłumaczy a ja widzę, że jest jakaś smutna. Ganię siebie w myślach, nie jestem dobrą wróżką, spełniającą marzenia, jestem szefową. Otwieram usta, żeby powiedzieć co myślę a ona obok raportu kładzie jakiś karton. Otwiera go, pokazuje mi filcowe, czerwone renifery, połączone cienką nitką, światełka w kształcie gwiazdek, trochę świerkowych gałązek i nie czekając na moje pytanie mówi mi, że pomyślała, że w imię tej ciepłej, przedświątecznej atmosfery, udekorujemy biuro. Rozkręca się i opowiada, że nie może się doczekać samych świąt, więc tu stworzymy taką namiastkę. Grzebie w torebce, na podłogę upada jej duża, płócienna torba z napisem ‘dzisiaj będzie dobry dzień’, podnosi ją i dalej opowiada. Że ją zabrała, bo ma tyle na głowie, musi jechać na zakupy, pomaga przygotować wigilijną kolację, musi kupić prezenty dla dzieciaków siostry, wymienia mi, że kupiła już zestaw Star Wars, My Little Pony, Magnetyczną układankę, i że cała reszta przed nią. Może więc intuicja mnie zawodzi, trochę wygląda jakby płakała, ale może po prostu ma alergię. Zresztą spędziła wczoraj całe popołudnie w centrum handlowym, te sztuczne światła też robią swoje. Daruję jej ten raport, i odsyłam ją do swoich obowiązków. Jak wychodzi, zauważam, że wraz z dużą torbą z torebki wypadła jej mała karteczka. Lista zakupów, a to ciekawe…

***

Zastanawiam się dlaczego wybrałam marketing i zarządzanie. Zdecydowanie powinnam się była wybrać do szkoły aktorskiej. Cudownie odegrałam swoją scenę, jestem pewna, że wszyscy mi uwierzyli. Nawet wpadłam na to, żeby przewertować portale z zabawkami i wymyślić sobie, co jest teraz na czasie. Kurcze, chyba jestem genialna. Laura mnie nie zabiła, dziwne. Nawet nie drążyła tematu. To pewnie te renifery. Fajne były, zabawne. Ożywiliśmy te smutne ściany z lamperią. Dzień w pracy dobiegł końca, poleciałam więc do marketu, przed wejściem zaczęłam szukać swojej małej listy zakupów, gdzie jest do cholery ta kartka? Nie ma, przepadła, pewnie jak zwykle nie zabrałam jej nawet z domu. Dobra, nieważne, dużo tam przecież nie było. Biorę czerwony koszyk i wrzucam kolejno mrożony filet z mintaja, kapustę z grochem w słoiku, czerwony barszczyk Winiary, uszka z grzybami, kawałek makowca. Wszystko w ilości odpowiedniej dla jednej osoby. Nie wiem czy coś tam na tej kartce jeszcze było? Nie ważne, wystarczy. Idę w stronę kasy i gdzieś między regałami przypomina mi się, jak kiedyś wyszłam ze sklepu z koszykiem i szłam z nim przez pół miasta. Zaczynam się śmiać sama do siebie, wezmą mnie za wariatkę. W kolejce przepuszczam dziewczynę, bo stoi tylko z tamponami, chyba się śpieszy, a co tam, będę wyrozumiała. Wracam do domu, kurz leży, to i ja poleżę myślę, i zasypiam. Budzę się, Jasiek już powinien chyba dojechać, zerkam na telefon, ale milczy. Nic cisza. No cóż. Może przed burzą. 

***

Jutro wigilia. Miałem dać znać Werce jak dojedziemy, ale przepadłem z Aśką na stoku. Poszaleliśmy, później uznałem, że jest już późno, więc może śpi, co ją będę budził. Odezwę się nazajutrz. Natka o dziwo nie protestowała, że narty mnie tak pochłaniają. Spędzała wspólny czas z Romanem. Czasem tak sobie myślę, że fajną mam tą moją dziewczynę, po co mi ten cały romans. Ale później odganiam te myśli. Werka jest wyjątkowa, Nie potrafię z niej zrezygnować. Wracam z białego szaleństwa do pensjonatu, włączam laptopa, widzę, że Natka dodała nowe zdjęcie, chwali się nowym prezentem ode mnie. Złoty łańcuszek z czterolistną koniczynką. Dopadają mnie trochę wyrzuty sumienia, że kupiłem im obu to samo. Ale przecież do diabła się nie dowiedzą, po co się tym zamartwiać w sumie. Natka dostała prezent wcześniej, bo znalazła pudełko w mojej kurtce. Dobrze, że tylko jedno. Na szczęście.

***

Nie potrzebnie weszłam na profil Natalii. Nie wiem co mnie podkusiło. To już zresztą nieważne. Zrywam z szyi ten pieprzony łańcuszek. Jak mógł - myślę, choć w tym momencie wszystko mi jedno. Wylewam morze łez w poduszkę. Nim zasnę nastawiam jeszcze pośpiesznie budzik. Nie chciałabym znów zaspać. Chociaż… Czy ja już mówiłam? Że wszystko mi jedno.

***

Z kartki którą znalazłam dowiaduję się, tak nieco pokątnie, że Weronika spędzi święta sama. Choć na moje pytanie, czy na pewno wyjeżdża odpowiada, że tak, że o trzynastej wsiada w auto i wyrusza. Nie wiem co mnie to interesuje, nie wiem czemu nie daje mi to spokoju, ale ja… ale ja to sprawdzę.

***

Laura zrobiła się jakaś dociekliwa. Niech mi wszyscy dadzą już spokój. Czym mam się chwalić? Że spędzę samotnie wigilię i święta? Wracam z pracy, po drodze zaczepia mnie jakiś wolontariusz i wciska świecę na wigilijne dzieło pomocy dzieciom. Kupiłam.

***

Dziś wigilia. Wracam ze stoku i zastaję Natkę i Romana, którzy się całują. Cały się trzęsę. Szybko chwytam za telefon, chcę zadzwonić do Werki. Wyskakuje mi jakieś googlowskie powiadomienie. Karolina Marczak? Znam Karolinę, głównie z opowiadań Werki, ale co to robi na moim telefonie? Wiem! Ostatnio Werce padła bateria, i pamiętam, że chciała wysłać maila z mojego telefonu. Do Karoliny właśnie. Jakaś pilna sprawa. I chyba nie wylogowała się ze swojej poczty. Czytam i zamieram. Werka nie jedzie do żadnej ciotki Marty. Do żadnego kuzynostwa. Święta spędza sama. Karolina wysyła jej moc uścisków z deszczowej Walii, i życzy wszystkiego dobrego. Miałem jeszcze zrobić Natce awanturę ale niech ich szlak… Wsiadam w auto, która godzina? Trzynasta… Droga zajmie mi jakieś maks cztery godziny. Dobra góra pięć. Zdążę…

***

Krzątam się po domu, kiedy ktoś puka do drzwi. Na stole płonie ta świeca, wigilijnego dzieła pomocy dzieciom, a mnie płoną policzki, od łez. Solą z nich mogłabym świetnie przyprawić mintaja, którego rozmrażam. Tę tak bardzo mało wigilijną rybę. Ustawiam sobie jeden talerz, komplet sztućców, lampkę do wina. Wesołych świąt Weronika, myślę sobie. Drzwi nie otwieram, pewnie kolędnicy, nie mam nastroju. Ale ono nie ustaje. Dobra, idę. Trochę mnie zatyka, bo w drzwiach stoi Laura. Gestem dłoni zapraszam ją do środka a ona każe mi się ubierać. Mówi coś o jakiejś wigilii, i że czekają i że mam nie dyskutować. Trochę to do mnie nie dociera, trochę słyszę jak przez mgłę, trochę protestuję. Otwiera moją starą, drewnianą szafę, pyta - wskazując na kilka sukienek, no która? Jest mi niezręcznie, pakować się w święta do obcego domu, ale już chyba nie mam wyjścia. Ulegam. Coś w międzyczasie wspominam o braku prezentów dla jej dzieciaków a ona wtedy żartuje - a Star Wars i Little Pony? Uśmiecham się, prawie gotowa wracam z korytarza jeszcze na chwilę, z szuflady wyjmuję kolorowe koperty, w które pakuję pieniądze, który nastolatek się z nich nie ucieszy, chociaż tyle. W pośpiechu trącam łokciem choinkę, zrzucam z niej nieopatrznie bombkę mikołaja. Patrzę na podłogę, jest cały, nie zbił się dzięki Bogu. To moja jedyna pamiątka. Od mamy. Zbiegamy po schodach, wsiadamy do auta, Laura ciągle mną dyryguje. Zapnij pasy, nie płacz już. No tak, mówiłam już przecież. Nauczycielka. Gdzieś w połowie drogi spostrzegam się, że zapomniałam telefonu. Zresztą, na co mi on. Niepotrzebny.

***

Nie zważam na ograniczenia prędkości, ani fotoradary. Warunki pogodowe są dobre, dzwoniłem do Werki, ale nie odbiera. Co jest do cholery, odbierz Weronika, mówię sam do siebie, ale nie działa. Nie pomaga. Parkuję pośpiesznie pod jej blokiem, widzę, że w oknach panuje całkowita ciemność. Może jednak ciotka Marta? Podbiegam do domofonu, dzwonię, nie odbiera. Zaraz, przecież mam klucze. Wbiegam na górę, denerwuję się, otwieram, może coś się stało. Wyobraźnie podpowiada mi najgorsze scenariusze. W mieszkaniu jest pusto. Na stole mruga telefon Werki, sygnalizując nieodebrane połączenia. Opadam na sofę, zasypiam. 

***

Wracam do domu i ze zdziwieniem odkrywam, że nie zamknęłam drzwi. I nie zgasiłam lampki. Jak to? Zrzucam buty, niechlujnie odkładam płaszcz, wchodzę do salonu i własnym oczom nie wierzę. Jasiek? Co on tu robi. Biorę koc i go przykrywam, choć wywaliłabym go chętnie na zbity pysk. Ale zaraz, chwila. W końcu dziś jest wigilia…

***

Żegnałyśmy się, stojąc w długim, wąskim korytarzu.

- Laura, długo byłaś nauczycielką? Zapytałam ją i dostrzegłam w jej oczach zdziwienie. Ale po chwili się rozkręciła.

- Kilka lat, zaczęła. Kochałam moich uczniów, uwielbiałam prowadzić z nimi lekcje. Byłam ostra przyznaję, ale chyba mnie lubili, mimo wszystko. Wiesz, jak wyjątkowy jest zapach klasy? Jak pachną książki, czy świeżo malowana szkolna aula. To są zapachy niezapomniane. Lubiłam to, kochałam. A potem przyszły redukcje. Ale zaraz, czemu ty właściwie o to pytasz?

- Bo dziś przeprowadziłaś swoją najlepszą lekcję, Laura. Lekcję miłości. 

***

Rozejrzyjcie się proszę. Może wokół Was też jest Ktoś, kto 'tak ładnie' potrafi udawać.

 
Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku. 
O tu: KLIK 

Grudzień ' 15

$
0
0

Grudzień to jeden z najpiękniejszych miesięcy w roku.
Co prawda zabrakło śniegu, ale nie zabrakło magicznej atmosfery.
Był to bardzo intensywny czas.
Praca zawodowa, porządki domowe, lista zakupów, presja czasu.
Nie muszę chyba mówić, że przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia to istne szaleństwo.
Prezenty, choinka, pierniczki i przeróżne ozdoby świąteczne.
Mimo natłoku obowiązków znalazłyśmy czas na małe przyjemności.
Jedną z nich była niewątpliwie Blogowigilia 2015.

Spotkałyśmy się na kaliskim dworcu w południe.
To był piękny, słoneczny niczym wiosenny dzień, dziwna aura jak na drugą połowę grudnia.
Wsiadanie do pociągu w szpilkach nie jest takie proste ;), musiałyśmy się nawzajem wspierać, żeby nie doszło do tragedii ;)

Rozgościłyśmy się w przedziale, po chwili dołączył do nas starszy Pan z choinką w ręce, ale udałyśmy, że nie zrobiło to na nas żadnego wrażenia.
Jak by nigdy nic wyjęłam kosmetyki i zaczęłyśmy się malować.
 Byłyśmy bardzo podekscytowane, to nasza pierwsza Blogowigilia :). 
Po trzech godzinach byłyśmy już w Warszawie.
Pan od choinki życzył nam Wesołych Świąt.
Uroczy, mamy nadzieję, że Święta się Panu udały i choinka dotarła cała ;)






 1. Na dobry początek dnia - Gorąca herbata i ciasteczka.
 2. W drodze do Warszawy przeglądałyśmy ozdoby świąteczne, które postanowiłyśmy oddać na licytację dla WOŚP.
3.Przed Blogowigilią wstąpiłyśmy na herbatkę do restauracji "Square 5" w Warszawie.
4.W tym roku postanowiłam sama zrobić kilka ozdób na choinkę.
 



 Blogowigilia 2015 odbyła się w clubie Capitol przy Teatrze Capitol w Warszawie.
Nie zabrakło atrakcji, więc bawiłyśmy się naprawdę świetnie.
Dziękujemy wszystkim za miło spędzony czas, za każdą rozmowę, za każdego wspólnie wypitego drinka i każdy uśmiech skierowany w naszą stronę, było nam naprawdę miło.
Mamy nadzieję, że do zobaczenia :).
 


 Podczas Blogowigilii wzięłyśmy udział w akcji rzeczyodserca.pl 
Dzięki uprzejmości firmy SENSO z Kalisza mogłyśmy oddać na licytację dwa piękne zestawy ozdób świątecznych wykonanych z drewna.
Dochód z ich sprzedaży wesprze Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy.
Jesteśmy szalenie dumne z udziału w tym przedsięwzięciu.
Zachęcamy do licytacji.
Każdy z Was może pomóc. 
Licytować można za pośrednictwem portalu Allegro.
O tutaj KLIK


 Poznajecie Tych Państwa?
Czytacie?
Ich blog KLIK


Święta Święta i po Świętach.
Nie lubię tego powiedzenia,ale jakże jest prawdziwe.
Święta przeminęły bezlitośnie szybko, nie zdążyłam obejrzeć wszystkich ulubionych filmów świątecznych nad czym szczerze ubolewam :).

Poniżej kilka zdjęć z mojego domu.
Postanowiłam się nimi podzielić, ponieważ większość ozdób wykonałam sama.
Wszystkie są bardzo proste.
Może Was zainspiruję na przyszłość.


 


 Mam dla Was zagadkę z życia wziętą.
Co może być gorsze od przewróconej choinki?
?
?
Przewrócony tort weselny !!
haha :)

Takie rzeczy tylko u mnie.


 1.Własnoręcznie ozdobiona szyszunia.
2.Przygotowania do Świąt, co by z tym zrobić? ;)
3.Książka plus herbata z cytryną to idealne połączenie.
4.Miałam wiele pomysłów na ten wianek.
Ostatecznie wylądował na oknie.



 Przypominam, że więcej zdjęć znajdziecie na naszym Instagramie, o tutaj KLIK


 
Żegnamy nie tylko grudzień, ale także stary rok 2015 i witamy Nowy 2016!
 
W Nowym Roku życzymy Wam, aby niedostrzeżone zostało dostrzeżone, aby niedocenione zostało docenione, aby niedopowiedziane zostało dopowiedziane, aby zagubione się odnalazło, a zaplanowane doszło do skutku, aby złe wieści nie docierały, aby Wasze buzie się uśmiechały.
Życzymy Wam abyście każdego dnia spotykali na swojej drodze miłość, uczciwość i życzliwość innych ludzi.
Cieszcie się z małych rzeczy, a zobaczycie, że one są najpiękniejsze.
 Szanujcie się i bądźcie szczęśliwi!
 

Nie ważne jak. Nie ważne gdzie. Ważne z kim.

$
0
0

źródło: www.unsplash.com

Gramy w chińczyka, rzucam kostką do gry, wypada sześć oczek, magiczna szóstka, i wtedy na chwilę się wyłączam. Sześć oczek, to o dwa za dużo. Powinny być tylko cztery, wpatrzone w siebie, siebie i tylko siebie wyłącznie, bez tego zbędnego, niepotrzebnego rozglądania się na boki, przechylania, kołysania, dryfowania i tej pozornie nowej drogi, która czasem prowadzi przecież donikąd. Ale kusi, kusi jak nic dotychczas, jak czekolada z migdałami, kiedy jesteś na diecie, jak włożenie palca do kontaktu, kiedy masz trzy lata i nowa kiecka na przecenie, chociaż masz taką samą, no ale okazja przecież była.

- Paula, wołasz mnie, Paula powtarzasz, a ja Cię słyszę, bardzo wyraźnie, tylko jakoś kojarzę wszystko wolniej i działam inaczej, bo chcę Ci coś powiedzieć, ale milczę. Milczę, bo ja się zastanawiam Karol, ja się najzwyczajniej w świecie zastanawiam, dlaczego. Dlaczego Ty mi właściwie wybaczyłeś?

***

Zostałam u Ciebie na noc, to znaczy taki miałam zamiar. Zmywasz naczynia, staję za Tobą i krzyczę, czy musisz tak późno? Czy musisz właśnie teraz, po pierwsze hałasować, po drugie nie poświęcać mi czasu? Musisz? Jesteś zdenerwowany i zbijasz talerz, więc kręcę głową z politowaniem, ubieram buty i wychodzę. Stajesz w progu, wycierasz ręce w kuchenną szarą ścierkę w białe paski i nie mówisz nic, a ja obracam się na pięcie, trzaskam drzwiami, wsiadam do auta i tyle mnie widzisz. I pewnie myślisz, że zaraz zawrócę i znów stanę w drzwiach, ale tym razem się mylisz. Jakby to powiedzieć Karol, gdyby nie Adam, gdyby on się nie pojawił wtedy, w tej mojej kwiaciarni a później na tym lodowisku, to pewnie by tak było. No ale się pojawił. A ja myślałam, że tak jest dobrze. Jedynie, cudownie i wspaniale. Mnie Karol, mnie. Bo o Tobie to ja wtedy, z całym szacunkiem nie myślałam w ogóle.

***

Pracuję w niewielkiej, ale dobrej, renomowanej można by śmiało powiedzieć, sieciowej kwiaciarni, znajdującej się przy jednej z dużych galerii handlowych. To jedna z niewielu w moim mieście czynnych do dwudziestej czwartej. Można więc u mnie na przykład kupić kwiaty na zapomniane imieniny teściowej, kiedy wraca się późno z pracy. Albo na zaręczyny. Albo urodziny. Albo przeprosiny. No właśnie. Przeprosiny. Tak poznałam Adama. Pojawił się u mnie któregoś lutowego dnia, tuż przed zamknięciem. Miałam już nawet przekręcony kluczyk w drzwiach i myłam podłogę, było późno, na dworze mróz, czekało mnie jeszcze skrobanie szyb i prawie godzinna droga do domu.
I kiedy tak odbywałam sobie spokojnie mój taniec godowy na obrotowym, całkiem nowym, wypasionym mopie, nucąc przy tym Bajora, którego pełne mądrych słów dźwięki wydobywały się z głośników, z zamyślenia wyrwało mnie czyjeś pukanie w grube, szklane drzwi.

- Mogę? Wyczytałam z jego ust te cztery połączone w jeden wyraz litery. Miał ciepłe, błyszczące oczy i czerwony nos. Na dworze było jakieś minus osiem stopni, choć temperatura odczuwalna musiała być zgoła inna. Na dłoniach miał rękawiczki z jednym palcem. Takie śmieszne, szare, albo nie, szaro-beżowe z zimowym wzorem i taki sam szalik. Otworzyłam mu niechętnie drzwi, mocując się przez jakąś chwilę z kluczem w zamku. Z przyjemnością pokiwałabym mu przecząco głową, no, że nie, zamknięte, nieczynne, ale było dopiero kwadrans przed północą. Na ścianie, na wprost drzwi, wisiał kwadratowy zegar, czarno biały, albo biało czarny. Taki, w którym rolę sekundnika odgrywała mała, czarna, biegająca miedzy mijającymi minutami zebra. No więc myślę sobie Paula, mamusię oszukasz, tatusia oszukasz, ale zebry i mijającego czasu nie oszukasz. Otwieraj.

- Dziękuję, zaczął. Dziękuję, i przepraszam, że jestem tak późno, ale niech mnie pani poratuje, błagam.
 
I tak poznałam w niewielkim, telegraficznym skrócie, smutną historię mojego klienta. Od dwóch miesięcy uparcie walczył o odzyskanie swojej dziewczyny. Nieskutecznie, jak twierdził, dodając, że to ‘póki co’, bo on się nie podda. Zrobiłam mu na szybko ładny bukiet, składający się z żółtych róż, pomarańczowych gerberów, czerwonego hipericum oraz drobnych pomarańczowych dodatków. No i załączyłam liścik. 

- Chce pan coś napisać? Uśmiechnęłam się, zadając mu pospiesznie pytanie. Byle szybko, jest już minuta po północy, chciałabym zamykać. Czeka mnie jeszcze skrobanie szyb, dodałam nie wiedząc sama po co. 

- Nie, niech pani oderwie tą karteczkę, bez karteczki poproszę. Reszty nie trzeba, mówi mi, kładąc banknot na ladzie, a ja mu, że trzeba, ale on się upierał. No dobra, kto by nie lubił napiwków? 

- Czy ta czerwona astra z logo kwiaciarni jest pani? Zapytał mnie i trochę zdębiałam. Odpowiedziałam, że tak, owszem, moja, ale on zamykał już za sobą drzwi. 

A potem wyszłam (w końcu) z pracy i wszystko się wyjaśniło. Moje szyby były oskrobane, tylko na przedniej, na górze był zostawiony cienki, oszroniony pasek z wyskrobanym na nim napisem DZIĘKUJĘ.

I wtedy, pozazdrościłam jej po raz pierwszy. Jej, tej bezimiennej, dla której, on Adam, też wtedy bezimienny pędził w nocy z kwiatami. Jasna cholera, szczęściara.

Pojechałam, do Karola, jakaś taka wyłączona. To znaczy włączona. Włączona na tryb zainteresowania szaro-beżowymi rękawiczkami. Albo odwrotnie. Beżowo-szarymi. Albo w ogóle odwrotnie. Ich właścicielem. Dobre, co?

***

Idę z koleżanką na lodowisko. Zakładam sukienkę w groszki, taką krótką, czarną, a te groszki są białe. I ciepłe getry. Szary szalik, i czapkę z takim puchatym pomponem. Uważam się za dobrą łyżwiarkę, więc szusuję na tych łyżwach, obracam się, skręcam, przyśpieszam, aż ląduję z nosem w czyimś zamku od kurtki. Chwila nieuwagi. Ponoszę wzrok ku górze, a na moich ramionach ktoś kładzie obie dłonie i pyta, czy nic mi nie jest. Jest mi. Jest mi wszystko. Przede mną stoi Adam, z tym samym czerwonym nosem, który zapamiętałam.

I tak się poznajemy, choć w sumie już się przecież poznaliśmy, prawda? Dziwne uczucie, ale przyjemne. Dowiaduję się zatem o nim kilku szczegółów, korci mnie wepchnąć czubek nosa w jego prywatę, skoro już go wetknęłam w kurtkę. Jest, mam, voila, gotowe. Już wiem. Już wiem, że tamten jego związek nie ma prawa bytu. Nie pytam dlaczego, dostaję tylko taką informację zwrotną. Dziwnie zabrzmi, ale tak mnie to cieszy. Na papierku od snickersa (tak, snickersa) notuję mu mój numer telefonu. Z błędem. Głupia ja. Błędem. 

Nie zadzwonił. Nie napisał. Nie byłam zadowolona. Byłam zła. Nie, wróć, wkurwiona. Co odczuł dotkliwie Karol. Ale Karol to też inna historia, może nie wszystko na raz. Na raz, to się okazało, że w sumie byłam. Ale dobra no, dobra już. Wystarczy.

***

Dzień później przyszedł sms. Napisał! Podjechał pod kwiaciarnię i numer z kartki porównał z tym, który mam na aucie. I wtedy odkrył, że niewyraźnie napisałam trójkę, którą wziął za ósemkę. I tak powiedzmy to wszystko się zaczęło. Moje uzależnienie. Od słów. Jego słów. Wiecie, że można się uzależnić od czyichś słów? 

Otóż można.

***

No więc, jakoś tak powoli dochodziłam do wniosku, ze związek mój i Karola nie ma sensu. Prawa bytu. Czy jakoś tak. Byliśmy razem od czterech lat, mieszkaliśmy osobno, nocowaliśmy czasem u siebie, to znaczy najczęściej ja u niego, i tak to się kręciło. Wakacje, ferie, narty, łyżwy, kolacje, kina, kawiarnie, niczego mi nie brakowało, niczego nie mogłam teoretycznie upragnąć. Oprócz jednego. Oprócz jego uwagi. A ona była dla mnie święta. A ja jej nie miałam. A Adam miał ją dla mnie. No właśnie.

***

Chodziliśmy na spacery. Kiedyś na przykład, na sam koniec, kiedy już rozstawaliśmy się przy naszych autach włożyłam mu do kieszeni woreczek z galaretkami w cukrze. Ledwo odjechałam przyszła wiadomość – nie mów, że też tak lubisz galaretki. Lubiłam. Inny razem spacerowaliśmy nad jeziorem, i nagle zaczął padać deszcz. Biegliśmy trzymając się za ręce, i pamiętam, że on wtedy mówił ‘gdzie ja cię tu zabrałem’, a potem wycierał mi twarz chusteczką. Gdzie? Na najlepszy spacer na świecie, mówiłam mu. Jak ja się wtedy śmiałam. I pojechaliśmy razem na termy. I do zoo. Dostaliśmy nawet razem mandat. To znaczy on, nie ja, ale jakby razem, bo jechaliśmy razem, i nawet negocjowałam z policjantem. Bezskutecznie. No cóż. 

I bawiłam się słomką, jak wychodziliśmy na drinka, a on wtedy szalał. I to wszystko było przez chwilę chyba na zasadzie żartu, koleżeństwa, rozrywki, nie wiem. Przez chwilę, bo później… Później go pocałowałam.

Odwoził mnie właśnie do domu, a ja kazałam mu zatrzymać się na chwilę. I go pocałowałam. Normalnie. Najnormalniej na świecie. 

Pierwsza. Jego. Ja.

***

Tak, on wiedział, że jestem w związku, ale ja mu mówiłam, że to kwestia czasu, przyzwyczajenia, takie tam schematyczne, tendencyjne argumenty, które często są w takich sytuacjach wymieniane. A tak naprawdę, to sobie lawirowałam. To tu. To tam. To tam i tu. Do czasu.

Bo Adam nagle zniknął.

Z dnia na dzień przestał odpowiadać na moje smsy. Nie odbierał moich telefonów. Rozpłynął się. Najpierw byłam pełna obaw, więc obdzwoniłam okoliczne szpitale. Wypadek? Coś się pewnie stało. Przecież Adam taki nie jest. Co się dzieje. Umierałam z niepokoju. I wtedy uświadomiłam sobie jedno. A właśnie wie jedną, bardzo istotną rzecz. Że ja nic o nim nie wiem. Nic. Zupełnie. Nie znam nikogo z jego otoczenia, nie mam do kogo się zwrócić z zapytaniem, czy żyje, jak to możliwe, przecież znamy się od kilku miesięcy. Wiem, wiem, gdzie pracuje. Zadzwonię, zapytam o niego. Żył. Ulga. 

Więc najpierw poczułam ulgę, a później zaczęłam się zastanawiać. Dlaczego milczy? Składanie suchych faktów.

Kiedy próbowałam mu zrobić zdjęcie, zawsze uciekał. Dużo mówił o swojej rodzinie, siostrze, która mieszka w Londynie, dużo, często opowiadał o kolegach z biura, nawet o dziadkach, ale nigdy nikogo z nich nie poznałam. Ale zaraz głupia, w związku jesteś. No. Także no. Nie wymagaj, zganiłam samą siebie.

No i tak sobie myślałam, że się odezwie, albo to minie, no i stało się pierwsze, odezwał się. I powoli wszystko wracało do normy. Znów się spotykaliśmy, wpadał do mnie, robiłam nam spaghetti carbonara, szykowałam owoce, z warsztatów florystycznych w Pradze przywiozłam mu lentiliki, czekoladę studencką i piwo, dostał awans w pracy, więc z tego tytułu upiekłam mu pyszny, chałwowy tort. Do torby z laptopem wciskałam mu francuskie rogaliki z nadzieniem orzechowym, z samego rana, kiedy to prosto ode mnie jechał do pracy po naszej upojnej nocy.

Bo tak zapomniałam dodać. Mój związek jak gdyby przestał istnieć, w tak zwanym międzyczasie. Karolowi powiedziałam, że chcę przerwy, a on nie protestował. Czułam się wolna, i robiłam co chciałam. I z kim chciałam.

I przez chwilę znów było fajnie.

A potem Adam znów zniknął. I tak jeszcze kilka razy.

***

Siedzę w domu, patrzę na swoją sosnową komodę, i przypominam sobie, jak zawsze odkładał na nią swój telefon, wielkości tabletu. Jem sorbet jagodowy i przypominam sobie, jak jesteśmy razem w parku i jemy lody palcami, a później ja wchodzę do fontanny i się potykam. Śmiejemy się. Szum drzew za oknem przypomina mi, jak mnie straszył, że nad głowami mamy nietoperze a ja piszczałam jak mała dziewczynka. Zakładam dżinsy z dziurami, które sama sobie zrobiłam szydełkiem. I nożyczkami. I wiem, że tak bardzo je lubił. 

Kurwa. Kurwa, kurwa, kurwa mać.

***

Mam grypę, Karol przywozi mi leki. Nie, że z własnej, nieprzymuszonej woli, po prostu do niego zadzwoniłam. Wolałabym do Adama, no ale Adam. No właśnie. I tak siedzimy sobie chwilę, i Karol pyta, czy wpadnę w weekend, może sobie posiedzimy, jeśli nie mam innych planów, a ja myślę, że wpadnę, że nie mam, a potem wypalam, nie wiem czemu, czy to efekt gorączki, czy tego, że się duszę, duszę się sama sobą i w sobie i nagle wykrzykuję mu, że go zdradziłam. A on mi mówi, wiem. Jedno suche, zdawkowe wiem, tylko tyle. A potem dodaje, że zadzwoni w sobotę i żebym się zastanowiła, czy wpadnę, czy nie. 

Ekstra.

***

Dostaję smsa od Adama, pyta czy może wpaść. Cieszę się, wpada, nie potrafię mu odmówić. Daje mi jakieś kilka zdawkowych słów, kończymy w łóżku, jak tydzień temu, dwa, pięć, osiem, nie wiem już ile, ale chyba się uzależniłam. Od tej znajomości. Od niego. Od iluzji. Złudnego poczucia szczęścia. 

Albo nie.

Wiem. 

Mnie boli to, że ja to sobie wymyśliłam. A tego nie ma. A może nawet nie było. Chyba za moment pęknie mi serce.

Wychodzi. I znika. 

Przywykłam.

***

Zapalam papierosa i zostawiam na nim ślad szminki numer 301. Dating coral. Wzięłabym samą siebie za rękę, albo na smycz. Wyszłabym, wyprowadziłabym się na spacer i porzucała sobie patyk. A potem tarmosiła go w zębach, żeby ich nie zaciskać z rozpaczy. Włączam koncert Bajora i udaję, że gram na pianinie, a potem pękam. Pękam jak bańka mydlana i wyję jak kojot. Próbuję się czymś zająć, ledwo się ruszam, strącam i zbijam czerwony lakier do paznokci, wdeptuję w niego, w te kawałki szkła, krwawi moja stopa, krwawi moje serce.Mam ochotę biec przed siebie, wstaję, robię pięćdziesiąt sześć przysiadów, które liczę, nie pomaga, więc kończę i zjadam paczkę solonych chipsów. Nie pomaga, nic nie pomaga. Zasypiam. Podobno sen jest dobry na wszystko.

Ale rano boli. Boli znów tak samo. Albo nawet mocniej.

***

Pojechałam w tą sobotę do Karola. Napiliśmy się wina, pogadaliśmy, przez chwile wydawało mi się nawet, że jest fajnie, ale tak mi się tylko wydawało, bo nie było. Chciałam, żeby było, ale nie. Tak się nie da. Jednego drugim, drugiego pierwszym, nie tędy droga, chcę od tego uciekać. Nie chcę w to wejść, wejść znów, dać się wplątać, wmanewrować.

Gramy w chińczyka, wyłączam się, a on mnie woła Paula… słyszę raz, Paula, drugi, słyszę, choć milczę, a potem go przytulam. A on nieśmiało mnie. A potem śmielej. I jest mi dobrze, przez tą jedną, małą chwilę jest mi dobrze, ale wiem, że muszę już iść. Szepczę mu więc do ucha, że go przepraszam, biorę taksówkę, a auto odbiorę nazajutrz.

Bo jeśli zostanę skrzywdzę siebie. I jego. Nas. A nas już przecież nie ma.

***

Adam już nie dzwoni. Nie pisze. Nie ma go jakoś ostatnio. No chyba, że wliczyć ten urywkowy, zdawkowy kontakt z tytułu sierpniowych urodzin. Moja przyjaciółka mnie ostatnio pyta, a co będzie, jak jednak zadzwoni, znów, na nowo, od nowa?
Nie wiem. Czekam końca.

Zaraz, jakiego końca? To był w ogóle jakiś początek?

Bo może początek był końcem? Może ten ładny bukiet, składający się z żółtych róż, pomarańczowych gerberów, czerwonego hipericum oraz drobnych pomarańczowych dodatków  wtedy jednak pomógł?

***

I tak mówią, nie ważne jak. Nie ważne gdzie. Ważne z kim.

I pewnie tak.

Ale u mnie chwilowo ważne jak. I ważne gdzie. Nie ważne z kim.

Ważne, że na swoim miejscu.


Spodobał Ci się ten tekst? 

Znajdziesz mnie też na facebooku.  
O tu: KLIK 

I nikt nie powiedział 'zostań'.

$
0
0

 źródło: www.picjumbo.com

Przesuwa swoją ciepłą dłoń wzdłuż mojej całej ręki. Rozpoczyna tuż od wystającej kości ramiennej i prowadzi ją aż po czubki moich palców. Łaskocze mnie to. Wzdryga mną przyjemny dreszcz, wykrzywiam usta w czymś na kształt uśmiechu. Ma miękkie dłonie, czuję to wyraźnie. Są ciepłe, wyjątkowe. Nie wiem dlaczego, ale mimowolnie, sama dla siebie, we własnej głowie zaczynam porównywać. Szymon miał inne. Kiedyś znałam na nich każdą linię. Życia, głowy i serca. A teraz nawet już za dobrze nie pamiętam ich budowy. Cóż, czas robi swoje. 

Zaraz, czas? Przecież to tylko dwadzieścia pięć miesięcy, osiemnaście dni i trzynaście godzin minęło od naszego rozstania. Pożegnania. Zakończenia. Wszystkiego.

A może jednak miał takie same? Może ja po prostu tak dawno nie czułam na sobie męskich rąk, że te Igora wydają mi się na tę chwilę takie wyjątkowe?

Albo może gdyby nie to, że Szymon zadzwonił do mnie dziś o jedenastej szesnaście czasu polskiego, to ja bym o tym najnormalniej w świecie nie myślała?

***

Płyta lotniska jest rozgrzana. Przez duże okno widzę pole wzlotów, oraz miejsce, gdzie po lądowaniu i kołowaniu parkują samoloty. Zakładam nogę na nogę, na wolnym fotelu obok kładę moją czarno - zieloną podręczną torbę bagażową. Za jakąś chwilę z terminala pasażerskiego rękawem dostanę się na pokład samolotu. Przesuwam palcem po ekranie telefonu i przestawiam go na tryb samolotowy. Za jakieś dziewięć godzin i czterdzieści minut będę już w Warszawie. Startujemy. Za sobą zostawiam południowo-wschodnią część Nowego Jorku, w którym spędziłem ostatnie dwa lata. To nie była łatwa decyzja. Nawet dwa razy przebukowałem bilet. Loty odbywają się w poniedziałki, środy, piątki i soboty. Wybrałem sobotę. Szesnasty czerwca. To wyjątkowa dla mnie data. Musi przynieść mi szczęście.

***

Przytula się do mnie, pachnie Burberry London, znalazł je pod choinką pół roku temu. To był pierwszy miesiąc naszego związku. Dostał więc starannie przeze mnie wybrany i zapakowany prezent. Dwie godziny szukałam po mieście szarego papieru i biało czerwonej wstążki w białe groszki. Na środku nie było kokardy, tylko duży czerwony guzik, którym zszyłam tasiemkę. Wyciągał te nitki palcami, nim się dostał do środka. Widziałam, że sprawia mu to frajdę, że ktoś się dla niego tak postarał. Euforia, dziecięca, niczym nie skażona radość. 

Zaraz, chwila, mam myślowy mętlik, skąd we mnie te wspomnienia? Na siłę szukam dobrych chwil, odtrącam myśli o dźwięku telefonu, który zmienił mój dzisiejszy dzień. Przysuwam się coraz bliżej, wdycham jego zapach, wraz z dominującą w nim nutą głowy - czarny pieprz i liście cynamonu, przeplatane lawendą. Mam zawroty. Shoty z marakują nadają rytm mojemu ciału. Coś na kształt uniesienia na fali. Tylko ja i żywioł. Ten na który poszłam. Może to nie shoty, może to wciąż ten telefon poranny. A może nuta bazy tych perfum, które wybrałam. Albo inna. Na przykład serca.

***

Torby podróżne przesuwają się po plisowanej, gumowej taśmie. Wychylam się i w tym tłumie osób, które tarasują mi przejście próbuję dostrzec swoją. Jest, chwytam ją za rączkę i jednym ruchem ściągam swoje kilkanaście kilogramów bagażu. Przypomina mi się, że Marta miała taką limonkową, jak ją nazywała. Dla mnie ona była zwyczajnie zielona. Dodatkowo wiązała zawsze na niej jakąś kokardkę. Kiedy pytałem po co, to mówiła, żeby rozpoznać która jest jej. To było zabawne, kolor był wystarczająco sugerujący. Ale kto by kobiety zrozumiał. Kieruję się w stronę postoju taksówek, tym samym uświadamiając sobie, że zaniechałem wszelkich kontaktów, tu w Polsce. Nie mam prawa mieć nawet żalu, że nie ma mnie kto odebrać z lotniska. Na Mickiewicza poproszę, mówię, i nie wiem jak to wyjaśnić, ale tak jakoś czuję, że jestem u siebie. Jestem w domu.

***

Patrzymy sobie prosto w oczy. Przeczesuje moje włosy. Śmieje się, ja też. Do niego ja a do mnie on albo jego drugie ja. Siada w rogu, wyjmuje stuzłotowy banknot, mały, przeźroczysty woreczek strunowy i sprawnym ruchem wciąga amfetaminę. Rozglądam się, widzę kilka konfiguracji kolorów. Wielobarwne wiązki poruszają się w rytm muzyki. 

-Marta, nie złość się dzieciaku, mówi mi. Banknot i woreczek chowa z powrotem do brązowego, skórzanego portfela.

Jednak się złoszczę.

Jakaś para obok wdmuchuje sobie opary marihuany z ust do ust. Z lewej strony, na tle niebieskiej ściany siedzi chłopak na wózku. Na wprost mnie duże drzwi. Uciekaj, mówi mi coś w środku. Klub jest w stylu gotyckim, dominuje tu zimna kolorystyka. Marznę, mam dosyć, chyba trzeźwieję. Chcę wracać,  Igor chce zostać.  Cmokam go w czoło, wychodzę, do domu wracam taksówką. Opieram głowę o chłodną szybę, mam nadzieje, że ostudzi moje myśli. Za dużo się ostatnio dzieje, za dużo mnie wszędzie, ze wszystkimi i dla wszystkich. Zaczynam tęsknić za śniadaniami, obiadami i kolacjami jadanymi w ciszy. C i s z y. Znów mam ten myślowy misz masz. Szyba nie pomogła. Nie ostudziła. Dziękuję, ile płacę? Jestem już w domu.

***

Tuż po północy, kiedy byłem jeszcze na lotnisku wyskoczyło mi przypomnienie ‘urodziny Marta’. Przecież pamiętam głupi telefonie, myślę sobie. Ciekawe, czy wciąż ma ten sam numer. Bardzo bym chciał złożyć jej życzenia. Biję się z myślami. Czy ja w ogóle mam prawo zadzwonić? Przecież od kilkunastu miesięcy się do niej nie odzywałem. A teraz, co zadzwonię, cześć, wszystkiego najlepszego. Widziałem na fejsbuku, że ma kogoś. Boję się, że zburzę jej bezpieczny świat.

Dzwonię.

Nie odebrała.

***

Jadę rano do lasu, spaceruję sama. Tu wszystko jest jakieś łatwiejsze. Nie chcę myśleć co dalej, nie chcę planować, a w domu jak pajęczyna oplatają mnie kompulsywne myśli. Stawiam powoli kroki, zwracam uwagę na jakieś drobnostki. No na przykład nawet ta zieleń tu jest inna niż w moim ogródku. Wracam, biorę prysznic. W planach mam zrobienie sobie śniadania na bogato. Zaparzę kawę w kawiarce, i zjem jajka na miękko. I sałatkę. I lody marcepanowe. Mam dziś w końcu dwudzieste dziewiąte urodziny, zasługuję. A wieczorem idziemy z Igorem na imprezę. Przechodząc gdzieś między lodówką a indukcyjnym blatem, kątem oka zauważam migającą diodę telefonu. Zerkam na jedno nieodebrane połączenie.

Nie znam tego numeru.

Oddzwaniam.

***

Dzwoni mi telefon. Marta. Zamarłem. Czuję się jak wtedy, kiedy będąc na ważnej rozmowie o pracę, zamiast po angielsku powiedziałem po polsku ‘składam muzykę’. A potem straciłem rezon i czułem, że zaraz zemdleję. Ale wtedy się udało i wszyscy obrócili to w żart. No ale teraz co, odbiorę i powiem, cześć ja wcale nie dzwoniłem, to taki żarcik?

- Cześć Marta, odbieram, a w moim sercu ktoś kilofem wydobywa emocje. Mój głos drży, nie jestem w stanie nad tym zapanować.

- Halo? Słyszę w słuchawce.

- Cześć Marta, powtarzam. To ja Szymon.

I wtedy się rozłączyła.

***

Rozlewam kawę. Jajko zamiast na miękko jestem w stanie określić zwrotem megakosmicznietwardo. Talerz z sałatką leży nietknięty. A ja się topię i powoli znikam. Jak lody w pucharku, którymi miałam zacząć dzień.

Oddzwoniłam na numer z końcówką czterysta piętnaście, którego nie znałam. Szymon, -mon, -on, usłyszałam najpierw, w tle rozciągało się jakieś echo, to jakaś pomyłka, jeszcze raz mówię –halo. Nie, to nie pomyłka, Szymon, moja wielka pierwsza miłość.

Rozłączyłam się.

Usychałam z miłości, płakałam po kątach. Dzieliło nas prawie siedem tysięcy kilometrów. Tak. Przestałam o nim myśleć, bo to było bez sensu. Wolał wyjechać, wolał tam, za oceanem próbować swoich sił przy kreowaniu własnej muzyki. Wolał zamilknąć, odciąć się, dać mi szansę na jak to mówił normalne życie. Normalne? Właśnie do niego wracałam. Nie, ja właściwie wracałam po prostu, do życia w ogóle.

Zachowałam się trochę tak głupio z tym rzuceniem słuchawką, jak wtedy, kiedy wysłałam smsa do radia zet a oni oddzwonili. Nagroda mi wówczas przepadła. Ale co ja teraz mogę niby jeszcze stracić? No co?

***

Wysłałem jej późnym wieczorem smsa z życzeniami. Właściwie to już prawie w nocy. Jest na mnie wściekła, rozumiem, ma prawo. Ja nie mam prawa mieszać jej już w życiu i w głowie. Może odpisze. Ale po co? - Myślę po chwili. 

Jednak chciałbym.

***

Po ponad dwóch latach, jak gdyby nigdy nic, ot tak, Szymon życzy mi wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, dzięki, dzięki, dzięki bardzo. Wróciłam, z tej całej wielkiej pseudo wspaniałej imprezy, ale tu nie usiedzę. Zarzucam lnianą marynarkę, wsuwam trampki na stopy, rejestruję brzęknięcie kluczami, które mi właśnie upadły. Snuję się bezwiednie ulicą, oświetloną po swoich obu stronach kulistymi lampami, na których stacjonują pająki. Przyglądam się im, ich życie nabiera wigoru nocą. Moje miało ten zapał za dnia, a teraz? Szuram różowo-białymi trampkami o kostkę brukową, raz po raz kopię w jakiś zabłąkany kamyk. Musiał wpaść tu z jezdni wysypanej gresem. Chyba wejdę do sklepu po coś do picia. Zaschło mi w gardle. To chyba od tej rozmowy samej ze sobą.

***

Nie odpisała mi. Rzucam walizkę w moim mieszkaniu, które wymaga generalnego sprzątania. Zajmę się tym wkrótce, póki co muszę zapełnić lodówkę. Wsiadam w auto, skoczę do jakiegoś nocnego sklepu, może uda mi się coś upolować. Rafał, mój szwagier podstawił mi pod dom moje zatankowane auto. Chociaż tyle.

***

Wychodzę z butelką wody Kinga pienińska i omal nie mdleję. Przed sklepem właśnie zaparkował i z auta wysiada Szymon. Chcę uciec, nie bardzo mam gdzie, bo już mnie zauważył. 

Stoimy i rozmawiamy. Całuje mnie w policzek. To co czuję, jest tak niezwykłe, że nie jestem w stanie tego dookreślić. Nigdy, przenigdy, nikomu i przed nikim się nie przyznam, że tęskniłam za jego dotykiem. Jest jakby niezręcznie, zamieniamy kilka słów, proponuje, że mnie podrzuci do domu. Wsiadam do jego auta, włącza radio, Ania Szarmach rozbrzmiewa z głośników. Wpatruję się w ekran radiowy, chcę zobaczyć jaki to tytuł, ‘wybieram cię’, mówi mi, chyba zauważając. Uśmiecham się tylko.

Wracam do domu, przekręcam zamek, siadam, podkurczam nogi i zastygam w bezruchu. Zasypiam i budzę się w środku nocy. Piżamę mam założoną na lewą stronę. Przesuwam się na łóżku, włączam białą lampkę z Ikei. W pokoju panuje totalna cisza. Czuję się jakbym stała za grubą szybą, chciał zjeść batonika ale się wstydzę poprosić. Totalna niemoc.

***

Marta nic się nie zmieniła. Nic. Nie czuję już nic, głodu, obaw, zmęczenia, nic. Nic, poza jedną istotną kwestią. Dlaczego ja wtedy wyjechałem? Dlaczego mnie nie zatrzymała. Dlaczego, kiedy pakowałem swoje rzeczy, kręciła się po prostu koło mnie, ukradkiem ocierając łzy. Dlaczego nie powiedziała jednego głupiego, Szymon, zostań!

***

Wracałam wtedy do domu, kiedy on był już gotowy do wylotu. Pamiętam, że było wtedy straszne błoto. Takie samo jak teraz, w które chyba znów wdepnęłam. I jeszcze to, że na jego ścianie wisiała paprotka, pamiątka po jego babci, której skutecznie nie chciał się pozbyć, choć po raz kolejny walczył z jej chorobą liści. I jego regał z zakurzonymi książkami. I muszelki na komodzie. I zdjęcia z fokarium na Helu. I chcę zapomnieć.

Dlaczego wtedy pozwolił mi po prostu pójść do domu. Dlaczego nie powiedział jednego głupiego, Marta, zostań!

***

Unikam Igora, to chyba nie moja bajka. Te wieczne imprezy, morza alkoholu, narkotyki, które dla tych jego znajomych są na wyciągnięcie ręki. 

Poza tym niewiele się zmienia. Szyję, przerabiam ubrania z second handu, udzielam się w schronisku. Ostatnio właśnie tam zagadał mnie dozorca, pan Janek. 

- A co panienka taka smutna? Pewnie o jakiegoś kawalera chodzi?

I wtedy się rozgadałam i chyba pierwszy raz od dawna otworzyłam przed sobą samą. 

- Wie pan, panie Janku. Kiedyś myślałam, że jak dwie osoby się spotykają, to jest to przeznaczenie. Przeznaczenie bo najpierw ja nie zwracam na niego uwagi, a potem go zauważam i czuję, że tak musi być. Przeznaczenie, bo spotykamy się w tych samych miejscach i w tym samym czasie. Przeznaczenie bo jak jest mi smutno, to on akurat dzwoni. Albo się pojawia.

- No to szczęście, moje dziecko, że wy razem jesteście. Nie ma się co smucić.

***

No wie Pan. Nie jesteśmy.

Bo nikt z nas nie powiedział – ZOSTAŃ.




Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku.  
O tu: KLIK 

Ta obca. Ten obcy.

$
0
0

 źródło: www.unsplash.com

- A Ty, co o tym sądzisz?

- Ja? Wyrywa mu się. O czym?

- Później pogadamy, rzucam zdawkowo, i sama nie wiem jak to się stało, że zapytałam na głos.

Usłyszał, o dziwo usłyszał, choć tak rzadko zwraca uwagę na to, co mówię. I na to, co myślę. Właściwie, czy on w ogóle wie, o czym ja myślę? Albo co ja czuję? Albo czego ja chcę? Wątpię. Wynurzam ciało z wanny, odkręcam kurek z gorącą wodą, bo ta w której od dwudziestu minut leżę zaczyna robić się chłodna. Stawiam obie stopy na miękkim, białym dywaniku, wychylam się lekko do przodu, mokrą dłonią chwytam za klamkę i zamykam drzwi łazienki. Mam taki nawyk, z kiedyś, że lubię zostawiać je uchylone. No bo raz, że nie lubię małych zamkniętych pomieszczeń, bo budzą we mnie nieuzasadniony lęk. A dwa, to swojego czasu, bywało tak, że jak się kąpałam, a on się kręcił akurat po domu, to i jakoś tak sobie rozmawialiśmy. 

Jakoś… No właśnie. 

No albo na przykład do mnie przychodził, i tak po prostu stał i patrzył. Albo do mnie dołączał. Zrzucał swoje ubrania, i zanurzał się w wodzie. Uśmiecham się teraz, na samo wspomnienie faktu, że ta moja woda w wannie dla niego często była za gorąca. Wchodził do niej i tak śmiesznie syczał. Ale potem stopniowo oswajał się z tą temperaturą. No bo paradoksalnie rzecz ujmując, wodę to on wolał akurat chłodną. 

Zresztą. Dla niego wszystko tak jakoś lepiej smakuje, i smakowało w zasadzie ‘na zimno’.

Wracam do wanny, bawię się spływającym po jej krawędzi strumieniem wody. Próbuję złapać go w garść, przelewa mi się przez palce, podobnie jak wszystko to, co sobie zaplanowałam. Łzy dla odmiany spływają mi za uszami, bo odchylam głowę do tyłu. Chwytam płatek kosmetyczny, kolistymi ruchami ścieram nim resztki tuszu do rzęs. Wczoraj mama przysłała mi super lash, odżywkę na rzęsy, nałożę ją tuż po kąpieli. To będzie dla mnie taka motywacja, żeby już nie płakać. No i będę mieć ładne rzęsy. Wiadomo.

Z Arkiem nie rozmawiamy już prawie wcale. Mijamy się we własnym domu. Większą interakcję nawiązuję na przystanku autobusowym patrząc na ludzi niż z nim w domu. Patrzę na nich, a oni na mnie. On na mnie nie patrzy. Już nie. Chyba w ogóle.

Ewidentnie między nami coś nie gra. Jakby ktoś podmienił nam koncertowy repertuar. Albo jakbym dostała bilet na zły spektakl. Jakby trafił mi się zły dyrygent, złe tournee, błędne instrumenty. To wszystko zebrane razem tworzy konkretny fałsz. A ja już przestaję potrafić udawać, że mi się to podoba. Nie mogę na to patrzeć. Nie mogę tego słuchać.

Dlatego dziś, w tej wannie, tak sobie chyba pierwszy raz pomyślałam, że powinniśmy się rozstać. 

A potem głośno zapytałam, co on o tym sądzi. Mimowolnie. Bez kontroli. Wyrwany potok słów, który wystrzelił się ze mnie. 

No ale tak. Kiedy zapytał, o co mi chodzi, to ja, głupia ja, nie kontynuowałam wówczas jednak tematu.

***

Znowu nie usłyszałem o co Milena pytała. Odkąd pamiętam, ma taki dziwny nawyk nie zamykania drzwi od łazienki. Więc idzie tam wieczorem, leży w tej wannie, co rusz dolewa sobie wody i mówi. Gada, gada. Nadaje. Opowiada. I jeszcze myśli, że ją słyszę. A ja też potrzebuję mieć chwilę dla siebie. Akurat oglądamkultowy i licznie nagrodzony serial "Breaking Bad", który dostał 6 nagród Emmy, w tym dwa razy z rzędu dla najlepszego serialu dramatycznego oraz trzy razy z rzędu dla Bryana Cranstona za najlepszą rolę męską. Czyż to nie fascynujące? Czy ona wie w ogóle co ja lubię? Długo czekałem, aż on, serial w sensie, się ukaże. Chcę więc po prostu w spokoju, bezproduktywnie pogapić się w telewizor. A ona chyba się obraziła, bo aż wyszła z wanny, i zamknęła drzwi. Dziwne. Tak sobie myślę, może ona ma jakieś kłopoty w pracy? Jest jakaś taka niespokojna, drażliwa. Płaczliwa. Omija mnie, mam wrażenie, że nawet na mnie nie patrzy. Trochę odsuwam od siebie ten temat, ale zasadniczo to jestem już znudzony i zmęczony tą jej zmiennością nastrojów. No bo ileż można.

***

Owijam się szlafrokiem, mam taki różowy, puchaty, z uszami. Kiedyś Arek w nawiązaniu do niego mówił do mnie ‘mój króliku’. Teraz nie odzywa się prawie wcale. Siadam obok niego, i czekam aż mnie przytuli. Nic. Nie zauważa mnie. Gapi się w telewizor, woli śledzić losy nauczyciela chemii, który po zdiagnozowaniu raka, decyduje się wkroczyć w niebezpieczny świat narkotyków i przestępczości. Nasze losy go raczej nie interesują. Ja go nie interesuję. Ja już chyba według niego nic nie robię dobrze. Rozglądam się po naszym salonie, patrzę na otaczające nas meble. Są czarne, jak moje myśli. Zaczyna mnie trząść zimno. Albo nerwy. Rozgrzewam dłońmi łydki. Obejmuje mnie jedną ręką, całuje w czoło, poprawia sobie poduszkę za głową. I dalej ogląda ten swój zakichany serial. Widzę, że dostaje sms-a, ale go nie odczytuje. Pewnie czeka, aż sobie pójdę. Wychodzę, zamykam się w sypialni i znów płaczę. Zasypiam bez odżywki na rzęsach. Jednak. Bo szkoda, żeby spłynęła.

***

Leży godzinami w tej wannie, a potem trzęsie ją zimno. Zaraz znów będzie chora, jak ostatnio. Tak często bywała od jakiegoś czasu przeziębiona, że nawet się tak trochę śmiałem, że chyba udaje. Wracając - ja tam tego nie rozumiem, tego wylegiwania się w tej wannie, ale kto by się zagłębiał. Maseczki, pilingi, depilacje, czterdzieści balsamów, każdy służy do czegoś innego. Na stopy, na uda, w każdym razie działają cuda.

Poszła sobie bez słowa, a ja zasnąłem na sofie w salonie, pewnie znów będzie awantura. Byłem padnięty, obejrzałem trzy odcinki ‘Breaking Bad’ sącząc pilznera i jakoś tak mi się oko przymknęło. Jest sobota, oboje dziś mamy wolne. Zaraz ją zagadam, żeby zrobiła owsiankę, to może się rozchmurzy.

***

Spał w salonie, bo nie lubi jak ja płaczę. Jasne, najlepiej uciekać od problemów. Siedzi tam sobie, a ja tu jestem sama, uwięziona w klatce własnych uczuć i odczuć, które on mi funduje. Nawet w łóżku mnie unika. Seks, który kiedyś był naszym hobby teraz jest udręką. Albo nie ma go wcale. Jedna pozycja, mechanicznie, beznamiętnie, nijak, bezsensu. Zatykam usta kołdrą i znów łkam, żeby mnie nie usłyszał. Zostałabym w tym łóżku do końca świata i o jeden dzień dłużej. 

Milena, woła mnie. Milena, słyszę moje imię dobiegające z zakamarków kuchni. Zwlekam się z łóżka, szuram stopami po zimnej posadzce korytarza, staję przed nim, wyglądam jak półtora nieszczęścia a on mówi po prostu:

- Zrobisz owsiankę?

***

Zagotowuję wodę, przekładam owsiankę do miseczek i mieszam z dodatkami. Wrzucam kolejno po dwie łyżki suszonych owoców. Uwielbiam daktyle, morele, śliwki i żurawinę. On też. Dodaję szczyptę cynamonu. Lubię cynamon. On też. Całość posypuję startą, gorzką czekoladą. Lubię czekoladę, on…

- Dodałaś miód, pyta Arek?

Odbieram to jako atak, nawet moja owsianka już mu nie smakuje. Jemy w milczeniu. Po śniadaniu zmywam, i czuję, że powoli tracę moc. Chyba coś mnie rozkłada. On oczywiście nic nie zauważa. Chyba totalnie go nie obchodzę. Ostatnio nawet się śmiał, że udaję. Nie troszczy się o mnie. Parę tygodni temu poszłam do apteki, stoję w kolejce, pociągam nosem, wyłączam się, a potem przychodzi moja kolej i pani z apteki mówi do mnie dwa razy;

- Co dla pani? 

- Gripexpoproszę. I jakiś syrop na kaszel.

- Koniecznie gripex? Pyta. Dam grypostop, będzie lepszy.

No i ja wyszłam z tej apteki i się popłakałam. Bo pani z apteki się o mnie troszczy. A on nie. Bo ona myśli, co dla mnie będzie lepsze. 

A on nie. 

***

Wieczorem napisała do mnie Ewa, od niedawna pracujemy razem. Mam wrażenie, że Ewa czuje do mnie, jak to się mawia miętę przez rumianek. To jest dobra dziewczyna, nie neguję, ale nie jestem zainteresowany, przecież jest Milena. I choć ostatnio nie do końca dobrze się rozumiemy, to przecież ona jest moim całym światem. Choć ja to chyba jestem już dla niej coraz bardziej obcy. Tak sobie myślę, że nasze początki były trudne. Ja mieszkałem w Anglii, a ona tu, w Krakowie. Widywaliśmy się wówczas mało, ale to nie było barierą, przecież to tylko dwie godziny samolotem. Kiedyś, jak przyleciałem pierwszy raz do niej, na święta cztery lata temu, nie wiedziałem, jak ją zaprosić do siebie, do Bedford. Wiedziałem tylko, kiedy ma urlop. Z jej drukarki stojącej na biurku wyjąłem dużą, białą kartkę, i zacząłem zaginać kolejno jej rogi. Tym sposobem zrobiłem taki papierowy samolot, a do niego wsunąłem bilet. Jak ona się wtedy cieszyła. Była taka radosna, taka prawdziwa. Teraz mi gaśnie, a ja nie potrafię sobie z tym poradzić.

***

Kiedyś był taki pomysłowy. Pamiętam jak pierwszy raz leciałam do niego, a on, żeby nie narażać mnie na koszty kupił mi bilet. I to w dwie strony. Chciałam się jakoś odwdzięczyć, więc zawiozłam mu ze sobą wino. A na nim była taka naklejka, z datą i miejscem. Sama ją zrobiłam. To było moje zaproszenie dla niego, w góry. Moja ciotka ma pensjonat w Zieleńcu. To taka bardziej gospoda. Spędziliśmy tam cudny czas. Łaziliśmy przed siebie, nic nie mówiąc. Jedyne co wtedy słyszeliśmy to pianie koguta. I bicie naszych serc. Siedzę teraz i uśmiecham się do tamtych wspomnień. On był wtedy taki we mnie zakochany.

A może on po prostu myślał, że jestem inna? Może zakochał się w kimś innym i kochał wyimaginowaną postać. A ta postać kochała jego. A później, w miarę upływu czasu ta postać zaczęła odbiegać od tej imaginacji. I on przestawał (przestaje?) mnie kochać. A ja jego nie. Ale czuję się tak, jakby nagle ktoś odebrał mi poczucie bycia kochaną, potrzebną, mądrą i opiekuńczą. I chyba jestem dla niego coraz bardziej obca. Co się z nami dzieje? Kto rozsypuje mój składany ziarenko po ziarenku zamek z piasku?

***

Wróciła po pracy do domu, oglądałem mecz z Jackiem. Uśmiechnąłem się, zaprosiłem ją do nas, ale tylko coś mi odburknęła. Jacek był zmieszany, mnie było co najmniej głupio. Szybko się zmył, a ja byłem zły. Na siebie, że jej nie uprzedziłem. Na nią, że się tak zachowuje. I na Jacka, że przez niego przegapiłem ważną bramkę, bo jemu się zachciało wyjść w połowie. Niech to szlag.

Milena jak zwykle wygrzewa (wychładza?) się w wannie. Kręcę się po domu, nie mogę znaleźć sobie miejsca. Kładę się obok niej w łóżku, chyba już śpi. Przejeżdżam jej palcami po szyi, lekko się wzdrygnęła, nie będę jej budził. Wyciąga do mnie rękę, udaję że nie zauważam, odwracam się na drugi bok i zasypiam. Jestem zły. Nadal. No chyba mam prawo?

***

Nie mam czasu, nie mam czasu, nie mam … powtarza mi często jak mantrę w odpowiedzi na moje pomysły. Ma. Ale nie dla mnie. Bo dla mnie nie chce go mieć. Wracam zmęczona z pracy, totalnie wypompowana, i tak bym chciała, żeby on na mnie po prostu czekał. A on co? Ogląda mecz. Pracuję w salonie sukien ślubnych, bywam totalnie zmęczona. Każdego dnia patrzę na to szczęście innych ludzi, produkowane na akord. Wychodzące jak spod igły. Gdzie jest moje? Bo na pewno nie w butelce piwa. I meczu w którym przegapił (jakże ważne) bramki! Wielce mi jaśniepan obrażony. 

Tamtej nocy chciałam go przytulić. Zaczął mnie delikatnie odpychać. Wstąpiło wtedy we mnie takie poczucie odtrącenia, że chciałam tego jeszcze bardziej. Na siłę. Na już, na teraz. I nagle on się zerwał, złapał mnie za ramiona i tak mocno ścisnął. Aż się przestraszyłam. Patrzył mi prosto w oczy, krzyczał na mnie. ‘No przytul mnie, no przytul’, powtarzał, przedrzeźniając mnie, a ja powtarzałam za nim, co mówił. Puścił mnie, i opadł na łóżko. Ja też. I wykrzyczałam mu wówczas, że go nienawidzę. To było tak prawdziwe i pełne bólu, że do teraz to słyszę w moich uszach. Nie powiedział nic, po prostu złapał mnie w swoje ramiona i przytulił. Znieruchomiałam. Nawet nie próbowałam się wyswobodzić, i tak by mnie nie puścił. Wtedy chyba pierwszy raz poczułam, że dla nas jest już za późno. Leżałam w jego ramionach i tak przebiegało mi przez głowę to jedno, jedyne zdanie. Za późno…

***

Nie wiem co mnie napadło. Nie wiem, co się stało. Nie wiem dlaczego się tak zachowałem, chyba ją skrzywdziłem. Pierwszy raz mi się to zdarzyło. Milena jest taka wrażliwa. Ja to wiem. Ale też wiem, że gdyby była sama, byłaby najbardziej silną kobietą na świecie. Ale ja jej tego nie powiem. Ja jej tego wszystkiego nie powiem, ja nie potrafię rozmawiać. U mnie w domu się nie rozmawiało. Nie jestem nauczony, tej całej uczuciowej otoczki. Ja z nią jestem, jest mi z nią dobrze, ale chyba nie potrafię jej dać tego, czego ona potrzebuje. Czuję, że ten nasz związek wymyka nam się z rąk. Boli mnie to. Ona chce się czuć kochana, a ja nie potrafię sobie poradzić z falą uczuć, która jest we mnie. Nie potrafię ich na nią przelać. Brakuje mi jej, choć śpimy w jednym łóżku. Mam wrażenie, że przez mój brak komunikacji ona się czuje samotna w naszym związku. Że znika, że jest wyniszczona. Że już nie wie jak w tym ze mną trwać. A ja tak bardzo nie chciałbym jej stracić.

***

Boli mnie to moje głupie serce z bezsilności. Nie wiem już co robić. Nasze dni są nijakie. Co będzie jak się z nim rozstanę? Czy zmienię wówczas wszystko w swoim życiu? Czy wszystko skreślę i zacznę od nowa, gdzie indziej, już nie jako my, ale jako ja? Ostatnio mój strach i smutek przeradza się w odwagę, siłę, zdobywam się na pozytywne myślenie o wszystkim. Przestaję zwieszać głowę i tracić siły. Mam ochotę usiąść i napisać list do siebie samej. Wracając z pracy wchodzę do sklepu po marchewkę i seler. Kiedyś na zakupy chodziliśmy razem. Wszędzie. Zawsze. My. On. I ja. Pakuję kolejne sprawunki do czerwonego koszyka, znów wracam kilka lat wstecz. Jak się wprowadzaliśmy, do naszego wspólnego mieszkania, to jednego dnia, właściwie to w nocy, w Tesco szukałam łyżki wazowej. Bo chciałam ugotować mu kapuśniak.

***

Mijamy się rano w drzwiach, nasz wzajemny dotyk zaczyna nas parzyć. Muszę coś z tym zrobić, no bo co dalej? Najłatwiej jest wyjść, zatrzasnąć za sobą drzwi i pójść w inną stronę, mówiąc zdawkowe – nie wyszło. Ale czy w życiu właśnie o to chodzi? 

***

Nie mam już siły. Targa mną na przemian zachwyt i strach. Przed nowym. Dzień dobiega końca. Idę na przystanek, uświadamiam sobie, że boję się ludzi. Boję się przejść dla pieszych. Zatykam uszy słysząc dźwięk karetki. Boję się swoich myśli i siebie samej. Czy to się kiedyś skończy?

Przekraczam próg domu, przygotowana na samotny wieczór. Opadam na sofę, na ławie stoi wazon, a w nim tulipany. 

Podkurczam nogi, patrzę bezwiednie w jeden punkt, zaczynam liczyć dziurki w kontakcie. Na twarzy czuję zimne dłonie, które zasłaniają mi oczy. Podnoszę się, staję naprzeciw niego i łzy spływają mi po twarzy.

- Arek, próbuję coś powiedzieć. Arek, czy ty mnie jeszcze kochasz? Znów wydostaje się ze mnie ten zlepek słów nad którymi totalnie nie panuję.

- Kocham. Przytulił mnie. Kocham Cię Króliku. Tak trochę na przekór.


 Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku.  
O tu: KLIK 


Okruszek, czyli o miłości najmocniejszej na świecie.

$
0
0

www.unsplash.com


- Pani Beata Walczak? – melodyjny głos dotarł do mnie kilka sekund później, niż wydobył się z ust szczupłej blondynki. Pani Beata… powtórzyła raz jeszcze.

- To ja, podniosłam się lekko z krzesła, unosząc prawą dłoń ku górze. Zgłosiłam się niczym uczennica do tablicy.

 
- Jest pani, powiedziała bardziej do siebie, niż do mnie. To dobrze. Pan doktor zaraz panią poprosi.

- Pani Ewelina Kowalczyk…? Asystentka doktora Pawłowicza wywoływała kolejne pacjentki, a ja opadłam na krzesło i znów na chwilę odpłynęłam. Jeszcze chwilkę. Chwilkę… I wszystko się wyjaśni.

Rozglądam się i mam takie wrażenie, że znam tą poczekalnię już na pamięć. Nie wiem który raz tu jestem. Nie liczę. Jednak na przełomie kilku minionych lat niewiele się tu zmienia. Wciąż są te same metalowe krzesła z żółtą tapicerką, ułożone jakby w półokręgu. Przylegają do podobnie wygiętej w łuk ściany. Na wprost mnie mieści się niewielka konsola, w niej rejestracja, czyli centrum dowodzenia przychodni. Nad głową mam tablice z nazwiskami lekarzy. Po prawej automat z napojami. I zawsze po oczach bije mnie intensywne, jaskrawe światło jarzeniowych lamp.

- Pani Beato, zapraszam. Znany mi głos tym razem dobiega do mnie prędkością światła.

Wstaję. Nogi mam trochę jak z waty. Znajduję się przed gabinetem numer dwadzieścia trzy. Wdech. Wydech.

- Zapraszam na fotel…

***

Widzisz Okruszku, jest dobrze. Jesteś ze mną. Nie byłam pewna, tylko przypuszczałam. A teraz już wiem, wiem na pewno. Cieszę się, Okruszku wiesz? Cieszę… Mimo wszystko. Pan doktor mówi, że Twoje narządy są już w pewnym stopniu ukształtowane. Masz serduszko, nerki, wątrobę, mózg. Z czasem będą się one Tobie po prostu powiększały. Podobno potrafisz też wykonywać już wiele ruchów. I choć nie masz jeszcze uszek, to słyszysz. Może niewiele, ale na pewno docierają już do Ciebie pierwsze dźwięki. To dobrze Okruszku, mama będzie Ci śpiewała. Najpiękniej jak potrafi. Okruszku Ty mój kochany, wiem, że mierzysz już jakieś sześć centymetrów. Biorę więc linijkę i zaznaczam na niej tę długość palcami. Mój okruszku, ośmiogramowy, mój wspaniały.

 
***

- To ślub szykować trzeba! Moja mama się rozpromieniła.

 
- Ślub? Powiedziałam nieco zdziwiona. Przecież ja dopiero co maturę zdałam.

- To co, on się żenić nie chce? Zagrzmiał mój ojciec.

- Tato, chce, spokojnie. Starałam się powściągnąć emocje ojca. Jakoś to przecież będzie. Nie ja pierwsza i nie ostatnia młodo zachodzę w ciążę.

***


- A może ‘już mi niosą suknię z welonem’? Ewa moja przyjaciółka żywo uczestniczyła w moich przedślubnych przygotowaniach.

- Masz na myśli ‘windą do nieba’, tak? Zapytałam, a ona skinęła tylko głową. Ewa, przytuliłam ją. Ewunia, skarbie, ale to jest smutna piosenka. Uśmiechnęłam się. A ja będę miała dobre, wesołe, szczęśliwe życie.

- Tego ci życzę, kochanie, poprawiła mi opadający na czoło kosmyk włosów. Tego Ci życzę.

Jej słowa do dziś rozbrzmiewają mi w uszach. Moje też.

Gdybym wtedy wiedziała, jak bardzo moje przekonanie jest mylne…

***


W 1997 roku, wczesną jesienią, w Kościele Świętego Krzyża w Radomiu wraz z mężem powiedzieliśmy sobie sakramentalne tak. Zabawa w remizie strażackiej trwała do białego rana. Byłam w zaawansowanej już wówczas ciąży. Mimo to, bawiłam się świetnie, a moja ciąża przebiegała książkowo. Tryskałam energią, byłam młoda, szczęśliwa, zakochana. Jagoda miała urodzić się lada moment, i mimo, iż miałam zostać młodą matką, czułam się spełniona. Pod sercem nosiłam małą istotkę, która miała zawładnąć moim całym światem. U boku miałam wspaniałego, kochającego męża. Moje wczesne, dorosłe życie jawiło się przede mną z perspektywą na świetlaną przyszłość. Jawiło. No właśnie.

W 2004 roku byłam już mamą czwórki urwisów. Tak więc najpierw zostałam mamą Jagody, a po niej kolejno na świat przychodzili Grześ, Julka i Bartek. Od zawsze chciałam mieć dużą rodzinę. Oboje chcieliśmy. Witek pracował, ja zajmowałam się dziećmi i domem. Niczego nam nie brakowało. Do czasu, aż Witek najpierw stracił pracę, a później został do niej przywrócony, ale już na niższe, jak na jego ówczesne ambicje stanowisko. Wówczas zrobił się jakiś bardziej nerwowy, agresywny. Często krzyczał na dzieci, na mnie. Sytuacja się przeciągała, a ja go nawet za bardzo nie obwiniałam. Starałam się zrozumieć, przechodzi przez gorszy dla siebie okres. Może gdybym zareagowała i powiedziała stop w porę…

***

Okruszku, Twoje paluszki u rączek i nóżek, powolutku oddzielają się od siebie. Dotychczas łączyła je błona. Wyrastają Ci też na nich paznokcie. Okruszku Ty mój Kochany. Twoją główkę zaczynają pokrywać delikatne włoski. To na razie taki meszek, ale ja wiem, Okruszku, że Ty na pewno będziesz mieć bujną czuprynę. Twoje oczka, najukochańszy, przesuwają się ku noskowi, dzięki czemu twoja twarz coraz bardziej przypomina tę ludzką. Rozwijają Ci się też już powoli tęczówki. Na pewno będziesz mięć piękne, niebieskie oczka, jak cała reszta Twojego rodzeństwa. Twoja buźka otwiera się i zamyka. Zapewne, Okruszku mój drogi, będziesz straszną gadułą. Tak, Okruszku, mama jest o tym przekonana.

 
***

- Kochanie, szepnął mi do ucha po jednej z rodzinnych, zakrapianych imprez. Kochanie, zaczął podciągać moją piżamę do góry.

- Witek, zganiłam go. Daj, spokój, jest już późno.

- Beata, zaczął mnie odwracać w swoją stronę. Beata, szarpnął mnie.

- Witek, oszalałeś, zapytałam już nieco przerażona. Puść, mnie, zostaw, próbowałam się wyswobodzić z jego uścisku. Witek…

- Zamknij się, ty głupia dziwko!

Oniemiałam.

Tego dnia zrobił to po raz pierwszy. Wziął co chciał. Obrzucając mnie stekiem wyzwisk, po prostu mnie zgwałcił. Nie czułam wtedy chyba nic. Nawet nie płakałam, przecież dzieci były tuż za ścianą. Zaraz, mówiłam, że nie czułam nic? Jednak czułam. Zapach przetrawionego alkoholu. Zapach jego perfum. I upokorzenie. Największe z możliwych. I nawet myślałam, że gorzej być już nie może. Mogło.

I tak początkowo zgoniłam to na alkohol, plus ten cały gigantyczny stres który na niego spadł, ta odpowiedzialność za naszą rodzinę. Rano przeszłam do porządku dziennego, przedszkole, kanapki dla wszystkich, obiad, sprzątanie. Nie rozmawiałam z nim na ten temat, u nas w ogóle niewiele się rozmawiało. Bałam się drążyć temat, bałam się, że na mnie nakrzyczy, nie chciałam, że by dzieci cokolwiek usłyszały.

Wieczorem, kiedy kładłam się do łóżka, zaczęłam czuć, uzasadniony chyba sytuacją z dnia wczorajszego strach. Witek już spał, przynajmniej takie mną kierowało przekonanie. Położyłam się obok niego po cichu. Nie spał. A sytuacja z wczoraj się powtórzyła.

Po wszystkim uciekam do łazienki, wchodzę pod prysznic i odkręcam gorącą wodę. Ciepły strumień ze słuchawki prysznica miarowo spływa po moim ciele, a ja się sobą brzydzę. Biorę gąbkę i trę nią intensywnie całe ciało. Chcę zmyć upodlenie. Upokorzenie. Wstyd. Chcę zmyć każdą najgorszą emocję, która przebiega po mojej głowie. Wraz z tą, którą zaczynam odpychać. Nienawidzę go… Nienawidzę.

***


Jak się okazało sytuacje nie były jednorazowe. Z czasem odkryłam, że mój mąż lubi widzieć w moich oczach strach i przerażenie, który odbiera mi siły do działania. Do tego doszła kontrola nad moimi wydatkami. Nagle okazało się, że muszę prosić o wszystko. O każdy grosz. Moje pójście do pracy nie wchodziło w grę. Bo raz, dzieci były małe. A dwa – Witek się na to nie zgadzał. Jak to powtarzał, jest moim panem i władcą. I może robić co tylko chce.

Nienawidziłam swojego ciała. Zawładnął nim całkowicie. Nic się nie liczyło. Nie ważne było to, że jestem chora. Jemu wystarczyło tylko, żebym otworzyła oczy. Byle bym była przytomna.

Mój mąż mnie gwałcił. Regularnie. Choć on tego w żaden sposób gwałtem nie nazywał. Twierdził, że jestem jego żoną i w świetle kodeksu rodzinnego, seks mu się należy. Należy, bardzo podkreślał to słowo.

W wyniku kolejnych gwałtów na świat kolejno przyszła Hania i Szymon. Kiedy odkrywałam, że jestem w kolejnych ciążach, absolutnie nie wyobrażałam sobie, że mogę ich mieć. Dziś nie wyobrażam sobie życia bez nich.

Witkowi ciąże nie przeszkadzały. Ja nie wiedziałam, co to połóg. Gwałty stały się dla mnie codziennością. Byłam pozbawiona wszelkich uczuć. Bywały momenty, że chciałam brać najmłodszego Szymona na ręce i uciekać z domu. Targały mną myśli samobójcze. Szukałam w internecie ratunku, nie w ten sposób co trzeba. W googlowskie okienko wpisywałam ‘jak się zabić’, nie miałam już sił, pamiętam to bardzo dokładnie.

Był taki wieczór, ze opierałam się łokciem o biurko, łzy spływały mi na komputerową klawiaturę i wtedy za mną stanęła moja najstarsza córka, Jagoda.

- Mamo, pomożesz mi z tym wierszem? Zapytała.

I wtedy uświadomiłam sobie, że ja nie mogę ich zostawić. Bo kto ich, do cholery wychowa.

***

- Ewa, możemy pogadać? Zapytałam przez łzy. Z trudem wykręciłam jej numer telefonu. Od dawna nie byłyśmy już blisko. Ale ja czułam, że nadszedł ten czas. Że muszę komuś o tym opowiedzieć.


- To może do Ciebie przyjadę? Zapytała.

- Nie. Wolę ja do Ciebie. Mogę?

Ewa płakała razem ze mną. Płonęłam ze wstydu. Czułam, że mówiąc o tym odzieram się z resztek godności. Czułam się winna. A Ewa uświadomiła mi, że nie jestem winna. Nie ja. Ja jestem ofiarą. Moje ciało jest wyłącznie moją własnością. I mam prawo o tym decydować, co będzie się z nim działo. Zrozumiałam, że mnie, tak jak każdego innego człowieka obowiązuje zasada nietykalności cielesnej, jeśli przekracza ona jakieś granice. Moje już dawno zostały przecież przekroczone.

Do domu wracałam z lekkim sercem. Ktoś przejął na barki moje kamienie. Byłam jej taka wdzięczna.

***

Wiesz Okruszku, że jeszcze nie wiem, kim jesteś? Nie wiem, czy będziesz chłopcem, czy dziewczynką. Ale to, mój kochany, nie ma właściwie żadnego znaczenia. Wiem natomiast, że Twój szkielet staje się twardszy i mocniejszy. Rozwijają się Twoje mięśnie i inne ważne połączenia nerwowe. Okruszku, wykonujesz już wiele ruchów, i sporo już potrafisz. Poruszasz rączkami i nóżkami. Choć nimi nieco słabiej. Zginasz i prostujesz swoje maleńkie paluszki u dłoni, ziewasz i ssiesz swój kciuk. Okruszku mój malutki, mama już tak niecierpliwie na Ciebie czeka.


***

Sytuacja w domu sporadycznie się poprawiała. Witek chyba przypuszczał, że komuś o tym opowiedziałam, zaczynał się więc bać. Odpuszczał. Bywał mężem, którego kochałam. Przepraszał, podkreślał to, że mnie, że nas kocha. Wybaczałam. A później wszystko wracało do normy.

Do normy, którą nie było. Do normy, za którą to uważałam.

Kolejna ciążą, będąca wynikiem gwałtu. Poroniłam. Witek zupełnie się tym nie przejął. Załamałam się, przestałam wstawać z łóżka, dziećmi zajmowała się moja mama, a ja udawałam, że mam grypę. Ciągle płakałam. I wtedy zadzwoniła Ewa.

Zapisała mnie na terapie.

Terapia? Pomyślałam w pierwszej chwili. Mam w grupie, obcym ludziom opowiadać, o tym co mnie spotkało? Nie dam rady, nie przemogę się.

Dałam. Próbuję. Walczę. Zmieniam swoje podejście do życia. Wiem, jedno są dzieci. A dla nich wszystkiego warto się chwytać. Wszystkiego warto próbować.

***


Witek? Witek też ma się zgłosić na terapię. Daję mu ostatnią szansę. Pani Agnieszka, moja terapeutka uświadomiła mi, że mój mąż jest chory. I tylko od niego zależy, czy zechce się leczyć. Czas pokaże.

A ja?


Ja znów jestem w ciąży… Czy się boję? Boję.

***

(…)

- Zapraszam na fotel…

Doktor Pawłowicz wręczył mi malutkie, czarno białe zdjęcie. Na górze było napisane ‘piękny początek’. Tuż obok widniała moja miejscowość – Radom, imię, nazwisko i data badania. To już kolejne do mojej kolekcji. Do rodzinnego albumu.

Wracałam do domu pieszo, na autobus nie zdążyłam. Mój wzrok zatrzymała mała, szmaciana lalka, na jednej z witryn sklepowych. Stałam tak przez chwilę i się na nią patrzyłam. A potem weszłam i ją kupiłam. W głębi duszy czuję, że to będzie dziewczynka.

Zaczyna się ściemniać, miasto okala wszechobecny gwar, zapalają się pierwsze miejskie latarnie. Idę powoli, przyglądam się wystawom sklepowym, ludziom na przystankach, łapię uliczne dźwięki. Kosmyki włosów opadają mi na twarz, wiatr dawno rozwiał mój równy przedziałek. Mija mnie jakiś mężczyzna, nagle czuję tuż obok siebie bardzo znajomy mi zapach. Zapach mojego męża. Nie chcę go czuć. Zaczynam drżeć, choć na dworze jest ciepło. Walczę. Próbuję.

Emocje staram trzymać się na wodzy. Znów czuję, ze moje serce ktoś związał podwójną pętelką. Nie myślę. Obserwuję. Cieszę się dostrzeżoną kroplą deszczu znalezioną na liściach. Zaraz będę w domu. W domu. Tak bardzo bym chciała myśleć, że dom to dom. Że w domu jest ciepło.

I, że mimo to, ten dom nie jest piekłem.

***

Jeszcze trochę okruszku, jeszcze trochę i będziesz ze mną. Z nami. I niczym, absolutnie niczym Ty się kochanie nie martw. Mama Cię kocha. Najmocniej na świecie.


Epilog.

Przemoc seksualna jest bardzo częstą formą przemocy, która dotyka sporą część społeczeństwa. Bywa, że osoby, które jej doświadczają nie uważają się za ofiary. Nie mają do końca tej świadomości, że one nie są niczemu winne.


Rozejrzyjcie się, proszę. Może ktoś wśród Was, potrzebuje Waszej wyciągniętej w jego kierunku dłoni.

Należy pamiętać, że każda forma przemocy pozostawia po sobie ślad. I nie istotne jest tu czy jest to blizna na ciele. Czy na psychice.

Warto również zapamiętać, że każda forma przemocy traktowana jest jako przestępstwo.


Ogólnopolskie Pogotowie dla Ofiar Przemocy w Rodzinie "Niebieska Linia" 


tel. 0-800-120-002, (0-22) 666-00-60



Spodobał Ci się ten tekst?  
Znajdziesz mnie też na facebooku.  
O tu: KLIK  


Z pamiętnika zdradzanego męża.

$
0
0

źródło: www.unsplash.com

Początek.

- Jacek, chodź, kogoś Ci przedstawię, Janek pociągnął mnie za przedramię. Szybciej chłopie, ponaglał. Bo zaraz sobie pójdą.

Przedzieraliśmy się przez gęsty tłum ludzi, który po brzegi wypełniał dyskotekową salę. Byłem lekko zdekoncentrowany, do końca nie wiedziałem o co mu chodzi. No bo tak  - znika mi z pola widzenia na moment, po czym wraca i ciągnie za sobą znienacka. Po chwili jednak okazało się, że tym pośpiesznym krokiem szliśmy w stronę grupki znajomych Janka, na których przed momentem się natknął. I wtedy go olśniło. Że muszę tam być. Ja, Jacek muszę ich poznać. No to poznałem.

Klubowa loża w której siedzieli mieściła się w bocznej wnęce lokalu. Siedzieliśmy tam od dobrych dwóch godzin i piliśmy razem whisky. Nie za bardzo lubię duże spędy i wbrew pozorom jestem dość nieśmiały. Choćby w relacjach 1:1. A co dopiero taka większa grupa.

- To jest Jacek, Janek klepnął mnie w plecy popychając nieco do przodu

Słowo się rzekło, przecież nie ucieknę. Stałem jak słup soli a przed sobą widziałem grupkę roześmianych, zmiękczonych działaniem alkoholu ludzi. Taka trochę rozmazana rzeczywistość. Bo było ich około piętnastu osób. A ja widziałem tylko ją. Rudzielca.

- Siadajcie, szczupła dziewczyna przesunęła się, robiąc nam miejsce. Klepnęła dłonią w szarą kanapę, tym samym dając znak – chodźcie koło mnie. O tu.

Rudzielec. Tak o niej wówczas pomyślałem. Miała na sobie zieloną sukienkę, kilka tonów ciemniejszą niż jej oczy. Szmaragdowa dziewczyna. 

- Alina, przedstawił ją Janek.

- Ala, wyciągnęła rękę ona. Dla znajomych Ala, dodała zauważając chyba moje zdziwienie.

To było najdziwniejsze uczucie jakiego kiedykolwiek doznałem. Na tamten moment. Zakochałem się. Od pierwszego wejrzenia.

***

Sam nie wiem po co teraz o tym myślę. Chyba przywołuję te najlepsze chwile. Zdaje mi się, że nie do końca pamiętam co było chociażby przedwczoraj, za to doskonale przed oczami obrazuję sobie to, co było trzynaście lat temu. To taki mój punkt zaczepienia. Powrót do przeszłości. Dwa kroki w tył, zamiast jednego naprzód. Tylko czy warto?

***

Alę najpierw polubiłem. Zafascynowałem się nią. To się chyba nazywa zakochanie? Bo prawdziwa miłość przyszła później, wraz z mijającym czasem. Szybko zamieszkaliśmy razem, równie szybko się oświadczyłem. Planowaliśmy ślub, Ala marzyła o kościelnym, więc uległem. W ciągu dwóch lat było po temacie. Wiedliśmy spokojne życie młodego małżeństwa, takie z kinem i podróżami. 

Do czasu, kiedy to Ala zaczęła wspominać coś o dziecku. A ja właśnie zmieniałem pracę.

Dziecko? Kiedyś tak, ale nie teraz. Zachłysnąłem się nowymi obowiązkami. Dużo wyjeżdżałem, szkolenia, delegacje. Nowi znajomi, nowe twarze. Zresztą, czy teraz, kiedy ja jestem u progu rozwoju osobistego naprawdę musimy iść w pieluchy? Co ta Alina się tak uparła, myślałem.

I wtedy poznałem Aurelię, moją kontrahentkę. Aurelia była ode mnie nieco starsza. Bardzo atrakcyjna, pewna siebie, niezależna. Ewidentnie mnie uwodziła. Doskonale się czułem w jej towarzystwie. Promieniałem. Wyjazdy. Dobre hotele, wspólne wyjścia na basen czy saunę. Zwiedzaliśmy muzea w granicach kraju i poza nim. Aurelia interesowała się sztuką, skończyła kulturoznawstwo. Imponowała mi była tak bardzo inna od mojej żony, która poprzestała na maturze. Była wampem, ucieleśnieniem seksu, taką przysłowiową kocicą. Przy niej zapominałem o żonie. Zapominałem o domu.

Alina prowadziła sklep internetowy, pracowała zdalnie z domu. Jak wyjeżdżałem tęskniła, często wydzwaniała. Nie zawsze nawet odbierałem. Męczyło mnie to jej co robisz, kiedy będziesz, tęsknię, mam owulację. Kiedyś ten mój telefon odebrała Aurelia. Trochę za dużo wypiliśmy, sytuacja wymknęła się spod kontroli. To miała być tylko taka zabawa. Ale chyba tylko ja się w tym wszystkim dobrze bawiłem.

Nazajutrz wróciłem do domu. Pamiętam, że Ala wtedy bardzo płakała. Miałem wyrzuty sumienia. Nie jakieś ogromne, ale nie lubiłem jak się smuciła. W miarę szybko przeszliśmy do porządku dziennego a ja o wszystkim co miało miejsce powoli zapominałem. Zwłaszcza, że niedługo potem Aurelia zmieniła pracę a ja tę przygodę z nią uznałem za nic nie znaczący epizod. Jakich przecież w męskim życiu czasem bywa wiele. Przynajmniej tak to wtedy postrzegałem.

Moje służbowe obowiązki i wyjazdy nie słabły na sile, ja sam natomiast byłem wiernym mężem. Takie miałem założenie i tego się kurczowo trzymałem.

Dokładnie osiemnastego marca Ala położyła mi na kolanach małe, wełniane różowe buciki. Oniemiałem. 

- Nie… powiedziałem. 

- Tak, dodała

Widziałem, że jest przeszczęśliwa. A ja? A ja się bałem. Nie ucieszyłem się, bardziej zdenerwowałem, i chyba to dobrze odczytała. Dziecko? A jak będzie chore? Na ostatnim wyjeździe Janek opowiadał mi, że dziecko jego kuzyna ma rozszczep podniebienia. Że pieniądze, operacje, że pełne zaangażowanie. A co jeśli u nas będzie podobnie? Nie jestem na to przecież gotowy.

Ola urodziła się zdrowa. Pokochałem ją od pierwszego wejrzenia. Moja córeczka, myślałem. Myślałem więcej, robiłem mniej. Pracowałem, Ala zajmowała się małą.

Chyba byłem wtedy spełniony.  Tak się przynajmniej czułem. Miałem rodzinę. Może mało byłem w nią zaangażowany, ale przecież miałem też własne życie. Miałem dobrą pracę i się realizowałem. Miałem kolegów, z którymi często się spotykałem. Miałem pieniądze. 

Nic złego nie mogło się zdarzyć.


Wydało się.

Ze służbowego spotkania wyrwał mnie telefon wychowawczyni Oli. Przeprosiłem zarząd, szybko wsiadłem w auto i pojechałem do szkoły. Ola siedziała w gabinecie pielęgniarki, cała rozpalona. 

- Córeńko, przykucnąłem przed nią. Jak Ty się czujesz, Kochanie?

- Boli mnie głowa i gardło, tato. Nie mogłam dodzwonić się do mamy, przytuliła się do mniei rozpłakała. Przepraszam, że musiałeś przyjeżdżać.

Wziąłem ją za rączkę, pojechaliśmy do przychodni. Alina faktycznie nie odbierała. Próbowałem jeszcze kilkakrotnie, Pani Natalia, nauczycielka Oli też wspomniała, że dzwoniła. Bez odbioru. 

Czy coś się stało, myślałem. Gdzie jest do jasnej cholery Alina. Alarm z Olą okazał się niegroźny, okazało się, że to zwykła trzydniówka. Jednak wstrząsnęło mną to, że moja córka mnie przeprasza, że musiałem przyjechać, kiedy ona przecież jest chora.

Kiedy to spieprzyłem?

To było jak opamiętanie. Uznałem, że tak być nie może.

Leżeliśmy i czytaliśmy bajki, kiedy w drzwiach mieszkania zazgrzytał zamek, a potem weszła do niego rozpromieniona Alina. Nie poznałem własnej żony. Kremowa sukienka, czerwone szpilki i usta. 

- Co się tutaj dzieje? Zapytała zaskoczona. 

Pokrótce jej opowiedziałem, a potem ona nachyliła się nad nami, żeby ucałować Olę.

Bardzo intensywnie pachniała. Ładnie. Z tym, że to nie był kobiecy zapach. To był zapach innego mężczyzny.

- Czemu nie odbierałaś? Zapytałem tylko.

- Wiesz, jak jest w tych sklepach. Hałas, zamieszanie. Najzwyczajniej w świecie nie słyszałam telefonu.

Wiedziałem, że kłamie. I zacząłem składać elementy puzzli w jedną, spójną układankę.

***

Przez ten miniony czas naszego małżeństwa Alinie przybyło kilka kilogramów. Jej rudy kolor włosów bywał wyblaknięty, rzadko go odświeżała. Z tytułu zdalnej pracy z domu, rzadko wciągała na siebie coś więcej niż dresy. Na zakupy biegała do osiedlowych dyskontów, dalej rzadko się wybierała. Szminka? Nigdy. 

A teraz? Taka odmiana.

Ostatnio faktycznie, kilka kwestii było jakby to powiedzieć, może nie niepokojących, ale zadziwiających na pewno. No bo tak, wracała ze sklepu, z którego uprzednio dzwoniła pytając mnie, czy kupić mi piwo? Oprócz butelek z piwem w jej torbie brzęczała też inna z winem, którą widziałem, a która później z naszego domu w niewyjaśnionych okolicznościach znikała.

Kupiła matę, ciężarki, płytę Chodakowskiej, a nawet dwie, książkę Lewandowskiej, no tej od piłkarza. A na deser zamiast drożdżowca zaczęła nam serwować puddingi chia. Na obiad leczo bez mięsa. I sałatki z razowym makaronem. Piękniała. Muszę to przyznać szczerze, piękniała. 

Miała dużo nowych sukienek (sukienek!), kosmetyków, perfumy.

A ja dalej zajmowałem się swoim życiem, i swoimi sprawami. Powinienem powiedzieć naszym. Ale wówczas ono było wciąż tak bardzo moje. No bo, co się niby zmieniło. Miałem coś zmienić, bo żona mi schudła?

Przemknęła mi przez głowę zdrada, przecież oznaki były takie sztampowe. Ale Alina i zdrada? To niemożliwe. Jest moją żoną. I mam ją już na zawsze. Zawsze, zawsze, zawsze.

Szesnastego czerwca zapomniałem o jej imieninach. Kiedy wróciłem do domu na stole stał duży bukiet kwiatów.

- Co to? Zapytałem.

- Mam dziś imieniny, uśmiechnęła się. Tak myślałam, Kochanie, że zapomniałeś, dodała. Więc sama je sobie kupiłam, szepnęła i nachyliła się, żeby mnie pocałować.

I wtedy znów poczułem tamten zapach. I wiedziałem, że przypadki nie istnieją. Ale milczałem.

***

Jechaliśmy na urodziny mojego brata, do Hrubieszowa, Alina całą drogę smsowała. Jechaliśmy w piątek wieczorem, po pracy, na dworze powoli się ściemniało. Mieliśmy tam zostać cały weekend. Stukała uparcie palcami w monitor telefonu. Chyba nie przypuszczała, że jej smsy odbijają się w szybie, w której to stronę odwracała telefon, żebym nie widział, co w nim skrobała. Mówiła, że zajmuje się sudoku, bo ma taką nową aplikację na androida. Musiałem być skoncentrowany na drodze więc na (moje i jej) szczęście niewiele ‘doczytałem’. Ale wystarczająco dużo, żeby ten weekend nie był udany. Dla mnie. Bo Ala bawiła się świetnie. Tylko z telefonem się nie rozstawała.

Ostatnio wziąłem jej nowy telefon na firmę, zamarzyła o dotykowym. Długo się przed nim broniła i to wypierała. Nie, nie, nie, zawsze nie, a tyle razy jej proponowałem. A teraz chce i musi go mieć. I to na już. Przypadek? Być może.

Zainstalowała sobie taką aplikację WhatsApp Messenger i notorycznie z niej korzystała. Ale nie tylko. Sprawdziłem bilingi. Numer o końcówce -602 był wybierany przez nią notorycznie. O każdej porze dnia i nocy. 

Oniemiałem.

***

- Dokąd wychodzisz? Zapytałem, kiedy do torby pakowała świeżo przygotowaną zapiekankę.

Zrobiła podwójną porcję.

- Jadę do Marleny. Wiesz, że znów pokłóciła się z tym swoim Michałem? Olka już jadła, będę przed wieczorem. W lodówce macie jeszcze ptysie. To cześć, pomachała mi i zamknęła za sobą drzwi.

Ptysie były nie tylko w lodówce. Bo w jej torebce, tuż obok zapiekanki, też.

Zacząłem oszukiwać sam siebie. Wmawiałem sobie, że to się nie dzieje. Że to wszystko o czym myślę, jest efektem mojej chorej wyobraźni. To tylko moja wyobraźnia podpowiada mi, że moja żona jest teraz w ramionach innego mężczyzny. Że on ją dotyka. Że ona czerpie z tego przyjemność. Że ubrudzi jej nos tym ptysiem, a potem zcałuje z niej tą bitą śmietanę. 

Wychodzę, zabiorę Olę na jakieś zakupy. Do kina. Obojętnie. Bo tu oszaleję. Uspokój się chłopie, myślę. Alina pojechała tylko do zranionej, przepełnionej goryczą po złamanym sercu koleżanki.

Olka była zachwycona. Obejrzała najnowszą bajkę w dniu premiery, ekscytowała się, że będzie pierwsza z klasy. Zaciągnęła mnie jeszcze do zoologicznego, chciała pooglądać króliczki. Musieliśmy więc obejść galerię dookoła i niejako zawrócić. Po drodze spotkaliśmy Marlenę. Z Michałem.

Zaraz, skoro Marlena i Michał są tu, to gdzie jest moja żona. Zapiekanka. I ptysie?

- Tato, zagadnęła mnie Olka, a ja już wiedziałem o co chce zapytać.

- Co powiesz dzieciaku na lody? Odwróciłem szybko jej uwagę.

- Taaak, krzyknęła.

***

- Mamo, wiesz, że spotkaliśmy ciocię Marlenę w galerii? Z wujkiem Michałem. A tata zabrał mnie do kina. I oglądaliśmy króliczki. I…

- Kochanie, odrobiłaś lekcje, przerwała jej moja żona. Pójdź proszę do siebie, nakazała.

A potem spojrzała na mnie. I chyba wiedziała, że ja wiem. Że przypuszczam. Zamknęła się w łazience. I chyba płakała. A ja nadal wypierałem to ze swojej głowy. Nic się nie stało. Nie stało.

Dlaczego, kiedy pojawiają się pierwsze bardzo wyraźne sygnały ostrzegawcze to człowiek je po prostu bagatelizuje?


Trwam.

Zaczyna brakować mi jej dotyku. Obecności. Przytulenia. Ciepła. Od kiedy, pytam sam siebie? Od kiedy czuję, że ktoś mi ją po prostu zabiera. Od kiedy moja żona, jak się okazuje może nie być tylko dla mnie. I niekoniecznie na zawsze?

Zaczynam analizować nasze wspólne lata. Wyrywam z nich jakieś strzępki.

Nigdy mnie nie było. Nigdy, kiedy Ala mnie zapewne potrzebowała. 

Nie było mnie jak Ola uczyła się jeździć na rowerze, bez dodatkowych kółek. Nie było mnie jak Ala wybierała salę na komunię. Nie było mnie jak u krawcowej mierzyły sukienki.

Bo wtedy byłem z Jankiem. Albo na siłowni. Też z Jankiem. Albo w zakładach bukmacherskich. Z Jankiem. Albo piłem. Z Jankiem, a jakże i z innymi kumplami. Albo wyjeżdżałem. Albo gdzieś tam była Aurelia. Audyt, raut, zebranie, spotkanie.

Kurwa.

Gdzie byłem kiedy Ala jeszcze ze mną rozmawiała? A może jak bardziej mówiła do siebie, bo kompletnie jej przecież nie słuchałem. Czym się wówczas zajmowałem? Wałkowaniem newsow migających mi przed oczyma w mediach, śledzeniem społecznościówek, planowaniem gokartów z kumplami. Czym, do jasnej cholery?

Nawet jak urodziła się Ola, to tak do końca mnie nie było, bo byłem w Dubaju. Służbowo. Mogłem to przełożyć, wiedziałem, że zbliża się termin, ale taka szansa się przecież dwa razy nie powtarza.

Ze szpitala Alę odebrała moja mama, bo Ali mama nie żyje. Ojciec też. Przecież tak naprawdę Ala ma tylko mnie, dociera do mnie. A po chwili, że może jednak nie tylko. Przecież chyba jest ktoś jeszcze.

Pamiętam jak Ola miała zaplanowaną wizytę u alergologa. Miałem je zawieźć. Zapomniałem, kładłem wtedy z Jankiem płytki u Miłosza, kumpla z pracy. Pomagaliśmy mu przy remoncie. Popiliśmy. Ala poszła z Olką na nogach, padało. Potem Ola się pochorowała.

Jak wróciłem wykrzyczała mi, że mnie nienawidzi. Wtedy do końca tego nie rozumiałem. Czy wszystko co ważne, musi docierać do mnie tak późno?

Gdzie byłem kiedy czekała każdego dnia z obiadem w wysprzątanym mieszkaniu? Jak często nie wracałem na czas, bo było coś ważniejszego? Dlaczego nigdy jej nie dziękowałem? Dlaczego zawsze myślałem, w pełni przekonany, że to wszystko co ona robi dla mnie, mi się po prostu w pełni należy?

Gdzie byłem, kiedy Ola na laurce narysowała siebie z mamą trzymające się za ręce? Owszem, ja też tam byłem, tylko tak jakoś obok. Pamiętam, że przykleiła ten obrazek na lodówce. Może to był jakiś znak? Ale ja go wtedy nie widziałem.

Gdzie byłem, kiedy moja matka przechodziła radioterapię? Zrzuciłem opiekę nad nią na Alę, a ona nawet z tym nie dyskutowała.

Kurwa, kurwa. Kurwa mać.


Święta.

Wciąż milczę. Odpycham. Udaję. Niedługo święta, pomagam Ali w domu, nieco mniej pracuję, nawet spotkania z Jankiem ograniczyłem. Ala jakby mniej przyjaźni się ostatnio z telefonem.Kilka razy zdarzyło mi się przyłapać ją na tym, jak leży na łóżku i gapi się bezwiednie w sufit. Czasem nawet płacze. Nie pytam dlaczego. Nie drążę.

Porządkuję szafki, znajduję w jednej z nich perfumy Diesel Only the Brave, zakopane tuż pod ręcznikami. Może to dla mnie, myślę. Ale finalnie dla mnie nie były. Bo ja dostałem krawat z sieciówki. W wigilijny wieczór, kierowany ogromną ciekawością zaglądam do szafki, z nadzieją, że znajdę tam te perfumy. Że może dostanę je na urodziny, które mam w sylwestra. Perfumy zniknęły. A ja tą pustką pod ręcznikami po prostu kolejny raz w pysk dostałem.

Rano Ala wyrwała się, jak to mówiła po szary papier i gałązki do pakowania prezentów. Wróciła bez. A ja znów o nic nie pytałem.

Teraz już wiem. Była u niego. Perfumy były zapakowane, ale i tak znam zapewne ich zapach. Nieraz je na niej czułem.

Muszę z nią porozmawiać. 

Porozmawiać… No właśnie. Przecież najpierw muszę się nauczyć rozmawiać z własną żoną. Jakkolwiek. O czymkolwiek. Bo my nie rozmawiamy. My tylko przekazujemy sobie informacje. Rzucamy zdawkowe komunikaty. I to chyba będzie w tym wszystkim dla mnie najtrudniejsze.

Ale przecież w tej sytuacji rozmowa to podstawa.

Tak w ogóle to była moja najsmutniejsza wigilia. Zaraz po tej, kiedy w jej dzień kilkanaście lat temu umarł mój dziadek.

Nawet nie patrzyliśmy sobie w oczy przy opłatku.


Koniec.

Może powinienem odejść i dać jej tę przestrzeń? No ale jak, teraz? Muszę się zorientować w naszych finansach, jak my tam stoimy. Ile mamy oszczędności. Co z Olą? Co z podziałem majątku. Co ze mną, z prowadzeniem domu, kompletnie się na tym nie znam. Przecież tym akurat zajmowała się Ala. 

Nie chcę, co teraz? Jak ją odzyskać?

Mam uwodzić własną żonę? Przecież kiedy ja się kładę do łóżka, to ona zasypia. Pewnie nawet mnie nie zauważa. Nie mogę jednak stać w miejscu. Muszę spróbować.

Koniec?

Nie dopuszczam tej myśli do siebie.


Co dalej?

Popadałem w umysłowy obłęd. Przerwałem milczenie i o wszystkim, krok po kroku opowiedziałem Jankowi. Postawił przed nami butelkę whisky i mi zakomunikował, że zaraz pogadamy.

- Dlaczego ona mi to robi, Stary, dlaczego, powiesz mi?

Podniósł szklankę, wychylił spory łyk i zaczął mówić.

- Jacek, chcesz wiedzieć co ja o tym myślę? Sięgnął po szklankę ponownie. Chcesz? To ja Ci powiem. Słuchaj, nawet jeśli ona odejdzie, to powinieneś jej podziękować.

- Podziękować? Obruszyłem się. Człowieku, za co? Miałem ochotę go rozszarpać. Liczyłem na jakieś wsparcie, receptę ratowania, słowa pocieszenia, a on mi tu wyskakuje…

- Podziękować, kontynuował. Podziękować za tych kilka wspólnych lat. Bo wy mieliście te lata razem. Razem, Jacek, razem. A ja przez ten cały czas byłem samotny. Za wspólny dobry czas, zawsze warto dziękować.

Nie wierzyłem w to co słyszę. Jacek, imprezowicz, król imprez i towarzystwa, samotny.

- Stary, no co tak się gapisz? Nie było tak? Wyciągałem Cię, balowaliśmy, olewałeś skutecznie Alę. Miasto było nasze.

- Janek!

- Nie przerywaj mi, zakomunikował. Ty piłeś i wracałeś potem do niej. Do ciepłej pościeli. A ja do kawalerki na dmuchany materac. Ewentualnie na sofę, czyli jakby nie patrzeć do pustego, nie pościelonego łóżka. Ty wracałeś i miałeś obiady w domu. Ja jadałem w pracowniczej stołówce. Ty miałeś dom, rodzinę a ja mam psa, którego i tak najczęściej wyprowadza pani Agata, moja sąsiadka. Miałeś wyjazdy, wojaże, kumpli i imprezy. A co miała ona? Ja Ci zazdroszczę i będę się upierał przy swoim. Ty zawaliłeś chłopie w gruncie rzeczy, nie ona. Ona uciekła. Próbowała. Do tego co dla niej potencjalnie może być dobre. Do atencji, uwagi, równowagi. Bo Ty stary, co Ty jej fundowałeś?

Zatkało mnie. Najpierw wybuchnąłem niepohamowanym śmiechem, a później mnie najzwyczajniej w świecie zatkało.

Czy kilka zdań Janka, mojego najlepszego kumpla, musiało mi coś uświadomić? Bo tak, powiedzmy to sobie szczerze, uświadomiło.

Wiele. Dużo. Dwie najważniejsze kwestie.

Nigdy nie traktowałem Ali tak, jak powinno traktować się kobietę.

I tak, żałuję.


I wciąż mam tę samą, od kilku miesięcy nieprzerwaną nadzieję.

Że, dla nas nie jest jeszcze za późno.





Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku.  
O tu: KLIK  


Z pamiętnika żony, która zdradza.

$
0
0

źródło: www.unsplash.com

Początek.

‘Wspaniale mi się z Tobą tańczyło. Myślisz, że moglibyśmy się jeszcze zobaczyć? ‘ - Przychodzi pierwsza wiadomość, nazajutrz po balu.

‘Nie powinniśmy’ - odpisuję i zamykam pokrywę laptopa.

Oblizuję usta i odtwarzam smak truskawki, którą mi w nie wsunął, wyjmując zabawnie z szampana. Odtwarzam takt muzyki, podczas której mnie tulił. Odtwarzam dźwięk głosu, którym szeptał mi do ucha.

- Mamo, napisałam o naszej rodzinie, sprawdzisz? Zagadnęła mnie Ola.

- Tak, córeńko, mama już idzie.

Rodzinie, ro-dzi-nie… dudniło mi w uszach.

Alina, co ty do cholery wyprawiasz?

***

Chwytam w dłonie i na przemian odkładam kolejne wieszaki. Taki schemat, w dłoń, w górę, przed siebie, czy może bardziej od siebie, odległość równa długości ręki. Z tej perspektywy mam lepsze pole widzenia. Są ciężkie. Każdy jeden wieszak. Każda jedna suknia. Robię kilka kroków naprzód  i nieco niecierpliwie zerkam już na zegarek, który od zawsze noszę na prawej ręce. Dwunasta osiem. Spokojnie. Idę dalej. Wsłuchuję się w szelest tkanin, i głosy dochodzące do mnie gdzieś z zakamarków. Nie słyszę słów, tylko jakieś salwy śmiechu raz po raz. Czuję się tu dobrze, przyjemnie. Krążę wśród gęsto poustawianych manekinów, ubranych w atłasy o różnych grubościach. W tiule, tafty, szyfony, żakardy. W koronki, gipiury. Piękne. Wszystkie nieziemsko piękne. Opuszkami palców dotykam zwiewnych tkanin. Mrużę oczy, razi mnie światło płynące z białych, zimnych świateł halogenowych. Wokół jest wręcz sterylnie. Jasno. Jedynie podest i trzyskrzydłowe lustro tuż przed nim, wyróżniają się akcentem czerwieni.

- Zaraz będę do Pani dyspozycji, uprzejmym głosem mówi do mnie pracownica salonu sukien ślubnych, w którym właśnie się znajduję. Proszę się swobodnie rozejrzeć, dodaje. Kiedy ślub? - rzuca jeszcze, jednocześnie się oddalając.

- Dziękuję, mówię, mam czas, poczekam. Ślub w lipcu, uśmiecham się do niej. 

- Tego roku? - pyta zaskoczona.

- Tego, odpowiadam.

Siadam na białym fotelu i wbijam wzrok w jedną z klientek, która stoi na okrągłym, karminowym podeście. Obok niej znajduje się starsza kobieta, która raz po raz poprawia jej a to włosy, a to warstwę tkaniny kolejno przymierzanej sukni. Pewnie jest z mamą, myślę w duchu, i odczuwam ukłucie w sercu. Moja nie żyje już siódmy rok, a tak bym chciała…

- Jezu, przepraszam, Marlena wbiega do salonu zdyszana. Kurde, korki, kochana, cmoka mnie w policzek. Ale już jestem. Gniewasz się? Kręcę przecząco głową. Przecież wiem, że od zawsze się spóźnia.

- Zapraszam, w tym samym czasie ekspedientka prosi mnie do siebie. Idę w jej stronę, mijam się z dziewczyną z podestu. Ściska dłoń swojej towarzyszki, szepcząc jej ‘dzięki ciociu’. Ubierają się i wychodzą. Może ta niska blondynka też nie ma mamy? Zamyślam się. Życie bywa takie okrutne, przelatuje mi przez głowę. Jak to dobrze, że obie szykujemy się właśnie do ślubu… Do nowych etapów, tych ważnych, które przeżyjemy w swoim życiu. Tyle za nami, tyle przed nami. Ona pewnie też będzie miała dobrego męża. Jak ja. Chociaż nie. Ja będę miała najlepszego. I przeżyjemy razem całe życie. Ja. I on. On. I ja.

- Ma pani jakieś preferencje, co do wyboru sukni? - dobiega do mnie pierwsze pytanie.

- Myślałam o tej, wskazuję palcem.

- Ta jest w stylu królowej Anny, mówi ekspedientka. Do pani urody bardziej pasowała by ta, chwyciła w dłonie wieszak. To carmen, dekolt hiszpański. To co, przymierzymy?

***

Tego dnia dokonuję wyboru. Już wiem, czego chcę i jestem świadoma tego, jak będę wyglądać podczas najważniejszego dnia w moim życiu. Chociaż. Czy to oby na pewno tylko o takie wybory mi na tę chwilę chodzi?Dochodzi piętnasta. Wracam do domu z salonu sukien ślubnych, w którym spędziłam całe przedpołudnie. Mimo naglącego mnie już czasu, wstępuję jeszcze do empiku. Muszę coś kupić. Muszę kupić zawiadomienie na ślub. Na ślub, mój własny. Jedna sztuka. Tylko tego na dziś potrzebuję. Zaproszenia i zawiadomienia mamjuż (co prawda) od dawna zamówione w drukarni, ale ja potrzebuję jeszcze właśnie tego jednego. Dziś. Dziś jest na to dobry moment. Sztuka wyboru. Stoję więc przed regałem wypełnionym kartkami, i szurając po nim wzrokiem, szukam tego, czego potrzebuję.

- Coś pani doradzić? Zagaduje mnie chłopak w czarnej koszulce z logo sklepu.

- Potrzebuję zawiadomienie, na ślub, odpowiadam.

- Mamy kilka rodzajów, wyciąga jedno po drugim, po kolei. Dla kogoś ważnego? - dopytuje.

- Bardzo, odpowiadam pośpiesznie.

- To proponuję wybrać ten model, wskazuje, i chyba częściowo decyduje za mnie. To dobrze.  Kasa jest po prawej stronie.

Kupiłam.

***

Karol Wiśniewski, adresuję kopertę. Poznań, Lubelska piętnaście.

- Poleconym poproszę.

- Nie wpisuje pani nadawcy? - pyta mnie urzędniczka.

- Nie, odpowiadam. W sumie, to priorytetem poproszę.


Niech wie, że wychodzę za mąż.

I, że stracił mnie na zawsze.

***

Jacka, mojego męża poznaję na jednej z imprez, na którą trafiam zupełnie przypadkowo. Wyciąga mnie na nią Marlena, moja przyjaciółka, choć ostro oponuję i wzbraniam się jak mogę. Jestem niejako na życiowym zakręcie, nie w głowie mi towarzyskie imprezy.

Walczę w przymierzalni z zamkiem sukienki, będąc w jednej z galerii handlowych, kiedy do mnie dzwoni. 

- Musisz iść dzisiaj z nami, Ala. Ja Ci nie odpuszczę.

- Marlena...

- Nic nie mów. Nie ma sensu płakać w rękaw. Widziałam go.

Strasznie się zdenerwowałam. Karol, chłopak z którym się spotykam (spotykałam?), jednak wrócił do byłej. Marlena właśnie widziała ich w kinie.

Jestem rozzłoszczona. Kupuję szmaragdową sukienkę, którą właśnie mam na sobie. Będę miała pewnie debet. Nie szkodzi. Grunt, żewyglądam zjawiskowo. Jak mógł. Co za bydlak. Kłamca. Nie wrócę do niej nigdy, liczysz się tylko Ty. Co za banały. Plecione słowem esy-floresy.

Idę na tę imprezę i zakładam, że będzie wspaniale. Udało się. Było.

Bawiłam się świetnie, fenomenalnie, cudownie. Popijając moje ulubione malibu sypałam żartami jak z rękawa. Jestem rozbawiona, wyluzowana. Dziwne uczucie dopada mnie,gdy dosiadają się do nas znajomi Marleny. Właściwie to Marlena zna tylkoJanka, który jest przyjacielem Jacka. 

I tak to wszystko się zaczyna...

Miłość od pierwszego wejrzenia? Nie do końca. Może raczej przyjaźń, która przeradza  się powoli w uczucie. 

Jak się okazuje, Jacek to miły, przystojny brunet, pracujący w międzynarodowej firmie. Spotykamy się. Razem chodzimy do kina i na kręgle. Spędzamy weekendy za miastem. Jacek dość szybko(biorąc pod uwagę czas naszej znajomości) zaczyna nalegać, żebyśmy zamieszkali razem. Zgadzam się, bo niby dlaczego by nie? Rezygnuję więc ze swojej stancji, pakuję się w kilka kartonów zabranych spod pobliskiej 'żabki' i się do niego przeprowadzam. Jacek szybko się oświadcza. Krok po kroku planujemy ślub. 

To jest dobry dla mnie czas. Wiem w którą zmierzam stronę. Przynajmniej tak mi się wydaje. To jest taki moment, w którym zamykam za sobą wszystkie, dosłownie wszystkie minione etapy. Pierwszy raz w życiu tak bardzo pragnę stabilizacji. Spokoju, domu, męża, dziecka.

Jacek ze względu na mnie, godzi się na ślub kościelny, mimo, iż jak to sam mawia - deklaruje, że jest zagorzałym ateistą. Doceniam to więc. Że to będzie, z jego strony swojego rodzaju poświęcenie. Doceniam. Bardzo.

Kiedy nadchodzi mój upragniony dzień, jestem przeszczęśliwa. Stoję przed kościołem, trzymając pod rękę mojego przyszłego męża i uśmiechem witamy przybywających gości. 

Chwilami tylko nieco nerwowo się rozglądam. 

Może to zawiadomienie mogłam mu wysłać za potwierdzeniem odbioru? - przemyka mi przez głowę. Po co w ogóle o tym myślę? Przyjdzie, nie przyjdzie… będzie, nie będzie…

Zaczynamy.

Ceremonia przebiega bez zarzutu. Wesele jest udane.

Karol nie przychodzi.
Nie było go.
Nie, nie pojawił się. Może list nie dotarł?

Nazajutrz zaglądam na skrzynkę mailową, może chociaż przysłał mi z grzeczności jakieś życzenia?

Masz jedną nieodebraną wiadomość, widzę przed oczami komunikat. Czuję, że tętno mi przyspiesza. Otwieram nerwowo skrzynkę odbiorczą.

W ofercie naszej firmy znajduje się duży wybór galanterii ślubnej: welony , stroiki, rękawiczki, przypinki, etole…(…)’

Drogi salonie sukien ślubnych Estera, nieco za późno, ciśnie mi się na myśl. Za późno. 

No nic. Zaczynam nowe życie. Na stare jest już przecież od dawna za późno…

***

Marzę o dziecku, Jacek mniej. 

On tylko pracuje, wyjeżdża, realizuje się. Nie mogę go winić, robi karierę, każdy ma przecież prawo do rozwoju. Ja pracuję zdalnie z domu. Jacka ciągle nie ma, jego praca to nieustanne wyjazdy w różne zakątki kraju i świata.

Chcę dziecka, wtedy nie będę w tym domu sama. Będę mamą. Często do niego dzwonię, kiedy jest poza domem. Z biegiem czasu zdarza się, że moje zachowanie zakrawa o obsesję. Potrafię zadzwonić i powiedzieć, mam owulację, wracaj, nawet jeśli jego dzielą ode mnie setki kilometrów. Pragnienie macierzyństwa i dojmująca samotność przybierają na sile.

Robię się niesforna, zazdrosna.

Któregoś dnia, kiedy dzwonię, po kilku nieudanych połączeniach jego telefon (w końcu!) odbiera... kobieta. Jestem niejako w szoku, rozłączam się. Sprawdzam, czy w ogóle poprawnie wybrałam numer. O co chodzi? Czy mój mąż mnie zdradza? 

Nazajutrz Jacek wraca do domu, i choć bardzo tego nie chcę, to w pierwszej (możliwej) chwili jego nieuwagi, sięgampojego telefon. Czuję się jak szpieg. Źle. Okropnie. Nie praktykowałam tego nigdy. Naruszenie prywatności. Zawsze byłam temu przeciwna. Ale druga kwestia to ta, że przecież nigdy wcześniej nie miałam podejrzeń. Przeglądam. Znajduję folder ze zdjęciami, podpisany ‘Aurelia’. Oprócz tego w skrzynce odbiorczej widzę kilka smsów, podpisanych tym samym imieniem. Numer nie jest zapisany w pamięci telefonu. 

Aurelia… Tłucze mi się to imię po głowie.

Wyrzucam jednak tę myśl, nie chcę o niczym wiedzieć. Może to jakaś współpracownica, może to nic ważnego. Zapominam. Tak mi się wydaje. I właściwie przechodzimy do porządku dziennego.

Dokładnie osiemnastego marca na brzuchu kładę mu małe, wełniane, różowe buciki. Udało się! Będziemy rodzicami. Ciąża przebiega bez zastrzeżeń.

Ola rodzi się zdrowa. Jacka wtedy przy mnie nie ma. Ze szpitala odbiera mnie jego mama. Mój mąż jest wówczas na kontrakcie w Dubaju. 

W naszym życiu niewiele się zmienia. Tyle, że teraz jest Ola, więc nie jestem już w domu sama. Praca zdalna z domu nie wpływa na mnie nazbyt pozytywnie. Mimo, iż lubię ten swój internetowy sklepik, fakt pracy w domu skutkuje tym, że rzadko gdzieś wychodzę.No nie wliczając wyjść do osiedlowych dyskontów. Najczęściej wkładam na siebie dresy (bo wygodnie), mój kolor włosów od dawna jest wypłowiały (farbować? a po co?). Marlena ostatnio śmiała się nawet, iż ma wrażenie, że nie odświeżałam własnej garderoby od czasów matury. Może i ma rację, ale moje pytanie kolejny raz brzmi, po co?

Nie będę skupiać się na głupotach. Mam rodzinę. Jestem w nią zaangażowana. Mam męża, dziecko, mamy pieniądze.

Nic złego nie może nam się przydarzyć.

***

Jedenaście lat później.

Siedzę i tłukę maile do klientów, związane z wysyłką ich towarów. Nagle moje zawodowe zaangażowanie przerywa telefon od Marleny.

- Czytałaś maile, pyta mnie? 

- Służbowe? Właśnie nad nimi pracuję.

- Prywatne, mówi. Szybko wskakuj na skrzynkę, albo najlepiej od razu na facebooka. Czytaj i dawaj znać, emocjonowała się.

‘Koleżanki i koledzy, organizujemy spotkanie klasowe, w celu przypomnienia sobie naszej studniówki. Dajcie znać czy się zobaczymy, koszt to 120zł od osoby, sala w restauracji Maltańskiej, przy ulicy Warszawskiej 25.

Przeżyjmy to jeszcze raz.

Karol Wiśniewski.’

Serce staje mi w gardle. Patrzę na nazwisko. Patrzę na termin. Zostało mi niewiele czasu. Muszę kupić sukienkę, muszę pójść do fryzjera. Muszę… schudnąć?

Nazajutrz kupuję płytę Chodakowskiej i książkę Lewandowskiej. Matę, ciężarki. Zachodzę do sklepu ze zdrową żywnością, kupuję szałwię hiszpańską, żadnych słodyczy, od jutra tylko pudding chia. I leczo bez mięsa. Na kolacje tylko ciemne pieczywo. Ewentualnie razowy makaron. Przecież to miesiąc czasu. Powinno wystarczyć na delikatną utratę wagi.

***

Uwikłana.

‘Wspaniale mi się z Tobą tańczyło. Myślisz, że moglibyśmy się jeszcze zobaczyć? Przychodzi pierwsza wiadomość, nazajutrz po balu.

‘Nie powinniśmy’, odpisuję i zamykam pokrywę laptopa.

(…)

- Idę na piwo z Jankiem. Będę koło północy, zakomunikował mi Jacek. 

Mój mąż ma tak bardzo swoje życie, a ja mam siedzieć w domu? Pomagam Olce w lekcjach, otwieram pokrywę laptopa i pośpiesznie odpisuję na wiadomość Karola.

'To kiedy się widzimy?’

Poszło.

Odpisał. Tej nocy długo rozmawiamy. Promienieję. Kilkanaście godzin a ja czuję się adorowana. Pożądana. Atrakcyjna. Kobieca. Zauważona. Jesteśmy umówieni na jutro. Czy dobrze robię? Nie wiem. Powinnam? Nie powinnam? 

Gdzie jest mój mąż? Zaczynam analizować nasze wspólne lata. Wyrywam z nich jakieś strzępki.

Nigdy go nie było. Nigdy, kiedy go potrzebowałam. Gdzie jest teraz? Gdzie jest teraz, kiedy ja zaczynam być w coś… uwikłana? Czuję, że to początek czegoś… Tylko czego?

Jacek… Jacka nigdy nie było.

Nie było go jak Ola uczyła się jeździć na rowerze, bez dodatkowych kółek. Nie było go jak wybierałam salę na komunię. Nie było go jak u krawcowej mierzyłyśmy sukienki. Bo wtedy był z Jankiem. Albo na siłowni. Też z Jankiem. Albo w zakładach bukmacherskich. Z Jankiem. Albo pił. Z Jankiem, a jakże i z innymi kumplami. Albo wyjeżdżał. Albo gdzieś tam była Aurelia. Audyt, raut, zebranie, spotkanie.

Kurwa.

Gdzie był kiedy jeszcze ze nim rozmawiałam? A może jak bardziej mówiłam do siebie, bo kompletnie mnie przecież nie słuchał. Czym się wówczas zajmował? Wałkowaniem newsów migających mu przed oczyma w mediach, śledzeniem społecznościówek, planowaniem gokartów z kumplami. Czym, do jasnej cholery?

Pamiętam jak Ola miała zaplanowaną wizytę u alergologa. Miał nas zawieźć. Zapomniał, kładł wtedy z Jankiem płytki u Miłosza, kumpla z pracy. Pomagał mu przy remoncie. Popili. Poszłam z Olką na nogach, padało. Potem Ola się pochorowała.

Jak wrócił wykrzyczałam mu, że go mnie nienawidzę.

Gdzie był kiedy czekałam każdego dnia z obiadem w wysprzątanym mieszkaniu? Jak często nie wracał na czas, bo było coś ważniejszego? Dlaczego nigdy mi nie dziękował? Dlaczego zawsze myślał, w pełni przekonany, że to wszystko co ja robię dla niego, mu się po prostu w pełni należy?

Gdzie był, kiedy Ola na laurce narysowała siebie i mnie, trzymające się za ręce? Owszem, on też tam był, tylko tak jakoś obok. Pamiętam, że przykleiła ten obrazek na lodówce. Może to był jakiś znak? Ale on go wtedy nie widział.

Teraz Olka mówi, że napisała o naszej rodzinie. Czy nasza rodzina jeszcze w ogóle istnieje?

Gdzie był, kiedy jego matka przechodziła radioterapię? Zrzucił opiekę nad nią na mnie, a ja nawet z tym nie dyskutowałam.

Kurwa, kurwa. Kurwa mać.

***

Założyłam kremową sukienkę i czerwone szpilki. Podkreśliłam usta. Pojechałam. Olka kończy lekcje kwadrans przed szesnastą, zdążę ją odebrać. Jacek ma jakieś spotkanie zarządu, mamy czas. Umówiliśmy się w mieszkaniu Karola. Jest duże, jasne, przestronne. Podoba mi się tu. Jest mi dobrze. Nie czuję żadnego dystansu. Żadnych barier. Czuję, jakby od naszego ostatniego spotkania minęło kilka dni a nie jedenaście lat. Karol jest sam.

A ja… Mam męża. Ale co to zmienia? Skoro tak naprawdę ja też jestem sama?

Karol mnie słucha. Karol mnie widzi. Karol mnie dostrzega. Kończymy w łóżku. Ma miękką skórę. Dłonie. Tuli mnie jak nikt nigdy, tuli mnie do siebie najmocniej na świecie. Euforia. Drżę ze szczęścia. W torebce słyszę wibrujący telefon. Ignoruję go. Niech nikt nam nie przeszkadza. Proszę, niech nikt nam do jasnej cholery nie przeszkadza.

Robi się późno. Muszę wracać. Przebiorę się i pojadę po Olkę. Cała pachnę Karolem.

Przekraczam próg mieszkania, drży mi dłoń, ledwo wyjmuję klucz z zamka, lekko się z nim szamoczę. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu moim oczom ukazuje się mój mąż i córka. Jak to, myślę? O co tu chodzi? – pytam spokojnie mojego męża. Rozwiewa mój narastający niepokój. Okazuje się, że Jacek musiał odebrać Olkę ze szkoły, bo ta gorzej się poczuła. Nachylam się nad nimi, żeby ucałować Olę. Po krótce opowiadają mi, co się zdarzyło. 

Jacek dziwnie mi się przygląda. Cholera, czy to możliwe, że wyczuł ode mnie zapach Karola?

A może tylko ja go czuję? Odkąd od niego wyszłam, nieustannie się on za mną ciągnie…

Jacek opowiada mi, że do mnie dzwonili. On. Ola. I jej nauczycielka, pani Natalia. Pyta mnie, dlaczego nie odbierałam. I gdzie byłam. Dorzuca coś w pretensjonalnym tonie, że musiał się wyrwać ze spotkania zarządu. Kłamię go, że byłam na zakupach. A telefonu zwyczajnie nie słyszałam. Bingo.

Uwierzył. Tak mi się przynajmniej wydaje.

***

Uzależniam się od kontaktu z Karolem. Tracę swoją racjonalność. Widujemy się regularnie. Nawet kwiaty, które dostaję od niego zaczynam przynosić do domu.

- Co to? Zapytał mnie Jacek, wskazując na duży bukiet, stojący na stole.

- Mam dziś imieniny, uśmiechnęłam się. Tak myślałam, Kochanie, że zapomniałeś, dodałam. Więc sama je sobie kupiłam, szepnęłam i nachyliłam się, żeby go pocałować.

Cholera, znów pachnę Karolem. Ciekawe czy znów poczuł na mnie tamten zapach. Jego zapach. W każdym razie – milczał. Nie zająknął się ani słowem.

Proszę Jacka o zakupienie nowego telefonu. Dostaję go. Instaluję sobie taką aplikację WhatsApp Messenger i notorycznie z niej korzystam.

***

- Dokąd wychodzisz? Zapytał mnie Jacek, kiedy do torby pakowałam świeżo przygotowaną zapiekankę.

Zrobiłam podwójną porcję.

- Jadę do Marleny. Wiesz, że znów pokłóciła się z tym swoim Michałem? Olka już jadła, będę przed wieczorem. W lodówce macie jeszcze ptysie. To cześć, pomachałam im i zamknęłam za sobą drzwi.

Ptysie były nie tylko w lodówce. Bo były również w mojej torebce, tuż obok zapiekanki.

‘Kochana, jakby co jestem u Ciebie' -  pośpiesznie wysłałam Marlenie smsa’

O nic nie pytała. Nie pierwszy raz mnie kryła. Kochana moja.

Spędzam kolejne popołudnie w ramionach innego mężczyzny. Czerpię z tych spotkań niebywałą przyjemność. Brudzimy sobie nosy kremem z ptysi. Jemy zapiekankę z jednego naczynia. Chyba się zakochałam. Nie, ja się zakochałam. Bez chyba.

Jacek (nagle!) wymyślił, że wyjdzie z domu i zabierze Olę na jakieś zakupy. Do kina. Olka była zachwycona. Obejrzała najnowszą bajkę w dniu premiery, ekscytowała się, że będzie pierwsza z klasy. Zaciągnęła go jeszcze do zoologicznego, chciała pooglądać króliczki. Musieli więc obejść galerię dookoła i niejako zawrócić. Po drodze spotkali Marlenę. Z Michałem.

Jasna cholera.
Przecież teoretycznie mieli być pokłóceni, a ja właśnie u niej byłam.
 ***

- Mamo, wiesz, że spotkaliśmy ciocię Marlenę w galerii? Z wujkiem Michałem. A tata zabrał mnie do kina. I oglądaliśmy króliczki. I…

- Kochanie, odrobiłaś lekcje, przerwałam jej. Pójdź proszę do siebie, nakazałam.

A potem spojrzałam na Jacka. I chyba wiedziałam, że on wie. Że przypuszcza. Zamknęłam się w łazience. I płakałam. 

Nic się nie stało. Nie stało…
Alina, skończ to, nic się jeszcze nie stało…

Jeszcze.

***

Święta.

Jacek milczy, choć jestem pewna, że wie. Po raz pierwszy od wielu lat dostrzegam strach w jego oczach. Chyba udaje. Pomaga mi w domu, mniej pracuje, nawet te swoje wypady z Jankiem ograniczył. Mnie to jakby mniej na rękę. Kiedy jest w domu, nie mogę przebywać non stop z telefonem. Kilka razy zdarzyło mu się przyłapać mnie na tym, jak płaczę.

Nie wiem w którą powinnam iść stronę. Nie wiem, jaka będzie dla mnie najlepsza droga.

Wigilia. Rano kłamię go, że idę po szary papier i gałązki do pakowania prezentów. Wracam bez. A on znów o nic nie pyta. Dziwne. Jestem na takim etapie, że jest mi niejako wszystko jedno. 

Mając czas na pseudo zakupy pojechałam do Karola i zawiozłam mu prezent.Perfumy Diesel Only the Brave. Jacek dostał krawat. Przecież nie dam im obojgu, tego samego prezentu. No tak?

Jacek mówi mi, że chce porozmawiać.
Rozmawiać?

Najpierw musiałby się nauczyć rozmawiać z własną żoną. Jakkolwiek. O czymkolwiek. Bo my nie rozmawiamy. My tylko przekazujemy sobie informacje. Rzucamy zdawkowe komunikaty. I to chyba będzie w tym wszystkim dla mnie najtrudniejsze.

Ale przecież w tej sytuacji rozmowa to podstawa.

Tak w ogóle to była nasza najsmutniejsza wigilia. Zaraz po tej, kiedy w jej dzień kilkanaście lat temu umarł dziadek Jacka.

Nawet nie patrzyliśmy sobie w oczy przy opłatku. 

***

Koniec.

Może powinnam na jakiś czas odejść i dać nam wolną przestrzeń? No ale jak, teraz? Co z Olą? Co z podziałem majątku. Rozwód? Co ze mną, jak Jacek poradzi sobie z prowadzeniem domu, kompletnie się na tym nie zna. Przecież tym akurat zajmowała się ja. 

Karol? No jest. Euforia, fascynacja, motyle. Jest dobrze, ale koniec małżeństwa? Nie chcę, co teraz? Jak nas odzyskać? Nas? Nas nie ma. A może wciąż jesteśmy? Gdzie ja zabrnęłam. Dokąd. Po co. Alina, mówię sobie. Alina, najważniejsza jest Ola. Co ty do cholery wprawiasz?

Mój mąż kładzie się do łóżka, kiedy ja już zasypiam. Pewnie nawet mnie nie zauważa. Nie mogę jednak stać w miejscu. Muszę spróbować.

Koniec? Może miałam jakieś przebłyski. Może tak nawet chwilami myślałam. Ale tak zupełnie poważnie... tak szczerze... to... To nie dopuszczam do siebie tej myśli.

Co dalej?

Któregoś dnia, znienacka wpada do mnie Janek.

 - Coś się stało? Zapytałam. Kręcił się niespokojnie, pocierał dłońmi o nogawki spodni. Wstawał i siadał na zmianę. Janek, halo? Napijesz się czegoś?

- Dzięki Alina, odpowiedział mi. Chciałem po prostu pogadać.

Dostałam w pysk chwilowym monologiem Janka.

Jacek wie. Wie, że go zdradzam. Nie wie z kim, nie wie od kiedy, jedynie przypuszcza, że coś niedobrego się dzieje. Poczułam się, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. Alina, obudź się, nie jesteś incognito…

Milczałam. Janek mówił dalej. A mnie kolejny raz zamurowało. Bo Janek powiedział, że nam zazdrości. Zazdrości nam wspólnych lat razem. Ra-zem – podkreślił. Zazdrości nam, że mamy siebie, że mamy Olkę. Że mamy dom i tworzymy rodzinę. Dodał, że tak często wyciągał z domu Jacka, bo mu zazdrościł. Bo czuł się samotny.

Nie wierzyłam w to co słyszę. Janek, imprezowicz, król imprez i towarzystwa, samotny?

Zazdrościł, że Jacek wraca do ciepłej pościeli, A on do kawalerki na dmuchany materac. Ewentualnie na sofę, czyli jakby nie patrzeć do pustego, nie pościelonego łóżka. Zazdrościł, że Jacek wraca i ma obiady w domu, a on  jada w pracowniczej stołówce. Zazdrościł, że Jacek ma dom, rodzinę a on ma psa, którego i tak najczęściej wyprowadza pani Agata, jego sąsiadka.

Zatkało mnie. Najpierw wybuchnęłam niepohamowanym śmiechem, a później mnie najzwyczajniej w świecie zatkało.

Czy kilka zdań Janka, najlepszego kumpla mojego męża, musiało mi coś uświadomić? Bo tak, powiedzmy to sobie szczerze, uświadomiło.
Wiele. Dużo. Dwie najważniejsze kwestie.

Ja mam rodzinę.
I to jest najważniejsze. 

*** 

Idziemy za rękę ulicą, wsłuchuję się w dźwięki kościelnych dzwonów. Z ratuszowej wierzy rozbrzmiewa hejnał. W tle zgiełku słychać sunące na sygnale karetki. Obok komuś straż miejska zakłada blokadę na koło.

Patrzę na mojego męża, chyba schudł ostatnio. Kurczowo trzyma moją dłoń, przed nami dumnie kroczy Ola.

- Szarlotka? Proponuję im, kiedy mijamy naszą niegdyś ulubioną kawiarnię.

- A nie pudding chia? - przedrzeźnia mnie mój mąż

Oboje wybuchamy śmiechem. Olka krzyczy, że tak kawiarnia, że ona chce lody.

Jak myślicie?
Może dla nas nie jest jeszcze za późno?

***

Muszę się jeszcze pożegnać z Karolem.
Wiem, że nie będzie to proste. Ale wiem, wiem ponad wszystko, że on to zrozumie. 

Przecież na stare życie jest już od dawna za późno...



Perspektywę Jacka znajdziecie tu : Z pamiętnika zdradzanego męża.




Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku.   
O tu: KLIK  



Lubimy się. Tylko się lubimy. Bez zobowiązań. Pamiętasz?

$
0
0

źródło: www.unsplash.com

Okalam twarz mocnym chwytem dłoni. Trzymam się mocno za brodę i przysuwam bliżejlustra. Tak będzie dobrze Lena. Tak będzie, najlepiej, rozumiesz? Mówię sama do siebie.

Zrzucam buty, szamoczę się przez chwilę z szalikiem. Przekręcam grzejnik na piątkę. Włączam laptopa. Oddalam z głowy tę przejażdżkę rikszą i te wszystkie mijane, kolorowe kamienice. www.youtube.com - wstukuję, sunąc palcami po zakurzonej klawiaturze. Wyciągam wino, sprawnie wkręcam w jego korek korkociąg. Bingo. Wrzucam Kortezai bezwiednie wgapiam się w ekran monitora.
 
Wierz mi… Lub nie… Od dawna… już wiem…

Zrozum. To się nie uda. Musiałam Ci o tym powiedzieć. Jestem za dorosła. Nie mogę. Nie mogę tak ryzykować.

***

Punkt tarczy słonecznej powoli przekracza linię horyzontu. Za oknem zaczyna świtać i leniwie do życia budzi się kolejny dzień.

Szósta pięćdziesiąt siedem.

Zerkam na duży, brązowy zegar z kukułką. Jego wahadło sunąc po niewidocznej linii urządza sobie powietrzny spacer. Mała wskazówka kolejno odlicza upływające minuty.

Siódma.

Mrużę powieki, podpieram się na dłoniach i siadam. Podkurczam nogi, kładę na nich brodę. Sięgam po wsuwkę. Podpinam włosy. Toczą ze mną walkę, niesfornie opadając mi na twarz.

Patrzę na porozrzucane poduszki i zmiętą kołdrę. Musiało śnić mi się coś złego. Przeszywa mnie dreszcz. Zimno. Nakrywam głowę koszulką od piżamy i trwam tak przez chwilę w bezruchu. Naciągam ją powolnym ruchem do połowy twarzy i zerkam na nocny stolik. Chcę się za nią schować. Za tym bawełnianym kawałkiem materiału. Dlaczego? Bo nie chcę. Nie chcę na to wszystko patrzeć. Kieliszek z czarną nóżką stoi wraz z niedopitą w nim resztką wina z czarnych porzeczek. Od wczoraj? Przedwczoraj? Od nie wiem kiedy? Od dawna w każdym razie. Może zmienia tylko swoją zawartość. Czasem te resztki są winem malinowym. Albo wiśniowym. Likierem. Albo nalewką. Od kiedy tak już zasypiam? Wynurzam się zza pasiastej koszulki i rozglądam dalej. Obok kieliszka leży rozerwany woreczek. Smażone, solone orzechy nerkowca.

Moja kolacja.

Włączam internetowe radio.  

Everlasting pictures from here, right through infiniti - do moich uszu docierają pierwsze miękkie nuty utworu, który tak dobrze znam.  

Wieczne obrazy stąd wprost do nieskończoności… 
No tak. Wszystko się tak bardzo zgadza. Znowu.

A przecież sobie obiecałam…

Wstaję. Znam ten swój poranny schemat już na pamięć. Ot, codzienność. Podejdę do lodówki, upiję łyk niegazowanego żywca, z małej butelki. Wolę te małe. Nie lubię jak woda zbyt długo stoi. Czy woda może się zepsuć? Nic to… Zimno. Brr... Czy już to mówiłam?

Odłożę butelkę. Obiecam sobie, że w tym tygodniu umyję środek lodówki. Że w końcu coś ugotuję. Że wykorzystam wędzone żeberka i zrobię żurek. Że nie wyrzucę papryki, bo zrobię leczo. Że … 

Obiecanki cacanki. Czy ja muszę wciąż sobie coś obiecywać?

Chwycę jeszcze niedojedzony paprykarz i gzikę w miseczce. Ile dni już tu stoją? Kosz.Trafiłam. Brawo ja.

Wiem, co się zaraz stanie. Schemat.  Więc… 

Zaraz napiszesz mi sms-a. Będę pewnie wtedy w łazience. Ponarzekam na kondycję moich włosów, nałożę na nie grubą warstwą maskę. Ziaja - masło kakaowe, która ukoi moją kręconą czuprynę. I ten jej zapach, jest obłędny. Będę czuć go cały dzień. Dobrze. Wiem, jak bardzo go lubisz.

Wyślesz mi więc wiadomość, a ja udam, że nie słyszałam. I odpiszę Ci dopiero po kilku minutach.

Taka gra. No wiesz. Zabawa? Ty mnie gonisz, ja uciekam.

Maluję rzęsy, przeczesuję brwi, usta pociągam bezbarwnym błyszczykiem. Wychodzę i sięgam po telefon. Wiem, tak dobrze wiem, co tam zaraz w nim zobaczę.

‘Podrzucić Cię do pracy?’

Nie napisałeś.

Biegnę na tramwaj, nie zdążyłam. Spóźniam się, zostanę dłużej, no trudno.

- Lena, coś się stało?Pyta mnie Kalina, gdy drugi już raz rozlewam dzisiaj kawę.

 - Nic mówię. Nic. Nic zupełnie.

I kłamię jak z nut. Bo stało się wszystko.

Nie napisałeś.

Wracam dziś pieszo, po drodze zahaczam o sklep. Leczo? Żurek? Nie. Stawiam na zdrowe odżywianie. Na kolację będzie sałatka.

Podmuch ciepłego powietrza wita mnie kilka sekund po tym, jak rozsuwają się przede mną sklepowe drzwi. Dzień dobry – dzień dobry. Zdawkowa wymiana grzeczności. Idę. Bezwiednie szuram czerwonym koszykiem po mokrych płytkach posadzki. Pada. No tak, przecież zmokłam. Idę dalej. Za każdym razem kiedy odkładam koszyk chcąc sięgnąć coś z półki, jego rączka wpada mi do środka. Odkładam i słyszę ten delikatny trzask. Przymykam oczy. Trzask. Staję lekko na palcach, ściągam z półki kolejną, niepotrzebną mi pewnie rzecz, schylam się, wyciągam tę koszykową rączkę i jadę dalej. Trzask. Kręcę się w kółko. Odcinam się, po co ja tu właściwie przyszłam? Przewracam w palcach podpórkę do storczyka. Ładna. Nie mam storczyków, odkładam.

Karta? Gotówka?

Karta.

Kupiłam razowy makaron. Filety z kurczaka. Kukurydzę, groszek. Dymkę i sos włoski. Paprykę mam.

Wracam do domu. Miała być sałatka. Zjadam wysuszoną jajecznicę, zagryzam ją wczorajszym chlebem. Wiedziałam, że czegoś w tym sklepie zapomniałam. Ale to podpórki były takie ładne.

Zmokłam. Usadawiam się na sofie. Stopy nakrywam kocem, zasypiam. Z włączonego dwie godziny temu filmu zapamiętuję tylko napisy końcowe. Zerkam na brązowy zegar z kukułką.

Dwudziesta trzydzieści.

Nie napisałeś.

***

Uchylam drzwi i lekko się wycofuję. Kiedy wchodzisz, jest już półmrok. Siedzę po turecku isłyszę jak pokonujesz kolejne stopnie na schodach. Wychylasz się zza drzwi, a ja udaję, że nie patrzę. Przecież sobie obiecałam. Jest fajnie, ale nie myśl sobie.

Lubimy się. Tylko się lubimy. Bez zobowiązań. Pamiętasz?

Powinnaś zacząć umawiać się na randki, mówi do mnie Kalina.

Dlaczego wszyscy uważają, że wiedzą lepiej, co ja powinnam?

Sa-ska po-rce-la-na – wstukuję w googlowskie okienko. Siedemdziesiąt cztery tysiące sześćset wyników wyszukiwania. Nazwałeś mnie wczoraj laleczką z saskiej porcelany. I teraz nie wiem, co Ty sobie właściwie myślisz? A mianowicie, że co? Że jestem taka krucha? Taka delikatna?

To nieprawda, myślę. I zalewam się łzami.

Próbuję pisać, stukam coś bezwiednie, naczelna mnie zabije. Nie dam rady. Trudno. Premii nie będzie. Wstaję, nastawię pranie. Szybka segregacja. Nie, tego nie mogę, odkładam na bok jedną z koszulek. Przecież ta… ta pachnie Tobą.

Pralka rytmicznie wiruje, świeży zapach płynu do płukania roznosi się po całym mieszkaniu. Stopniowo zabija ten Twój. To dobrze.

Biorę prysznic. Gorąca woda paruje, osadza się na szklanych drzwiach kabiny. Palcem wskazującym rysuję na nich duże serce. Szybko zmazuję.

Wyraźnie Ci zaznaczam. Wyraźnie Ci podkreślam.

Lubimy się. Tylko się lubimy. Bez zobowiązań. Pamiętasz?

***

Od jakiegoś czasu się z Tobą spotykam. Ile to my się już znamy? Ze trzy lata będzie, kojarzysz? Nawet wódkę razem piliśmy, wtedy, tam w tej bacówce. Tylko później nam było, jakoś wiesz. Nie po drodze. Inne szlaki, inne szczyty, wszystko jakby w inną stronę. I co? Nagle Bang. Ja. Ja budzę się w Twoim pięknym domu, w Twoim łóżku. Cała w Twoim zapachu. A potem uciekam. Stało się. Uciekam i nie myślę o niczym. Ot taki tam epizod. 
A Ty dzwonisz wieczorem. I przyjeżdżasz znowu. Mój świat wiruje. Takie migawki. Urywki. Twój dom, kolacja, ten stary stół w jadalni. Dębowe schody prowadzące na piętro i wszędzie… wszędzie te nasze ubrania.

Masz miękką skórę, nieporadnie się w Ciebie wtulam i dotykam Twoich stóp swoimi. Pytasz mnie, co się dzieje? Nie wiem co to seks, szepczę Ci. Zapomniałam, dasz wiarę?Mówisz, że możemy zatem zrobić wszystko, na co tylko mam ochotę. Mam ochotę, żebyś był. Był, po prostu.

No ale jak?

Lubimy się. Tylko się lubimy. Bez zobowiązań. Pamiętasz?

***

Mówisz, że najchętniej to teraz byś zasnął, ale jeszcze to zebranie… No, że rano. Że raporty. Spokojnie, wiem, rozumiem. Zaraz mnie odwieziesz.

Siedzę już w swoim domu, w swoim łóżku, i łapię się na tym, że niewiele pamiętam. Jakie miałeś na sobie spodnie? Ładnie pachniesz… Pachniałeś? No więc jakie… kompletnie nie wiem. Ta koszula, ją kojarzę. Guziki, odpinam je nieporadnie. Pasek.Pomocy. Pomagasz. Przygryzam wargi, nie rób tak powiesz. Powtórzę. Raz. Drugi. I wtedy mnie pocałujesz.

***

- Sparzyłem się, powiesz mi. Zdradziła mnie. Zamilkniesz. Lena, ja Cię lubię, dodasz. Lubię Cię. Tylko, że nie chcę niczego… No wiesz, niczego, na stałe.

Wiem.

Lubimy się. Tylko się lubimy. Bez zobowiązań. Pamiętasz?

Ja też nie chcę, powtarzam to Tobie. A potem sobie. Nie chcę, rozumiesz? Mówisz mi, że czasem się spotkamy. Że nie będziesz dzwonił. Ani pisał sms-ów. I co? Wytrzymujesz do szesnastej dnia następnego. Twardzielu bez uczuć.

Bronię się. Zawozisz mnie do znajomych. Do lekarza. Do domu. Do pracy. Piszesz. Dzwonisz. Zabierasz mnie na kolację.

Bronię się, bo boję się ufać. Zresztą wciąż gdzieś przeszłość we mnie…

Pamiętasz, jak ostatnio zasnęłam? Wiesz, że udawałam. Gładziłeś moją twarz. Uciekłam, gdy wyszedłeś na chwilę do łazienki. Biegłam do domu w deszczu, a Ty jechałeś za mną. Wsiadłam i o nic nie pytałeś. O nic, nic zupełnie. Wystraszyłam się.

Przecież…


Lubimy się. Tylko się lubimy. Bez zobowiązań. Pamiętasz?

***

Jest już późno. Telefon co trzy sekundy sprawdzam.

Nie napisałeś.

Jakie to ma znaczenie? Przecież Cię nie chcę. Nie ufam Ci. W ogóle Cię nie potrzebuję.

Lubimy się. Tylko się lubimy. Bez zobowiązań. Pamiętasz?

***

Dzwonisz do mnie dziesięć minut temu.

- Lena? Jesteś tam. Lena? Przepraszam, czułem, że masz zły dzień, że chcesz sama być. Ale proszę, wybacz mi, nie wytrzymałem. Bo wiesz, ja wiem, jaki jest układ między nami. Wiem, że Ty nie chcesz. Wiem, ja też nie chcę się wiązać. Ale nagle odkryłem, że pościel Tobą nie pachnie i aż mnie dusiło ze strachu. Lena? Słyszysz? Mogę przyjechać za godzinę, rozpaliłem w kominku. Możesz po prostu te swoje artykuły pisać, a ja w kuchni będę patrzył tylko. Lena, dobrze? Ja tylko popatrzę. Przecież wcale Ciebie nie chcę. Lena?

Rozłączyłam się. Bo mnie łzy dusiły. I tylko jak idiotka Ci odpisałam, że czekam. Choć przecież nie czekam.

- Daj mi godzinę, laleczko z saskiej porcelany, odczytuję Twoje wystukane słowa.

Czy ja mam nierówno pod sufitem, myślę sobie. Przecież myślałam, że już nigdy. No, że nigdy, przenigdy tak bardzo nie będę chciała. Że aż nie mogę się doczekać. I łzy mi lecą i nie mogę ich powstrzymać. I nie wiem co jest. I sił nie mam, żeby się bronić.

I samą siebie pytam tylko… Lena, jechać?

Boże, przecież ja już całą sobą z nim jadę… A jeśli jest za wcześnie... Albo już za późno…?

Przecież…

Lubimy się. Tylko się lubimy. Bez zobowiązań. Pamiętasz?

***

Siedzimy przed kominkiem. Pijemy wino. Bo tak się nie chcemy, że aż głupio, żebyś…  no żebyś w tej kuchni tak sam siedział…




Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku.   
O tu: KLIK  

Kilogram miłości i tona wyrzeczeń, czyli o zakazanej miłości słów kilka.

$
0
0
źródło: www.unsplash.com


Śpiewam lepiej niż w operze, świetnie jeżdżę na rowerze, znakomicie muchy łapię, wiem, gdzie Wisła jest … na mapie…

Na mapie… Powtórzyłam raz jeszcze szeptem i kątem oka zerknęłam na śpiącą już Zosię. Jak dobrze, że zasnęła, pomyślałam sobie. Powoli zaczęłam wstawać z jej łóżka, delikatnie, subtelnie, tak żeby jej nie obudzić. Odłożyłam wiersze Brzechwy na regał, który stał tuż obok wszechobecnie piętrzących się kartonów. Stojąc już przy drzwiach zgasiłam górne światło, zostawiając jej tylko dającą minimalną poświatę lampkę w kształcie gwiazdy. Przymykałam drzwi, które nieznośnie skrzypnęły, cholera, zaklęłam pod nosem. Znów na coś wlazłam. Czy to zamieszanie z przeprowadzką się kiedyś skończy? 

W tym samym momencie w tylnej kieszeni spodni zawibrował mój telefon. Kogo licho niesie o tej porze, przemknęło mi przez głowę. Szłam długim holem, kierując się w stronę schodów. Stary, dębowy parkiet skrzypiał, uginany pod naciskiem moich bosych stóp. Ten dźwięk nadawał miejscu w którym byłam taki specyficzny klimat. Mój dom… Mój rodzinny dom… Zamyśliłam się przez chwilę. Ta wiadomość… 

‘Kocham Cię. Tęsknię. Za Tobą. Za Wami. Natasza, a gdybyśmy udali, że po prostu nic się nie stało? No wiesz… Natasza? Kiedy mogę przyjechać do Zosi? Krzysiek.‘

***

- Ej… Przestań. Dlaczego mnie budzisz? Zganił mnie, przewracając się na drugi bok i nakrywając głowę kocem.

Położyłam się obok niego, rąbkiem pledu przykryłam sobie stopy. Oparłam się na dłoni, przyłożyłam swoją twarz do jego twarzy i ugryzłam go w ucho.

- Natasza, czego Ty znów chcesz? Zerwał się gwałtownie. 

- Nie wiem Wyszeptałam. Ciebie? Może chodźmy gdzieś, wyjdźmy z domu… kino, spacer?

- Natasza, jestem zmęczony, cisnął we mnie kocem. Możesz dać już spokój?

- Krzysiek…

- Leż sobie, sofa jest Twoja. Tak się tu pchałaś, no to leż. Wychodzę…

Wyszedł. Kolejny raz wyszedł z domu.

***

Schodzę po schodach, siadam przy kuchennym stole i skubię ceratę. Gwiżdżący czajnik rozbrzmiewa echem po całym domu, zaraz obudzę Zosię, głupia ja. Pośpiesznie przekręcam kurek kuchenki gazowej, chwytam w dłoń mocno nagrzaną brązową rączkę czajnika i wrzącą wodą zalewam sobie zieloną herbatę.

Ciepło rozlewa mi się po żołądku. Chłonę łyk za łykiem. Powinnam chwilę odczekać, wiem. Odpowiednia  temperatura herbaty nie powinna przekraczać pięćdziesięciu sześciu stopni.
Gorąco mi. 

Tak sobie myślę. O Krzyśku. Analizuję tę jego wiadomość.

Pięć lat razem. Trzy jako narzeczeni. Trzy nieskazitelne. Dwa gorsze. Mieszkaliśmy razem, oboje pracowaliśmy. On na etacie, ja dorywczo, jeszcze wówczas studiowałam. Ale było stypendium, wystarczało.  Czy czegoś nam brakowało? Dziecka… bardzo, ale to bardzo chciałam zostać mamą. Co się stało? Kiedy się rozminęliśmy? Od czego się zaczęło. Może od tego, że zaczęłam prowadzić monologi? Może to, to… Może to, że nie umieliśmy rozmawiać? My? On? Ja? Może od tych jego wyjść z domu? Od tego, że nie wiedział co u mnie? Że więcej wiedziały o mnie koleżanki, którym mogłam się wygadać od czasu do czasu?

 - Krzysiek, ale jak to nic się nie stało…?-  Zupełnie nieświadomie wypowiadam te słowa na głos.

- Córciu, w porządku? Na ramieniu czuję dłoń mamy. Czemu jeszcze nie śpisz?– Zagaduje mnie i siada obok.

***

Nie ma go. Krzyśka. Nigdy go nie ma. Łazi gdzieś z kumplami. Całe dnie i wieczory spędzam zupełnie sama w pustym mieszkaniu. Włączam laptopa, g-r-y-o-n-l-i-n-e – wystukuję. I tak to się zaczyna…

Gram. Gram, żeby nie zwariować. Gram coraz więcej. Kiedy go nie ma. Lub kiedy jest, ale i tak nie poświęca mi ani chwili swojej uwagi. Jemu jest to chyba na rękę. Nie zawracam mu głowy, nie przeszkadzam. Potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem realizuję online. Dołączam do klanu, stworzonego na potrzeby gry. 

- Krzysiek, zagaduję go któregoś wieczoru, kiedy jakimś cudem nie wychodzi i zostaje ze mną w domu.

- No… Zdobywa się na wypowiedź, w skład której wchodzą zaledwie dwie litery. 

- Jak tak dalej będzie, to ja nie wytrzymam. Krzysiek, ja tego nie zniosę, tej nieuwagi, tego braku Ciebie, tej nieobecności, samotności, tego, że bardziej żyję życiem, które toczę w grze, tym online niż naszym… Krzysiek, słuchasz mnie? Ja odejdę…

- To odejdź.

Aha…

***

Pach. Dwie kreski. No ale, że co? Że pozytywny? Że jestem w ciąży? Cieszę się, tak bardzo wtedy myślę, że to nam pomoże. Że nam się ułoży. Jestem na emocjonalnym haju. Wtedy jeszcze nie wiem, jak bardzo się mylę. W naszym życiu, poza krótkim epizodem pokazującym ‘jestem z tobą, przy tobie’, nic się nie zmienia. 

Choć właściwie zmienia. Zaczyna się zmieniać. Wszystko…
Sylwester. Głupi żart innych uczestników gry sprawia, że zaczynam rozmawiać z chłopakiem o nicku Jerry. Kilka dni na ogólnym czacie. Z czasem przechodzimy do rozmów prywatnych.  Mniej mówimy o grze, więcej o sobie. Promienieję. Nie wiem za czyją sprawą. Hormonów? Jerrego? Na pewno, nie za sprawą Krzyśka. Uzależniam się od tych rozmów. Jerry też. Nieustannie wiszę na telefonie. Albo na laptopie. Albo tu i tu, jednocześnie. 

- Natasza, ciąża ci służy, słyszę zewsząd. Widać, że wchodzi w Ciebie życie.Zauważają oni. Zauważam ja. Mają rację. Zaczynam  żyć. Tylko Krzysiek nadal nic nie zauważa.

Nic go nie obchodzi. Ja go nie obchodzę. Moje (nasze) dziecko go nie obchodzi.

***

Jak się czujecie? Jadłaś? Spałaś? Zapinasz kurtkę?– Każdego dnia dopytywał Jerry. To mi dawało poczucie… bezpieczeństwa? Ja, Natasza kogoś obchodzę. Rozśmieszał mnie, kiedy byłam smutna. Słuchał. 

Któregoś dnia podał mi swój numer telefonu. Zapisałam.
To tak w razie czego, zaznaczył. Wiem, że masz swoje życie. Ale gdybyś jednak czegoś potrzebowała, możesz na mnie liczyć.

Jedyna kwestia, która łączyła mnie i Krzyśka w temacie naszego (mojego) oczekiwania na dziecko, to było to, że zawoził mnie do lekarza. Nie wiem, czy dlatego, że chciał, żebym nie musiała się tłuc autobusem. Czy dlatego, że tak po prostu wypadało.
Dużo płakałam. Znów mogłam zwalić to na hormony. Mogłam, ale… wiedziałam jak jest. Widziałam, że on ma mnie (nas) gdzieś.

Sobotni wieczór, i znów zadudniło mi w uszach to znienawidzone przeze mnie słowo:

- Wychodzę. 

Wyszedł

***

Sześć, dziewięć, pięć, siedem, cztery, dwa … Drżącą dłonią wystukuję numer telefonu Jerrego.

Cztery sygnały, odebrał.

- Cześć, tu Natasza…

Przegadaliśmy dwie godziny. 

No i co teraz?

***

- Przyjadę, chcę Cię zobaczyć. Natasza, zgódź się, proszę.

- Jerry, speszyłam się. To trzysta kilometrów. Szaleństwo. 

Panikowałam. Znał mnie jedynie z kilkunastu rozmów i kilku zdjęć, głównie sprzed ciąży. Spotkanie? Pod sercem noszę dziecko Krzyśka, mam się spotkać z obcym mężczyzną? Kolegą? Kompanem, uczestnikiem gry? Kotłowało mi się w głowie. Może go zobaczę i czar pryśnie, próbowałam sobie wmawiać. Przestanę czekać na jego wiadomości. Na każde jedno małe słówko. 

Przestanę, na pewno przestanę.

Nic nie znikło. Nic się nie skończyło. Wszystko przybrało na sile. Zniknęłam z domu na całe dwa dni jego pobytu w Łodzi. Krzysiek nawet nie pytał dokąd idę. Sama mu zakomunikowałam – Będę u Karoliny. Nie drążył. Miesiąc później znów się zobaczyliśmy. Krzysiek wyjechał do rodziców, na długi weekend, ja zostałam w domu. Pięć dni i pięć nocy razem. Pragnienie. Tak silne, że nie wiedziałam, że tak można. Zawładnął mną już nie tylko emocjonalnie. Ja go chciałam, tak bardzo go chciałam, całą sobą.
Uciekłam. Ale mnie dogonił. Zatrzymał. Do niczego nie doszło. Natasza, opamiętaj się, mówiłam sobie. Jest Krzysiek. Nosisz jego dziecko. Wciąż go przecież kochasz.

Wyrzuty sumienia drążyły mnie od środka. Kiedyś ktoś mi powiedział, że jeśli mówisz komuś o zdradzie, to oczyszczasz siebie i obarczasz jego. Coś w tym jest. Było. Ale ja… ja przecież nie zdradziłam.

Krzysiek wrócił. Nadal mnie nie zauważał. Nie wytrzymałam. Opowiedziałam mu wszystko.

Patrzył na mnie zdumiony. Początkowo mi nie uwierzył, a potem usłyszałam jego magiczne…

- Wychodzę.

***

Sześć, dziewięć, pięć, siedem, cztery, dwa … Wykręciłam numer do Jerrego. 

- Spokojnie, Natasza, co się stało?

To miał być nasz koniec. Chciałam mu to uświadomić, przekazać.

- Natasza, dla Ciebie to była zabawa? Zapytał mnie w pewnym momencie. 

Rozłączyłam się. 

Wpadłam w schemat – wstać, ubrać się, zjeść, pograć… Nie, wróć. Zrezygnowałam z gry. Moje serce walczyło z rozumem. Na szali było naprzemiennie raz jedno, raz drugie. Nie wiedziałam co robić, chciałam się rozdzielić, rozerwać na pół. Albo umrzeć. Wylewałam hektolitry łez.

Zosia… najważniejsza była Zosia. Urodziła się na samym początku lipca. Zdrowa, śliczna. Krzysiek odebrał nas ze szpitala, wtedy podjęłam ostateczną decyzję. Nie będę się już kontaktować z Jerrym. Dla dziecka. Dla mojej Zosi. Złożyłam sobie tę solenną obietnicę. Który to już raz Natasza?– Pytałam samą siebie. No który? Wytrzymasz?

Zosia była grzeczna. Jako, że zrezygnowałam z gier i sięgania po laptopa to wolny czas spędzałam na nadrabianiu zaległości filmowych. 

Była Zosia, i właściwie zmieniło się tylko to… Bo poza tym wciąż, nieustannie i niezmiennie w naszym domu byłam… sama.

Dużo płakałam, znów zwalając to na hormony. Najwięcej pod prysznicem. Tak, żeby Krzysiek nie widział. On mnie nie rozumiał. W kółku puszczałam jedną piosenkę Nightwish - While Your Lips Are Still Red.

***

‘Wszystkiego dobrego. Miłości. Miłości Jerry…. Natasza.’ 

Pękłam i osiemnastego lipca wysłałam mu tych kilka słów. Miał urodziny, musiałam. Tęskniłam. Odezwał się, odpowiedział. Myślałam, że znów będzie. A on mi powoli znikał. Czułam, że się oddala. 

Zadzwoniłam.

- Natasza, muszę kończyć, przepraszam, zbył mnie po krótkiej grzecznościowej wymianie zdań. Właśnie wsiadam do auta, będę prowadził.

- Gdzie jedziesz?– wyrwało mi się. Stała za tym zwyczajna babska ciekawość.

- Skoczę na małe zakupy a potem umówiłem się na rolki, z Martą.

- Martą? (!!!)

- Pa, Natasza. Trzymaj się. Cześć.

***

Wysłałam mu kilka wiadomości. Cisza. Dudniąca mi w uszach cisza.

- Ktoś dzwoni, usłyszałam głos Krzyśka. Nataszaaaa… telefon.
Schowałam się zapłakana pod prysznicem. Owinęłam się szlafrokiem, wycierając kapiące z coraz większym natężeniem łzy rękawem podomki doczołgałam się po wciąż dzwoniący telefon.
Jerry.

- Zejdę do sklepu, okłamałam Krzyśka. Wzruszył tylko ramionami.
Oddzwoniłam.

- Jerry…

- Natasza, wysłałem Ci maila. Przepraszam, nie mogę teraz.
Rozłączył się.

- Nic nie kupiłaś? - zagadał Krzysiek.

A ja znów wybuchłam niepohamowanym płaczem.

Z maila dowiedziałam się, że mam rację. Że będzie lepiej dla mnie, jak nie będziemy się ze sobą kontaktować. Że skoro nie może mnie mieć, to on tak nie potrafi. 

Napisałam mu, że się zakochałam.
Nie Natasza. Nie zakochałaś. Dla Ciebie to była tylko taka zabawa.
Umierałam. Znowu.

***

- Krzysiek, wbiegłam do domu zmachana. Krzysiek, został byś dwa dni z małą? Krzysiek, proszę. Krzysiek, zgódź się.

- Chcesz jechać do niego? - Zapytał mnie znienacka.

Przytaknęłam.

Do Jerrego napisałam godzinę przed dojazdem na miejsce. Bałam się, że nie przyjedzie. Myślałam, że jest w pracy, tymczasem on właśnie kończył urlop. Chciał mnie zamordować, za to, że wybrałam się w tak daleką podróż i to bez słowa.

- Natasza, czyś Ty oszalała? - Zapytał mnie. 

- Połączenie do Sopotu mam bezpośrednie, uspokoiłam go. Bilet z miejscówką. Zosia bezpieczna. Możemy pogadać?

- Poczekaj, chwycił za telefon.

- Do kogo dzwoniłeś? - Zapytałam.

- Musiałem odwołać spotkanie z Martą. Chodź już, powiedział. Chwycił w dłoń moją małą walizkę. Pewnie jesteś głodna?
Czułam, że mi nie ufa. Nie pozwolił mi się dotknąć. Przytulić. Bał się. Chyba oboje się baliśmy. Chcieliśmy. Cierpieliśmy. Spacerowaliśmy po sopockim molo.

- Jerry… Jerry, ja cię kocham, wydukałam w końcu.
Nie zareagował. Odwróciłam się i ruszyłam przed siebie. Poszedł za mną.

- Jest za późno, żebyś wracała. Zostaniesz u mnie.

- Nie Jerry, nie mogę się na to zgodzić. Wracam. 

- Tak? Chwycił mnie za ramię. A ta walizka, to po co? Idziemy.
Pościelił mi w salonie. Poczułam, że to koniec. 

Przegrałam? A może po prostu wygrała Marta? Jest na miejscu, nie ma dziecka, zobowiązań. Jerry zaoszczędzi sobie kłopotów. 

- Dobranoc, szepnął stając w drzwiach.

- Dobranoc, odpowiedziałam. Odwróciłam głowę, ale czułam, że stał w tych drzwiach i patrzył na mnie. Wyciągnęłam rękę za siebie.

- No chodź, powiedziałam.

Został.

Jednak nie zmienił zdania.

- Tak będzie dla Ciebie lepiej, powtarzał.

Gówno prawda, myślałam. Ale nic nie mówiłam.

***

Pociąg relacji Sopot – Łódź Kaliska, przez Gdańsk, Bydgoszcz, Toruń, Włocławek wjedzie na peron pierwszy…

- Chodź, bo się spóźnimy, ciągnął mnie za sobą. Chodź, Natasza.
Całą drogę pisaliśmy. O uczuciach. O minionej nocy. O tym, że byliśmy dla siebie. Cali tak bardzo da siebie. 

Jerry jednak nie zmienił zdania.

Tak przecież będzie lepiej…

***

Krzysiek nie wytrzymał. Spakował część moich rzeczy i wezwał swoich rodziców. Zadzwonił też do moich. Sama im o wszystkim powiedziałam.

Jerry… powoli się zmiękczał. Tęsknił za mną. Wiedział, że to szaleństwo, a jednak… przyjechał niespełna miesiąc później. 

- Jesteś…

- Jestem….

Bo przecież… Przecież się kochamy.

***

- Nataszko, w porządku?– Mama ponowiła pytanie. Pewnie się martwisz, córciu. Ta przeprowadzka, to pakowanie. Nie martw się moje dziecko. Zmiany bywają trudne. Pamiętam, jak się tu wprowadzałam z Twoim ojcem, też miałam obawy. Ściany. Podłogi, wszystko tak obco pachniało. A teraz widzisz, dziecinko. Ten dom tworzymy my. Dzięki temu ma duszę. U Ciebie też tak będzie. Dziecko, dlaczego Ty płaczesz?

***

Sięgnęłam po telefon. Krzysiek. Musiałam do niego napisać. Nie. Nie będę pisać. Zadzwonię.

- Krzyś… 

- Natasza… 

- Krzyś, tylko proszę Cię, ty mi nie przerywaj. Krzyś, dużo przeszliśmy. Dużo za nami…

- Natasza…

- Nie przerywaj. Krzyś, Ty jesteś dla mnie ważny, pamiętaj. Zawsze będziesz nam już towarzyszył. Mnie i Zosi, jako jej tata. Krzyś, wiesz, ja mam nadzieję, że nam wybaczysz. Wybaczysz nam, że budujemy swoje szczęście niwecząc Twoje. Krzyś, ja mam nadzieję, że to zło do mnie, do nas nie wróci…

- Natasza… Usłyszałam jakiś szelest w słuchawce. Wybaczam.

***

- Weź te kartony, co Ty w nie naładowałaś? Kamienie? – Zadziornie powiedział do mnie Jerry.

- Kilogram miłości. I tonę wyrzeczeń, Kochanie - Zażartowałam.

A za tydzień…
Za tydzień razem zamieszkamy.



Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku.    
O tu: KLIK  


Drogi czytelniku! Pomożesz mi w walce o marzenia?

Ten blog, to nie tylko ja. To także Ty. Jesteś jego integralną częścią, bez Ciebie mnie by tutaj nie było. Dzisiaj zwracam się do Ciebie z prośbą.

Blog startuje w tym roku w konkursie GALA TWÓRCÓW – BLOG ROKU 2015.
Jestem uczestniczką startując jednocześnie w dwóch kategoriach – PUBLICYSTYKA oraz TEKST ROKU.

Równie mocno zależy mi na przejściu do obu.

Jeśli możecie wesprzeć mnie sms-em, to za każdy oddany na mnie głos będę niezmiernie wdzięczna.

Poniżej podaję Wam KODY oraz numer, na który należy wysłać wiadomość.

BLOG ROKU 
wysyłamy sms o treści D11187 pod numer 7124 – koszt 1,23 z vat

TEKST ROKU

wysyłamy sms o treści T11317 pod numer 7124 – koszt 1,23 z vat

Dla Was to tylko (albo aż) 2,46 zł. Z vat, a dla mnie ogromna... szansa. .. na.. coś fajnego.

Głosowanie rozpoczęło się przedwczoraj (23 luty) o 15:00, zakończy się 1 marca o 12:00 w południe.

Z jednego numeru można wysłać po jednym smsie (czyli łącznie dwa na blog i na tekst Z KODEM I NUMEREM KTÓRE WYŻEJ PODAŁAM)

Nie należy stosować żadnych spacji oraz zachować pisownię jak powyżej.
Po wysłaniu sms-a przychodzi wiadomość, że głos został oddany.

Zatem reasumując, bardzo, ale to bardzo proszę Was o wsparcie w miarę Waszych możliwości, będę przeszczęśliwa z każdego jednego oddanego głosu.

Z góry dziękuję.

CO ISTOTNE - CAŁY DOCHÓD Z GŁOSOWANIA ZOSTANIE PRZEKAZANY NA FUNDACJĘ DZIECIĘCA FANTAZJA.

POMOŻECIE? ;-)



Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie...

$
0
0

  źródło: www.unsplash.com

Kroję chleb, jest jeszcze ciepły. Jego zapach roznosi się po całym mieszkaniu. Odkładam na bok zaparowaną foliową torebkę, w której go przyniosłam. Z lodówki wyjmuję masło. Otwieram kuchenną szafkę i sięgam po pojemnik z solą. Na czajnik nakładam gwizdek, który jednak ściągam po chwili. Narobi hałasu. Wrzącą wodą sparzam dwa pomidory, łatwiej odejdzie z nich skórka. 

- Bianka, dochodzi do mnie głos mojej teściowej. Bianka, musicie się pobrać. W tej sytuacji nie widzę innego wyjścia. Bianka, słyszysz mnie?

Sięgam po kraciastą ścierkę, przewieszoną przez uchwyt kuchenki gazowej, wycieram w nią ręce i wychodzę z kuchni. 

- Bianka, słyszę znów za sobą jej głos. Jesteś taka 
nieodpowiedzialna. Mogłabyś chociaż ograniczyć spożywanie soli. Dziewczyno, jesteś w ciąży, do jasnej cholery. Bianka…

Michała nie ma, mimo iż umówił się ze mną już godzinę temu. Dzwoniłam, rzucił to swoje zdawkowe, mała poczekaj. Nie, właśnie że nie poczekam. Wychodzę. Teraz. Zaraz. Już.

- Dokąd? - Słyszę jeszcze za plecami.

- Daj spokój, niech idzie, pogardliwie rzuca mój teść. Może to nie nasze, dodaje.

Wasze. Właśnie, że kurwa wasze.

***

- W tej ładnie, obróć się, mówi do mnie moja siostra. Bierzemy? – Zadaje mi pytanie.

- Amelka… Próbuję jej coś powiedzieć.

- Zapakować? - Uśmiecha się ekspedientka. 

- Może pani podać mi jeszcze rozmiar większą. Tę 38? Psst… Amelka… Kontynuuję, kiedy pracownica sklepu nieco się oddala. Na próżno…

- Proszę, podaje mi wieszak. Nie będzie za luźna? Mogę zapytać, jaka to okazja? – Nieco na wyrost drąży dziewczyna.

- Wyjątkowa, proszę pani. Iście wyjątkowa. Moja siostra wychodzi za mąż. No mierz, mówi Amelia i po chwili zapina mi już suwak sukienki. Łapie mnie za ramiona i obraca w swoją stronę. Pięknie, uderza triumfującym gestem w dłonie. Weźmiemy jeszcze tego kwiatka do włosów, okej? 

- Okej, ale Amelka…

- I jak? – dopytuje sprzedawczyni. Stoi kilka kroków przede mną. Czuję, że przekracza moją barierę intymności. Dzieli nas tylko szara kotara, za którą stojępółnaga. 

- W porządku, odpowiadam. Wciągam swój czarny golf, ledwo dopinam guzik spodni. Wychodzę. Kasa, kolejka, tak, wezmę tę 38, tak, na pewno.

- Można wymienić, jakby co, odłożyć pani tę mniejszą? -  Pada ostatnie pytanie.

- Jestem w ciąży, rzucam znienacka. Dlatego wolę tę większą. Ton mam stanowczy, acz grzeczny. I po raz pierwszy z tego powodu (że będę mamą) zaczynam odczuwać dumę. Nie strach, nie lęk, nie złość. Dumę.

- Aaaa rozumiem, zauważam zmieszanie sprzedawczyni. Przepraszam. I gratuluję.

- Dziękujemy - dodaje Amelka. To co? Koniec? A nie, kwiatek, czekaj. Prawie zapomniałam…

***

Miesiąc temu postanowiłam, że odejdę od Michała. Tymczasem niewiele później, za sprawą dwóch kresek na ciążowym teście, które pojawiły się ni stąd ni zowąd (dobre sobie) - wychodzę za mąż. Z miłości. No tak miłość. Zaraz? Miłość? No bo tak - była i to jaka. Wielowymiarowa. Przecież kochałam moją rodzinę, a oni nalegali. Idąc tym torem śmiało można by rzec, że za mąż wyszłam z miłości. Taka sytuacja. Wewnętrzne przekonania? A i owszem, były także. 

No ale cóż Bianka, chciałaś być dorosła. Chciałaś, prawda? No to będziesz.

Ceremonia zaślubin odbyła się w urzędzie stanu cywilnego. Jak było? Hm… Sympatycznie. 

Chociaż... Biję się w pierś, moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Mianowicie - sukienka była nieco za luźna. Mogłam jednak wziąć tę w rozmiarze 36. Bo wówczas jeszcze - nic nie przytyłam. Bingo.

Pani ekspedientko - zwracam honor.

No więc wracając, do tego jak było. Sympatycznie. Ot, tyle.
Tylko moja siostra składając mi życzenia, nagle wypaliła.

- Bianka, wiesz co. Bo ja wiem, że ty uznasz, że może zwariowałam. Ale mnie tak mniej więcej w połowie naszło, no wiesz, w połowie przysięgi waszej, w sensie jak tak patrzyłam na ciebie w tej kiecce to tak mnie…

- Amelka, o co chodzi? – Zapytałam. Możesz jaśniej?

- Bianka. Bo Ty w tym sklepie chciałaś mi coś powiedzieć i jakoś się nie złożyło i ja dziś pomyślałam, że może to było coś ważnego. Bianka?

- Amelka, chciałam Ci wtedy powiedzieć, że nie kocham Michała. Tylko tyle.

- Ale…

Moja siostra zmieniła kolory. Odcienie czerwieniu, różu. Przechodzące w fiolet. Cała, szeroka gama, paleta, feeria barw jawiła się wyraźnie na jej drobnej dziewczęcej twarzy.

- Chodź, tym razem ja chwyciłam ją za ramiona i popatrzyłam na nią. Pięknie wyglądasz – klasnęłam w dłonie. Idziemy mała, rosół stygnie…

***

W związku z moim zamążpójściem przeprowadziłam się do Michała na dobre. Wróć, nie do Michała, to znaczy tak do niego, ale można by rzec, że tylko pośrednio. A to dlatego, że wprowadziłam się do domu jego rodziców. Moja teściowa … nie, jednak nie, może ja nie o niej, bo tak właściwie to nie ma co jej winić, niewiele miała tam do powiedzenia. W tamtym domu ( jedynie tak potrafię o nim mówić – tamten dom) niepodzielnie rządził mój choleryczny i despotyczny teść – Tadeusz. Pan Tadeusz.

W związku z rządami w dosłownym tego słowa znaczeniu bywałam narażona na szereg nieprzychylnych komentarzy - wystrzeliwanych jak z karabinu prosto w moją stronę. Bywało i tak, że te słowne kule przeszywały mnie na wylot. Auć. Co robiłam źle? No na przykład nieprawidłowo odkładałam łyżeczki do herbaty. Krzywo odwieszałam ścierkę. Nierówno składałam ręczniki. A może po prostu wadziłam. Ja i mój nienarodzony jeszcze wówczas syn – Antoni.

Na tamtą chwilę myślałam, że upokorzenia które znoszę są jednymi z najgorszych jakie dane mi będzie znosić w życiu. Okazuje się, że się myliłam, ale o tym później… Więc wracając tamten dom charakteryzował się układem mieszkania obejmującym tak zwany pokój przejściowy. Żeby się więc dostać do kuchni czy łazienki musiałam przechodzić przez pokój teściów. Pan Tadeusz, władca 48 metrowego królestwa, stosunkowo wcześnie kładł się spać. Zatem mniej więcej między godziną 21:30 a 7:00 rano nie wolno mi było opuszczać lochu (pokoju Michała), żeby wyjść stamtąd chociażby w celu skorzystania z łazienki. Byłam wówczas w zaawansowanej ciąży, więc było to dla mnie spore utrudnienie. Chodziłam na palcach, świadomie stawiając każdy krok, byleby nie obudzić Tadeusza. Nie pomogło. Za każdą jedną próbę wyjścia obrywałam.

Więc wracając do pierwszych upokorzeń, które były początkiem dalszego… złego? Nie, może po prostu niedobrego… Zakupiłam sobie małe wiaderko. Z pokrywką. Tak, sikałam do wiaderka, które opróżniałam skoro świt. Tak, ja dwudziestodwuletnia wówczas kobieta, mieszkająca w cywilizowanym mieście, cywilizowanym domu, musiałam to robić. No bo, jakie miałam wyjście? Żadne. Słownie – ż-a-d-n-e.

Byłam całkowicie zależna od ludzi, którzy mnie tak naprawdę nie akceptowali. Finansowo byłam uzależniona od męża, którego nie było w domu całe dnie. Michał (mąż) na swoich rodziców też nie mógł wpłynąć. Nie mógł? Nie chciał? Cholera wie. W każdym razie despotycznego ojca się zwyczajnie bał, a słowo mamusi było święte. Amen.

***

Antoni urodził się zdrowy, dostał dziesięć punktów. Dobrze, że rodzi się siłami natury. Bo siły umysłu miałam wówczas zbyt słabe. Jego pojawienie się na świecie sprawiło rzecz niezwykłą - odżyłam. Opieka nad nim zajmowała w pełni mój czas, przestałam się przejmować zbędnym gadaniem teściów. 

Wreszcie nie byłam samotna. Wreszcie się czułam potrzebna. Wreszcie pojawił się na tym świecie ktoś, dla kogo moja uwaga była święta. Ktoś kto mnie potrzebował. Po prostu.

Aaa i wytrzymywałam już w nocy. Z sikaniem. Może nie zawsze ale dawałam radę. Tym samym - mogłam wyrzucić fioletowe wiaderko. 

Także, brawo ja.

I arrivederci, kochane.

***

Michała w domu było coraz mniej. Praca – pracą, ale zaczęłam się zastanawiać, o co chodzi. Jakoś nienaturalnie często siedział z nosem w telefonie. Swoje przypuszczenia zaczęłam przekuwać w rachunki, żeby wiedzieć na czym stoję. No więc dodając dwa do dwóch (słusznie ja i Antoni i Michał i ona) wyszło mi cztery. Nie, wróć. Pięć. Nie o jedną a – uwaga o dwie kobiety w jego życiu za dużo - jak na klasyczny model rodziny. 

No i co? Mój mądry mąż…

Taki figlarny był, a ojca się bał. Dobre sobie. Dwa romanse. Fizyczny. Wirtualny. No i żona. Taki bonus. Szach-mat.

W Wielką Sobotę chciałam się spakować i wyprowadzić, ale klimat świąt (rodzinny ekhm) i solenne zapewnienia męża o tym, że się zmieni spowodowały, że zostałam.  Zmieni… myślałam sobie. Ale co? Godziny spotkań? Obiekty westchnień? Sobie się? 

Święta, święta i po świętach. Tak więc były jajka, baranki bez głowy, bigosy, serniki, mazurki, oberki, nie –czekaj - obierki, masa roboty, bo teściowie mieli gości, była oskarowa rola mojego męża jako przykładnego ojca ale… Ale to już nie było to samo. Coś tam próbował, jakaś reanimacja, adrenalina, resuscytacja mająca przywrócić nasze małżeństwo do życia a nie egzystowania ale.. no właśnie, jakby to powiedzieć? Operacja się udała, tylko pacjent zmarł. Nie ufałam mu i mimo wszelkich starań, nie umiałam znaleźć w sobie tyle siły, by walczyć dalej. O nas.

Tym bardziej, że zdradzał nadal. Tylko mi już było wszystko jedno. Bang!

***

- Idę do pracy, wypaliłam któregoś wieczoru, kiedy mój mąż wrócił (o dobry losie!) wcześniej do domu.

- Dokąd? – Chyba nie dowierzał w to, co właśnie słyszy.

- Do pracy -Odpowiedziałam spokojnie, choć drżały mi dłonie. Układałam małe kaftaniki pakując je do komody. 

- Niby gdzie? - Zakpił Michał.

- W kawiarni - Odparłam. Na ¼ etatu. Będę kelnerką, już rozmawiałam z Amelką, pomoże mi przy Antosiu. To tylko kilka godzin tygodniowo, mówiłam na jednym oddechu. Słuchasz mnie w ogóle? – Dopytałam. 

Wzruszył ramionami, zmarszczył brwi i pokręcił znacząco głową.

- Jak uważasz…

No cóż, tego się przecież właśnie spodziewałam. Tego ogromnego wsparcia, wiary we mnie i dzielenia ze mną moich radości, moich osiągnięć, których szczytem było akurat dostanie tej posady kelnerki.

Pracę zaczęłam tydzień później. Michałowi się to (zgodnie zresztą z wcześniejszą reakcją) totalnie nie podobało. A to dlaczego? A no dlatego, że nie mógł mnie aktualnie całkowicie kontrolować. No bo jak, nie dosyć, że wychodzę z domu, to jeszcze będę mieć jakieś własne pieniądze. A to może oznaczać, że nie będzie mógł mieć tego stuprocentowego poczucia bycia lepszym, mądrzejszym ode mnie. Nie będzie mógł podkreślać, że jestem w pełni na jego utrzymaniu i jedyne co mogę, to się dostosować. 

Dostosować… 

Zwierzęta występujące w Antarktyce są doskonale przygotowane do życia w skrajnie niekorzystnych warunkach. W trakcie ewolucji wykształciły specyficzne przystosowania umożliwiające im bytowanie w niskich temperaturach oraz wykorzystywanie zasobów tego nieprzyjaznego środowiska.

Kiedy mówił dostosować - ja słyszałam głos Krystyny Czubówny, opowiadającej dajmy na to… o pingwinach. 

A on? On wtedy słyszał wewnętrzne ja, które pozwalało mu triumfować.

Do czasu.

***

Bartka poznałam pod koniec sierpnia. Siedziałam na zapleczu kawiarni, wzdrygając się raz po raz. Tak okropnie, cholernie bałam się burzy, że najchętniej wlazłabym do mysiej nory. Nory nie było, były pułapki, a ja wraz z kolejnym grzmotem w jedną z nich nieświadomie wpadałam. 

Bianka, a miałaś być taka dorosła…

Bartek był menadżerem kawiarni, w której pracowałam, moja zmiana dobiegała końca, na dworze lało, pioruny urządzały na niebie efektowny spektakl a mnie autentycznie nie było do śmiechu. 

- Odwiozę Cię - Zaproponował.

- Przecież masz zupełnie nie po drodze, wypaliłam, choć bardzo chciałam, żeby ktoś odstawił mnie pod dom, najlepiej zaniósł na górę, zasłonił okna i włożył stopery do uszu.

- Spokojnie, objął mnie ramieniem, gdy znów zadrżałam po kolejnym uderzeniu. To co? Zgoda?

- Zgoda.

- No to się przebieraj.

No i tak to się zaczęło, od słowa do słowa, od spotkania do spotkania. Spacer, kawa po pracy (w pracy), drink, ciastko, lody… 

To był… sierpień.

Z czasem złapałam się na tym, że chyba zaczynam się zakochiwać. Łaknęłam go. Jego obecności, głosu, dotyku. Obserwowałam go, analizowałam, do pracy biegałam jak na skrzydłach. Wodziłam po nim wzrokiem centymetr po centymetrze. Koszula, spodnie, idealnie na nim leżały. Był taki… Męski? 

Imponował mi, był pięć lat starszy. Wysoki, zabawny, szarmancki, przystojny. Dogadywaliśmy się, okazywał mi ciepło, troskę, zainteresowanie. 

Przemknęło mi co prawda przez głowę – dlaczego jest sam ale jakoś… na tamtą chwilę nie drążyłam. Bo i po co? 

W grudniu wylądowaliśmy w łóżku. Emocje. Endorfiny. Pożądanie. Kumulacja hormonów. Na Boga - czułam się kobietą. Atrakcyjną, uwodzącą, pełną, spełnioną, kompletną. Czułam się wspaniale. Mąż? Michał? Zdrada? Żałować?

Otóż – nie. Nie żałowałam, nie miałam wyrzutów sumienia.

Przecież już przed dwoma kreskami na teście chciałam odejść od męża. Przecież wtedy, w dniu mojego ślubu Amelka powiedziała mi, że w razie czego, to ona mi pomoże. Przecież…

Przecież dobrymi chęciami to jest piekło wybrukowane. 

No właśnie.

***

Amelka, która wcześniej obiecywała mi pomoc odwróciła się ode mnie, stając po stronie mojego męża. No bo tak, on to mógł mnie zdradzać, bo on jest facet, bo obok niego jakaś dupa (za przeproszeniem) się zakręci i on jako facet wtedy leci. Bo to jest facet, moja droga. A ja, matka dziecku, ja żona, ja nie mam prawa… Na miłość, na szczęście, na nic…

Amelka i moi rodzice przejawiali takie zachowania, o jakie nigdy przedtem bym ich nie podejrzewała. Pojawiły się groźby, że pomogą Michałowi odebrać mi dziecko. Zaciągnęli mnie do psychiatry, żeby określił czy w ogóle jestem poczytalna. Byłam. Mówili mi, że chyba mnie coś opętało. Być może.Wmawiali mi, że Bartek stosuje wobec mnie przemoc psychiczną, że zastraszania mnie, że rozwala moją rodzinę, że jestem zaszczuta.

Wszystko się zgadzało, owszem. Tak było. Tylko, że wszystkie te zarzuty można było przypisać komuś innemu. A ich bohaterem był mój mąż. I oni sami.

Kurtyna. 

Mimo stwierdzenia, czy moment – potwierdzenia przez lekarza zwanego psychiatrą faktu, iż jestem w pełni sprawna psychicznie oraz zupełnie poczytalna moja rodzina próbowała udowodnić mi coś zupełnie innego. Zabrano mi więc telefon, zabroniono pracować, kontaktować z Bartkiem i kontrolowano każdy mój krok. Wobec powyższego
stałam się obojętna na wszystko i bierna. Zupełnie nie miałam siły walczyć. Natrętnie zaczęły pojawiać mi się myśli samobójcze. 


I nawet tak sobie wtedy myślałam, że gorzej to już chyba być nie może.

Mogło.

***

Kiedy minął pierwszy szok, z cyklu ‘nasza córka się rozwodzi’, moi rodzice postanowili mi pomóc i przyjąć mnie pod swój dach. Wraz z Antonim, rzecz jasna. Amelka też zadeklarowała, że wciąż będzie pomagała przy małym, tak, żebym mogła wrócić do pracy. Kiedy więc moje zwolnienie lekarskie dobiegało końca nie zgłosiłam się po kolejne. Mimo, iż byłam w słabej kondycji psychicznej, znajdowałam w swoim zachowaniu elementy podlegające pod depresję, mimo iż miałam za sobą silne załamanie nerwowe – walczyłam. O siebie.

Michał mi nie ułatwiał, przyjeżdżał do Antoniego, za każdym razem przekształcając te spotkania w kabaretową noworoczną szopkę. Udawał cierpiętnika, cała moja rodzina znów (wciąż?) uważała mnie za potwora. Mieszkałam u nich, ale graliśmy do innej bramki. Donoszono Michałowi o każdym moim kroku. Wiedział wszystko. Co, gdzie, z kim i jak. 

Bolało.

***

Mimo skomplikowanej sytuacji moje spotkania z Bartkiem nie ustały, z tym tylko, że przez pewien czas robiłam (robiliśmy) to w tajemnicy. Pokątnie. Jednak później coś we mnie pękło i tym samym wraz z nadejściem wiosny nie wytrzymałam. Zamieszkaliśmy razem w wynajętej kawalerce. We trójkę.
Amelka i rodzice znów się ode mnie odwrócili.
Wiedząc jednak, że tym razem nie zmienię zdania, choćby się waliło i paliło - ostatecznie zmienili nastawienie i zaakceptowali nowy stan rzeczy. No i fajnie.

Potencjalnie.

Początek czerwca przywitał mnie dwoma kreskami na teście ciążowym. Co wtedy czułam? Przerażenie. Jasna cholera, wciąż przecież byłam mężatką!

Przecież wynajęta kawalerka, rozwód w toku, brak pieniędzy, Bartek jako mój przełożony, umowa byle jaka… 

No ale Bianka, przecież jesteś dorosła.

W związku z przyjściem na świat mojego drugiego syna, Mikołaja, musiałam (jako mężatka) wystąpić do sądu w sprawie zaprzeczenia ojcostwa Michała i tym samym ustanowienie Bartka ojcem Mikołaja.

I jeśli kiedyś tam, wcześniej myślałam, że sikanie do fioletowego wiaderka jest upokarzające, to wtedy, na tej sali sądowej przekonałam się o tym, że się jednak myliłam.

Bardzo.

***

Zauważyłam, że Bartek… mnie lubi. Po prostu. Że mi pomaga, w domu, przy dzieciach, ale raczej traktuje mnie jak, hm współlokatorkę? Koleżankę? Czyli fajnie, że jesteś. Nie było w tym żadnych czułości, szeroko pojętego dobrego traktowania mnie jako kobiety. Jakoś tak.

Czy wcześniej też tak było? Czy coś przegapiłam, uciekając z małżeństwa? Kurcze… Nie wiem. 

Bartek często przesiadywał z nosem w laptopie (czerwona lampka – skąd ja to znam).

Chcąc uchronić siebie (i dzieci) przed… No właśnie, przed czym? Załóżmy, że przed czymś złym, najpierw pomyślałam, poszperałam a później… zainstalowałam keyloggera - program, który rejestruje każdy ruch na klawiaturze. 

O losie!

Tym samym… Już na drugi dzień dowiedziałam się, że Bartek ma skłonności homoseksualne. I o tym, że w przeszłości miewał kontakty seksualne jedynie z mężczyznami. Jedynie! Chrystusie niebieski! To, co pisał na portalach randkowych dla gejów nie mieściło mi się w głowie i napawało mnie skrajnym obrzydzeniem. O-b-r-z-y-d-z-e-n-i-e-m. 

Kiedy wrócił prasowałam. Cała się trzęsłam. Nie wiem, czy to dlatego, że było mi po prostu zimno. Czy szarpały mnie nerwy. Kawa na ławę, wiem głupi, no głupi ty… pomyślałam sobie tylko, bo to słowo nie przechodziło mi przez gardło. Zrobiłam mu awanturę, karczemną, byłam w szoku, waliłam pięścią w ścianę.

Obiecał, ze nigdy więcej, że to był tylko sposób na odreagowanie. 

O ja naiwna, uwierzyłam... 
No tak, uwierzyłam.

***

Uzyskałam rozwód, co zbiegło się mniej więcej z tym, że wkrótce potem zaczęłam dzień kolejnym testem ciążowym. Kolejny poranek w moim życiu, kiedy to witają mnie dwie czerwone kreski… 

Niepokój, duża doza nadziei i wiary w przyszłość. Dobra. Stało się trzeba iść za ciosem Bianka, no trzeba. Umowa z ¼ przeszła w tę pełnoetatową, zarobki wzrosły, myśleliśmy o kredycie na mieszkanie. Może nawet dom? Zaczęłam na nowo ufać Bartkowi.

A później życie mnie znów… wyprostowało.

***

Któregoś dnia Kamila, moja kierowniczka zwolniła mnie wcześniej do domu. Zamiast więc znaleźć się w domu po północy wróciłam nieco po dwudziestej drugiej. Nie dzwoniłam po Bartka, był ciepły  wieczór, nie miałam daleko, mimo zaawansowanej już ciąży uznałam, że się przejdę.

I tak sobie pomyślałam, że swoim powrotem zrobię Bartkowi niespodziankę. Jak się okazało, to on zrobił ją… mnie.

Nawyk cichego wchodzenia do własnego już mieszkania wyniosłam z tamtego domu. Dziwne, jednoznaczne odgłosy natychmiast zaprowadziły mnie wprost do kuchni, której drzwi (co dziwne) były zamknięte.

Wraz z naciśnięciem klamki runął mój świat. Bartek zaspokajał oralnie!!! mojego dobrego znajomego (Konrad – mój znajomy nie wiedział, że jestem z Bartkiem, ja natomiast wiedziałam, że on (Konrad) jest innej orientacji).

Myślałam, że się zerzygam. Nie, nie zwymiotuje, ale właśnie z-e-r-z-y-g-a-m. Trzy kroki dzieliły mnie od łazienki, w której się zamknęłam. Zawroty głowy sprawiły, że opadłam z sił, runęłam na podłogę i płakałam. Nie, ja nie płakałam. Ja wyłam jak kojot. Włączyłam pustą pralkę, żeby mój szloch nie obudził dzieci. Iga, moja nienarodzona jeszcze córka zaczęła się wiercić w brzuchu. Spokojnie, tylko spokojnie, wdech – wydech, wdech –wydech…

Konrad wyszedł (słyszałam), Bartek dobijał się do drzwi. Otworzył je siłą, nie pozwoliłam mu się dotknąć. Brzydziłam się sobą, tym, że jestem tylko przykrywką, że jestem tylko sposobem na to, żeby mógł sprawnie ukryć przed swoim społeczeństwem swoją naturę.

Znów przekuwałam wszystko w rachunki, dwa do dwóch… 

Już wiedziałam, dlaczego był sam. Już wiedziałam, dlaczego zrezygnował z seminarium tuż przed złożeniem ślubów. Już wiedziałam dlaczego zrzucił sutannę ku ogromnej rozpaczy swojej zagorzale wierzącej rodziny. Zaczynało do mnie docierać, że mój Bartek, mój… ojciec moich dzieci jest gejem, seksoholikiem, a ja… a ja doskonale się spełniam w roli zasłony dymnej.

Bezradność razy milion. No bo co… Jestem rozwódką, z dwójką dzieci, trzecim w drodze. Dokąd mam pójść… Dokąd… Gdzie…?

***

Zostałam.

A Bartek?

Kolejny raz spotkał się z jakimś typem w dniu narodzin Igi.

I na drugi dzień też. Zdradzał mnie w naszym mieszkaniu, w naszej kuchni, gdy za ścianą spało dwoje maleńkich dzieci. 

Trzeciego dnia zostawił dzieci z sąsiadką i umówił się na seks w aucie. 

***

Jak jest teraz? Nie wiem… Normalnie? To znaczy ja… Ja staram się żyć normalnie. Wiem, że Bartek miał jeszcze kilka epizodów, ma nadal, i pewnie jeszcze będzie miał. Ale na chwilę obecną nic nie mogę zrobić. Nic. Nic, zero. Niezawodny keylogger – zbieram więc dowody (na co?)  i czekam (na co?). Nie wiem…

Póki co nie jestem aktywna zawodowo, dzieci są małe, uwielbiają go... ciąży mi (nam) kredyt hipoteczny za dom, którego teraz szczerze, przeogromnie i całym sercem nienawidzę. 

Przyjdzie czas, ze się uwolnię, że będę szczęśliwa... 

Przyjdzie czas... 

***

Przysiadłam na małym kocu wyjętym z wózka. Moje dzieci lepią figury z piasku, a ja odgaduję co to. 

- Mamo, a to? – Woła mnie Antoś. 

- Ryba.

- A to?

- Serce – Zgaduję trafnie.

- Mamo, a to… mamo, mamo… wyrywają mnie po chwili z zamyślenia. Rozglądam się dookoła, odbijam się w oczach innych. Po twarzy płyną mi łzy, jestem cieniem samej siebie a moje życie jest jedną wielką mistyfikacją…

- Mamo, pokazując mi nową figurę pytają mnie, mamo a teraz, teraz co będzie…?

Teraz? Nie wiem…

Ale…

Ale kiedyś…

Jeszcze będzie przepięknie… Jeszcze będzie normalnie….




Spodobał Ci się ten tekst? 

Znajdziesz mnie też na facebooku.      
O tu: KLIK  

Cztery spojrzenia.

$
0
0

źródło: www.unsplash.com

Monika.

Pamiętam tamten zapach kościoła. Intensywne ziołowe kadzidło, dość unikalne, mocne, wyraźne. Nawet teraz, w obecnym czasie, kiedy mijam dowolną świątynię czuję tamtą woń, która nieodłącznie kojarzy mi się z tym właśnie dniem.

Pamiętam tamten przeraźliwy chłód kościelnej posadzki, zbudowanej z bloków kamiennych i twardego drewna, z której z trudem mnie ściągali. Pamiętam tamten szloch mojej mamy i rytmiczne, mimowolne ruchy różnych części ciała ojca wywołane silnym wpływem nadmiernych emocji i stresu.

Pamiętam moją rozpacz, która rozdzierała mi serce. Mój płacz, przerodzony w ciche łkanie. Tłumiłam w sobie szereg emocji, które bezwolnie targały moim drobnym ciałem. 

Pamiętam tamto czarne auto, którym go przywieźli. Pamiętam ten dźwięk, to szurnięcie trumny o metalowe szyny i tą metalową zabudowę auta, na której ona stała. 

Zamykam oczy, wierzchem dłoni gładzę nagrobną płytę.

Darek… 

Jeśli kiedykolwiek myślałam, że będę tęsknić za Tobą mniej, to byłam w błędzie. Trzynaście lat później tęskni się wciąż tak samo. Wiesz, braciszku?

Mój mózg mimowolnie scala wspomnienia odnoszące się do tamtej sytuacji, angażując cały szereg moich zmysłów. Odtwarzam sytuacje z przeszłości. Stop klatki.

Czy tamte zdarzenia miały na mnie wpływ? Na obecne tu i teraz?

Darek… Co robić…? Pomóż, co robić…?

***

Marek.

Monika… moja żona. Ile to już lat razem? Jedenaście. Poznałem ją niecały rok po tym, jak straciła ukochanego brata. Darek, chłopie, dlaczego żeś to zrobił, pytam go wielokrotnie, stojąc nad granitowym pomnikiem. Prośba wypowiadana celem uzyskania odpowiedzi pozostaje głucha, bez echa.

Darek popełnił samobójstwo. Mój kolega, kompan zabaw, towarzysz ze szkolnej ławki. Mój kolega się zabił. Bolało.

---

Impreza u kumpla, niecały rok od jego śmierci. Monika siedzi w rogu pokoju, sama. Miesza słomką w drinku. Odpływa.

Moje myśli uciekają na nieznany mi dotąd tor. Wzbudza we mnie jakieś nowo odkryte emocje. Nasycam wzrok jej pięknem.

Czemu jej chcę… po co? Na co? Jakie wzbudza we mnie emocje? Jest taka… inna? Cicha?

Siedzi blisko wiatraka, który rozwiewa jej włosy. Ciekawe o czym myśli? Czy tak jak ja, trafia na momenty w których podobnie tęsknimy za Darkiem?

***

Monika.

(…) Her smile’s giving nothing away… Tak myślałam, że mój uśmiech niczego nie zdradza. Siedziałam w kącie pokoju, z głośników sączyły się dźwięki Bones of love, Lipnickiej i Portera. Organizator imprezy był mistrzem tworzenia klimatu na tyle, że będąc tam odpływałam niczym w egzotycznej podróży. Tak wiele rzeczy wciąż wydawało mi się dziwnych. Odległych. Niedostępnych. Nie dla mnie. Czarna sukienka, którą na sobie miałam wciąż uparcie demonstrowała moją noszoną w sercu żałobę. To już prawie rok, powoli wychodzę do ludzi… zaczynam żyć. Od nowa. Na nowo.

---

Tego dnia, na tamtej domowej imprezie poznałam Marka. Poznałam - jako mężczyznę - bo dotąd właściwie tylko zwyczajnie go kojarzyłam jako kumpla Darka. Ot tyle.

Lustrowałam go wzrokiem, oceniając jego stopień zainteresowania moją osobą. A później tę ocenę przekułam w ciekawość. A później on podszedł.

Co wtedy czułam? 

Że razem możemy wszystko. Że razem możemy odkryć cały świat.

***

Marek.

Tonący brzytwy się chwyta… Monika wzbudzała we mnie pozytywne emocje. Wielka miłość, wielkie szczęście? Raczej obustronna deska ratunkowa, którą się dla siebie staliśmy. Wspólna próba pójścia w tym samym kierunku, odrzucenia demonów z przeszłości, otrząśnięcia się, życia. Przekonanie, że razem łatwiej, bo przecież się rozumiemy. 

Pobraliśmy się po kilkunastu miesiącach od momentu zacieśnienia naszej znajomości. Później na świat przyszła nasza córka, Alunia. Cieszyłem się, ale chyba mnie to wszystko przerosło. Dziecko, nawał obowiązków, zacząłem uciekać  z domu. Jako kierowca zawodowy miałem ułatwioną sprawę. Z czasem jednak złapałem się na tym, że wolę się przespać w ciężarówce niż… wracać do domu.

Dlaczego wolałem samotność? Pomijając sytuacje, w  których jeździłem ze zmiennikiem, z reguły podróżowałem sam, a w zapisach umowy widniało, że mam zakaz zabierania przypadkowych ludzi… Przywykłem więc do tego życia w pojedynkę. 

A w domu?

Pretensje…

A przecież przyjeżdżam tylko na weekendy. Przecież też bywam zmęczony. Przecież też mam prawo być zły. A ona chce jakiejś pomocy, że dom, że zakupy, czy ja nie mogę mieć chwili wytchnienia? Przecież ona zasadniczo póki co siedzi w domu i nic nie robi, dlaczego więc wciąż ode mnie czegoś wymaga?

Przecież pracuję, wracam. Dobrze zarabiam.

Monika jednak stwierdza, że wróci do pracy. Bo musi.

Jak uważa. Niech idzie.

***

Monika.

Marek mimo posiadania stabilnej pracy nagle zapragnął być zawodowym kierowcą. Rzadko wracał do domu. Stał się nerwowy, porywczy. Zauważyłam, że ode mnie ucieka. Zaczęłam dostrzegać, że jest lekkoduchem, że obwinia mnie o wszystko. Jego oczekiwania były dla mnie niemożliwe do spełnienia. Któregoś dnia mi wykrzyczał, że jego matka żałuje, że się ze mną ożenił.

Sama zaczynałam żałować…

Rzadko bywał w domu. Jednak słowo rzadko nie wykluczało tego, że udało mi się doświadczyć epizodów pod tytułem ‘przemoc domowa’. Próbował zdominować mnie psychicznie. Fizycznie zresztą też. Nie, nie uderzył mnie nigdy. W zamian za to jednak było rzucanie krzesłami, awantury i wyzwiska. W jego oczach byłam nikim.

O powrocie do pracy zdecydowałam w momencie kiedy zachorowała moja mama. Diagnoza –rak. Albo zastępuję ją w jej obowiązkach, albo wszystko przepada. Marek uznał to za fanaberię. Jakby pomoc mamie miała być wyszukaną rzeczą, bez której mogę się zwyczajnie obejść. 

Moje zachowanie przybrało formę obojętności. Całokształt. Dzień, noc, życie, jedzenie, seks, było mi totalnie wszystko jedno. Nasza więź się ewidentnie rozluźniała. 

Ciągle słyszałam, że go zdradzam. Ciągle się broniłam, przed tymi absurdalnymi wówczas zarzutami. No bo ja? Zdradzam? 

Patrząc statystycznie to skok w bok jest najczęściej domeną mężczyzn. Patrząc statystycznie, to oni mają ku temu zjawisku większe skłonności. Patrząc statystycznie romanse często zawiązują się w miejscu pracy…

I w momencie, kiedy czułam się samotna, brzydka, gruba, nic nie warta, absolutnym, całkowitym przypadkiem poznałam Krystiana.

Co wtedy czułam? 

Że to początek końca dobrego  - bądź co bądź - małżeństwa.

***

Krystian.

Pobrałem swój numerek, stanąłem w kolejce, raz po raz zerkając na ekran monitora, na którym miała się ukazać informacja, że nadeszła moja kolej. Nie znosiłem urzędów. Nie znosiłem nadąsanych pracownic. Cierpliwość byłą jednak moją domeną, więc wśród tłumu innych interesantów wyróżniał mnie fakt, że jako jedyny nie wzdychałem raz po raz, dając wyraz swojemu niezadowoleniu. Stanowisko E, numer 57, pokazało się na cyfrowym monitorze, idę.

Olśnienie.

Za biurkiem siedzi młoda dziewczyna, która zmienia moją schematyczną wizję dotyczącą urzędniczek. Siedzi i nerwowo pociera palec wskazujący.

- Cholera - słyszę jak mówi pod nosem, uśmiecham się tylko, udając, że nie słyszę.

- Zapraszam - wskazuje dłonią na krzesło. W czym mogę panu pomóc?

- Może najpierw ja pomogę pani– zagaduję - coś się stało?- kieruję swój wzrok na jej ręce.

- Drzazga mi weszła w palec, nic ważnego, walczę z nią od rana.

- Proszę pokazać - wyrywa mi się, a ona gwałtownie cofa dłoń za siebie.

- Nie, ja się boję.

- Obiecuję, że nie będzie bolało.

- Ałaaa.

***

Monika.

- Dobrze, co my tu mamy? - zaczęłam zerkać na stos dokumentów, przewracając je bezwiednie, bo moją uwagę skupiał palący mnie, czerwony palec. Zupełnie nie wiem, skąd w nim ta drzazga. I skąd ten przypadkowy petent, który właśnie mi ją (!!!) wyjął.

Po chwili totalnego roztargnienia udaje mi się skupić uwagę, na sprawie z którą mój wybawca się do mnie zwracał.

- Brakuje kilku podpisów, o tu - wskazałam palcem. Będzie trzeba je dostarczyć. Kiedy najprędzej da pan radę?

- Choćby dziś– odpowiada on. Tylko nie wiem, czy zdążę, bo stanie w kolejce…

- Proszę podejść bez kolejki, jestem dziś do szesnastej. Do zobaczenia.

Przyszedł. Rozmawiamy, żartujemy, jest chemia. Ujmuje moją dłoń w swoją, zerka na mój palec, już lepiej? – pyta. Lepiej. Przejeżdża swoją dłonią wzdłuż wierzchu mojej, a mnie ściska w żołądku. 

- Proszę to jeszcze raz przejrzeć - podsuwa mi kilka dokumentów, pod którymi wyraźnie widzę, że się coś kryje. Tylko bardzo panią proszę, pani Moniko. Proszę to przejrzeć bardzo uważnie, dodaje, puszcza mi oko, i wychodzi.

Czuję, że się rumienię. Próbuję ukryć zażenowanie i płonące policzki przed koleżankami z biura.

Pistacjowe czekoladki. Trafił idealnie, uwielbiam. I liścik, mała, złożona w pół karteczka.

Szkoda, że nie było nam dane dłużej porozmawiać. Niezręcznie było mi prosić o pani numer telefonu, zważywszy na świadków przy sąsiednich biurkach, jednak jeśli by pani miała ochotę, na rozmowę, kawę, spacer, zostawiam swój numer. K.’

Cholera, przecież miał obrączkę.

Cholera, przecież ja też mam.

***

Joanna.

- Od kogo? - Zagaduję mojego męża. Jest nieco po dwudziestej drugiej, kiedy dwa piknięcia i jedna wibracja jego telefonu sygnalizują nadejście wiadomości. 

- Pewnie powiadomienie messengera - odpowiada mi zdawkowo. Przewraca się leniwie na drugi bok i sięga po telefon, leżący na nocnym stoliku. 

Odczytuje wiadomość, marszczy czoło, i szybko odkłada telefon. Widzę, że się lekko, nienaturalnie rozpromienia.

- Od kogo? - Ponawiam pytanie.

- Sieciowy - rzuca od niechcenia. Idziemy spać, dobranoc - gasi lampkę i odwraca się do mnie plecami.

Ciekawe…

***

Monika.

Waham się, leżę w wannie, głaszczę zaparowaną szybkę telefonu i się waham. Napisać. Nie napisać. Napisać… 

‘Ciekawe jakim cudem wpadł Pan na to, że uwielbiam wszystko co pistacjowe. Dziękuję, są pyszne. Ps. Tym sposobem ma Pan już mój numer telefonu. Dobranoc.’

Wyślij. Klik. Poszło.

Pewnie zaraz, odpisze…

Wychodzę z wanny, owijam się szlafrokiem, pędzę do salonu i zalegam na kanapie. Oglądam koncert, jest piątkowy wieczór, Marek właśnie zjechał z trasy. Jest jakiś inny niż zwykle. Jakiś spokojny, opanowany. Siedzi, skubie pled i tak dziwnie patrzy przed siebie. Zerkam na niego zza mokrych, nieco splątanych włosów. Raz po raz spoglądam na telefon, który trzymam obok siebie, szybką odwróconą do góry nogami. 

Pewnie zaraz odpisze…

Nie odpisał.

***

Krystian.

Napisała! Poczułem się jak mały chłopiec. Co za radość. Euforia. Adrenalina. Odpisałem jej dopiero nazajutrz, ubolewając nad tym faktem. Obecność Joanny mi uniemożliwiła natychmiastowy kontakt. 

Moja żona… Tak, mam żonę. Tak, nie powinienem.

Ale cóż poradzę…

Zaczynamy pisać z Moniką. Wysyłamy sobie mnóstwo sms-ów każdego dnia. Nasza relacja rozkwita. Tracę zdrowy rozsądek. A może go zyskuję? Może mam do czynienia z miłością mojego życia? Może taka kolej rzeczy? Zapraszam Monikę do siebie do domu. Joanna jest w pracy. 

Nie idziemy do łóżka. Bardziej jej decyzja, niż moja. Ja jej pragnę, pożądam jej całym sobą. Chyba oszalałem.

***

Monika.

Rozkwitam. Zaczynam czuć się jak kobieta. Pożądana, piękna, mądra. Każdą możliwą chwilę spędzam w towarzystwie Krystiana. Zdarza się, że bywam nawet u niego… u nich w domu, kiedy jego żona jest w pracy. Szaleństwo. Jesteśmy o krok od zdrady w pełnym tego słowa znaczeniu. 

W momencie kiedy prawie lądujemy w łóżku, żeby spełnić nasze ukryte marzenia, pragnienia, fantazje mój wzrok przyciąga kolaż zdjęć, znajdujący się w małej ramce, zawieszonej na ścianie. Przez chwilę zamieram, trwam w bezruchu. Po chwili wstaję i wychodzę, patrząc na ich zamknięte w kadrze, schowane za małym kawałkiem oprawionego szkła szczęście.

***

Marek.

Wracam do domu z trasy, Monika ogląda jakiś koncert, nie wiem, jakby jej to powiedzieć, nie wiem, jak do niej zagadać, nie wiem jak ugryźć temat. 

Chcę rozwodu. Nasze małżeństwo to fikcja. Nasze małżeństwo chyba od dawna nie istnieje. Jest tylko wytworem, obrazem który rozgościł się na dobre w naszej wyobraźni.

Zostawię żonę… córkę… Zyskam miano potwora. Darek by mi tego nie wybaczył. Zawsze mi powtarzał, stary zwiąż się z moją siostrą to taka fajna babka.

Pojadę na cmentarz. Niedługo to zrobię. Pogadam z nim… 

Pogadam…

***

Joanna.

Odkurzam dywan, wpadające przez balkonowe drzwi słońce załamuje światło na małym błyszczącym przedmiocie, leżącym tuż przy mojej stopie. 

Kolczyk… Nie mój… 

Jasna cholera…

Kiedy Krystian zasypia przechwycam jego telefon. Na pewno coś tam znajdę. Cała drżę. Trzęsącą się dłonią rozpracowuję kod zabezpieczający klawiaturę.

Monika? Kim jest Monika?

Był z nią w weekend w Wilczynie, nad jeziorem, na plaży. Nagrał ją, jak pluska się w wodzie. Oglądam nagrany filmik, który jej wysłał. Lubi, jak śmiesznie się ubiera i zabawnie łączy kolory. Zawsze dostrzega zagniotki na jej służbowej koszuli. Śmieje się, że ona tak szybko wychyla kieliszek i przegryza to cytryną. Kręci go jak kładzie dłonie na biodrach i elektryzująco porusza głową. Kiedy ją widzi traci zdrowy rozsądek i przestaje być sobą.

Mój mąż spotyka się z inną kobietą?

Nie, to niemożliwe.

Niemożliwe…

***

Krystian.

Wydało się… Joanna dodała dwa do dwóch, znalazła kolczyk Moniki, dorwała mój telefon jasna cholera, zagroziła, że do niej pójdzie, że się ze mną rozwiedzie, że nie zobaczę dzieci na oczy, rozkręciła się na dobre.

Nie chcę jej stracić. Jednak nie chcę… Lubię Monikę, lubię, stawiam (stawiałem?) na ekscytującą znajomość, dobry seks i chyba jednak tyle… Koniec tej maskarady. Koniec. Urywam kontakt. 

Mam rodzinę. Zresztą. Ona też ma.

***

Monika.

Ja cię kręcę, żona Krystiana naszła mnie w pracy, gotowa mnie zabić. Próbowałam ją jakoś uspokoić, przecież w swoim biurze nie jestem sama. Byłam o krok od najedzenia się wstydu, a przecież jestem na diecie. Udaje mi się z nią umówić po mojej pracy w pobliskiej kawiarni. 

Przepraszam ją. Przyznaję się (nie do wszystkiego) i obiecuję, że urwę kontakt z Krystianem. Koniec, stop, basta.

***

Monika.

Słowo stało się ciałem. Nasz romans ustał. Do czasu. W święta dostałam sms-a, Krystian wysłał mi życzenia. Odpisałam. Czuję, że znów miesza mi w głowie. I czuję, że znów się na to godzę.

Marek znów w trasie. Wkrótce wraca. Chyba muszę z nim pogadać. 

Wychodzę z domu, jadę na cmentarz.

Dziś jest ten dzień. Dziś jest trzynasta rocznica…

***

Krystian.

Nie wytrzymałem. Pisaliśmy w święta. Pisaliśmy przez całą sylwestrową noc. To jest silniejsze ode mnie i nie potrafię dookreślić tego żadnymi słowami.

Złamałem rękę, niefortunny upadek, kiedy byłem na nartach. Piszę Monice, że może wpadnie, że może mnie odwiedzi. Joanna wróci wieczorem. Godzi się, ale nie dziś. Dziś jedzie na cmentarz, dziś jest rocznica śmierci jej brata. 

Wpadnie jutro. Nie mogę się doczekać.

Wieczorem Joanna kładzie mi na kolanach małe buciki.

Piszę do Moniki. Odwołuję nasze spotkanie….

***

Joanna.

Zaparzam sobie herbatę, do garnka wkładam parówki, które pod wpływem ciepła po chwili wysuwają się z osłonek. Wróciłam z apteki obok mnie leży ciążowy test. 

Trzecie dziecko? Teraz?

No cóż. Teraz. Trzeci raz zostaniemy z Krystianem rodzicami.

***

Marek.

Idę cmentarną alejką, przenikający chłód każe mi stąd jak najszybciej uciekać. Przyspieszam kroku, zapalę świeczkę i będę się stąd zawijał.

Zbliżam się do miejsca spoczynku Darka, kiedy mim oczom ukazuje się znana, kremowa kurtka i melanżowy szalik w czerwonym kolorze.

- Monika? - Pytam, jakbym nie poznawał własnej żony?

***

Monika.

Patrzy na mnie tym swoim wzrokiem. Patrzy i nic nie mówi. Milczy, siada obok mnie.

- Monika… zaczyna po chwili. To co mówiłem rano…

Zatykam mu dłonią usta, wstaję i się oddalam. 

Kilka kroków dalej wołam tylko:

- Marek?

-Tak? - Obraca się w moją stronę.

- Zapałki - rzucam mu małe pudełko. Łap.

- Co dalej?– Pyta mnie znienacka.

- Czas pokaże… - odpowiadam i znikam za piętnastą cmentarną alejką.




Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku.      
O tu: KLIK


Długość dźwięku samotności.

$
0
0

Fot. Andrew Philips, źródło: www.unsplash.com


Jestem Rita. Stanowię jednoosobowe gospodarstwo domowe. Żyję sobie w pojedynkę, co wynika wyłącznie, z mojego totalnie, absolutnie i całkowicie świadomego wyboru. O, to się tak ładnie nazywa - singielka w wielkim mieście. Brzmi dumnie, prawda? Jestem niezależna, atrakcyjna (chyba), mam mieszkanie, no, może niedosłownie ja, może bank ma, a ja będę je miała dokładnie za dwadzieścia osiem lat. To już zawsze coś, czyż nie? Związek? O nie, to nie dla mnie. Ja? Ja chcę być sama. Z wyboru? Tak z wyboru. Zakochać się? Ja? Mnie to nie dotyczy.

***

- Rita, możesz mi jeszcze rzucić te koperty– Dobiega mnie jego głos. Te dwie, na wierzchu, leżą na moich krzyżówkach. 

Wychylam głowę i widzę jak nerwowo rozgląda się po naszym niewielkim przedpokoju w poszukiwaniu łyżki do butów. A tyle razy mu powtarzałam, żeby ją odkładał w jedno i to samo miejsce. Uśmiecham się do siebie i szepczę tak nieco pod nosem - druga szuflada.

- Nie druga szuflada, tylko są na ławie, obok Ciebie. Podasz mi? Nie chcę wchodzić w butach. 

Zakrywam usta dłonią, żeby nie zachichotać głośno. Przecież jeszcze ich nie założył. Odkładam książkę do góry nogami, chwytam w dłonie dwie rozerwane już koperty – rachunki za prąd i internet.

- Proszę - Podaję mu je. A łyżka do butów jest w drugiej szufladzie, o tu– Wskazuję mu palcem. 

- Dzięki - Wrzuca je pośpiesznie do swojej aktówki. Przeleję w pracy. Lecę, pa - Cmoka mnie w policzek i wychodzi. Jest jakiś taki nieswój. Zresztą… 

Wracam na sofę i zamierzam delektować się chwilą wyłącznie dla siebie. Jestem na zwolnieniu lekarskim (końcówka grypy), Igor w drodze do pracy. Opadam na miękką kanapę z mocnym wydechem, sięgam po odłożoną przed momentem książkę i jakoś tak nieopatrznie zrzucam z ławy krzyżówki Igora. Schylam się w pozycji półleżącej aby po nie sięgnąć, i nagle zauważam, że wypadła z nich biała koperta. 

Ciekawe o czym zapomniał, myślę sobie, zaglądając do jej środka.
Po chwili już wiem.

Chyba zapomniał… o mnie.

***

‘Kochany,

Tu jest pięknie. Już wiem, dlaczego nazywają to miejsce perłą Dunaju. Igor, Budapeszt to jedna z piękniejszych stolic jakie w życiu widziałam. Jestem zachwycona jego malowniczym położeniem i różnorodnością zabytków. Spodobała by Ci się ta wielkomiejska atmosfera, jestem o tym przekonana. Doprawdy szkoda, że Cię tu nie ma.
                                                                                               
 Gosia.’

Gosia… Dużo o niej słyszę. Bywa, że odnoszę takie wrażenie, że Gosia z nami mieszka. Istnieje. Jest. Ciągle tylko słyszę - Gosia to, Gosia tamto. Niby z kpiną, niby z przekąsem a jednak często o niej wspomina. Przywykłam. 

Przecież dobrze nam razem. Przecież to wszystko co nas łączy zaczęło się jakoś… trudno. Bez fajerwerków. Bez zobowiązań? Ja, singielka, on z przeszłością, tyle że, nie przypieczętowaną ślubem. Jedna kawa, druga, spacer, zoo, lody. Poszło.

- Wprowadź się do mnie - Wypalił któregoś wieczoru.

Co? Już teraz? Oniemiałam, ale się zgodziłam. Szybko, po zaledwie trzech miesiącach znajomości ale na co tu czekać? Moje mieszkanie poszło na wynajem. Każdy grosz się przecież przyda. Kredyt ktoś płacić musi, a mnie ostatnio obcięto premię. Czysta kalkulacja.

Gosia…

Gosia go zdradziła. Czy ja mówiłam, że przywykłam? Właściwie to nie, nie przywykłam. Właściwie to się wkurzam. Dlaczego on mówi o niej Gosia? Żadne tam Gośka, czy Małgorzato. Gosia, brzmi miękko, czule, łagodnie. Nie powiem mu, że znalazłam tą pocztówkę. Nie powiem mu za nic w świecie…

***

- Muszę wyjechać - Oznajmia mi późnym popołudniem, po powrocie z pracy. Leżymy sobie obok siebie, głaszcze mnie po włosach, oddycham nerwowo i aż mnie dusi w środku, żeby mu powiedzieć o tej pocztówce. Że widziałam. Że wiem.

- Dokąd– Zdobywam się w końcu na wypowiedzenie jednego ze słów.

- Budapeszt. Służbowo. Wiem, wiem, nie jesteś zachwycona, dużo pracuję, ciągle mnie nie ma, ale to tylko kilka dni, i wracam. Jakoś ci to wynagrodzę, obiecuję. To co, umowa?

Wstałam, udając nagły, niespodziewany i intensywny atak kaszlu. Zamknęłam się w łazience. I zaczęłam wnikliwą analizę.

Dlaczego tu jestem? Dlaczego tu mieszkam? Co ja tu robię? Kim ja dla niego właściwie… byłam? Że co? Miałam być jakimś wyjściem awaryjnym, jakąś bramką numer dwa, bo coś mu mówiło idź na całość? Poszedł, otworzył bramkę, odsłonił kotarę, a tam… Zonk. Tak Rita, jesteś takim Zonkiem, na co liczyłaś głupia? Na miłość?
Nie, nie liczyłam na miłość. Mnie to jest absolutnie do niczego nie potrzebne.

Ale tak myślę…

Gdzie ja mam głowę? Przecież to wszystko, te gesty, to wszystko moja inicjatywa. Seks, bliskość, przecież o wszystko generuję ja. Może to jakoś na przymus? Może on się zagalopował z tym ‘wprowadź się’ i teraz jest mu niezręcznie? Zaraz, chwila, przecież ostatnio odczułam jakąś jego… niechęć? Niby bardzo dobrze nam się rozmawia, gotuje, jada wspólnie, ale to chyba… tyle? Czemu dopiero teraz to widzę, że może jestem zwyczajnie takim bardziej kumplem, a mieszkanie we dwoje to czysta ekonomia?

Nie chciałam miłości. I co? Właśnie, wraz z pocztówką z Budapesztu uświadomiłam sobie, że zaczynam czuć coś więcej niż zwykłe ‘lubię cię’. Wycofam się. Póki jeszcze za bardzo w to wszystko nie zabrnęłam.

***

- Druga szuflada, wiem– uśmiecha się. Wkłada buty, przysuwa walizkę bliżej siebie, obejmuje mnie drugą wolną ręką, całuje i wychodzi. Zadzwonię, jak będę na miejscu - Mówi a ja przytakuję, kiwając głową, że dobrze.

Na miejscu to już nic tutaj nie będzie. Dziś się wyprowadzam.

***

Lampka z czerwonym abażurem, takim z cienkich, plecionych nitek. Sześć książek. Kilka wieszaków wyjętych z szafy. Rondelek do jajek na miękko. A nie, odkładam, to może później. Wezmę kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Jeszcze się zbyt dobrze nie zadomowiłam a tu czas znikać, Rita. Wyciągam z pawlacza fioletową walizkę, i wrzucam w nią pośpiesznie tych kilka rzeczy. Klucze? Podam jakoś… Przy okazji. 

Wyję. 

Gosia, przebiega mi jej imię przez głowę. Zapewne ją bardzo kochał, skoro mimo wyrządzonych krzywd jest wciąż dla niego tak bardzo ważna. Tak bardzo, że bierze urlop, okłamuje mnie i pędzi, by spędzić z nią miłe chwile nad Dunajem w Węgierskiej stolicy. Wyję, ale może go w pewnym stopniu… rozumiem?

Jak widać, czasem mimo popełnionego zła miłość i tak jest ponad nami i kochamy, równocześnie nienawidząc.

Tuż przed wieczorem wietrzę pokój, choć za oknem jest bardzo zimno.Nie chcę, żeby poczuł, że paliłam, przecież wiem, że tego nie lubi. Gaszę niedopałek na parapecie wciskając go w metalową, brązową powierzchnię.

Czas się zbierać. Bywa Rita. 

Bywa. 

***

- Rita, Rita, obudź się, Rita, co to za walizka? Rita– Poczułam gwałtowne potrząsanie mnie za ramiona.

- Która godzina?- Podniosłam głowę. 

- Druga. Rita, co to za walizka? 

- Igor? Co Ty tutaj…

***

- Przepraszam -Ujął moją twarz w swoje zimne dłonie. Przepraszam. Rita, okłamałem Cię…
 
- Wiem…

- I ja jechałem na to lotnisko, siedziałem tam, czekałem, przeszedłem tą cholerą odprawę ale ja nie mogłem. Bo ja tak pomyślałem, że mógłby Cię stracić… To ja nawet nie myślę. A pozatym - spotkałem tam panią Helenkę.

- Po co ty tam właściwie… Helenkę?

- Poczekaj. Gośka mnie okłamała. Przyznaję, mailowałem z nią. Mówiła, że ma chorą matkę, trudną sytuację, że nie może tu przylecieć, że jest tam sama, że ta kartka, to oszustwo, że wcale nie jest jej tam dobrze, a ja dziś widziałem panią Helenkę, to jej matka, która tam sprząta, no na tym lotnisku i ona mi mówiła, że u nich dobrze. Dobrze, rozumiesz? Gośka mnie wmanewrowała, oszukała, a ja chciałem jej pomóc. Mimo, że mnie skrzywdziła czułem się winien, chciałem ją jakoś wesprzeć. Rita, wybaczysz mi? Co to za walizka, maluchu, gdzie ty się wybierasz? Chcesz mnie zostawić? Wybacz mi, Rita, proszę…

- Wybaczę… Ale posłuchaj mnie. Posłuchaj mnie uważnie. Żyjemy w tak koszmarnym świecie, wszyscy bez wyjątku. Ty, ja, nasi przyjaciele. Więc skoro możemy dać sobie trochę ciepła, to sobie je damy. Igor… Rozumiesz? Nie wiem na jak długo, nie wiem na ile, ale wybaczam Ci. Nie wiem, czy robię dobrze. Czy postępuję słusznie, ale przywiązałam się do Ciebie.

 I po prostu nie chcę. Nie chcę już być dłużej sama.

***

- Żurek jest, zjesz? Kinga, żurek, słyszysz? Kinga?

- On wyjeżdża.

- Nie wyjeżdża, tylko wjeżdża na stół. Siadaj.

- Wyjeżdża -Chlipałam dalej.

- Jan?

- Jasiu.

***

Dlaczego ona mi zaprząta głowę jakimś żurkiem. Zamykam oczy i odpływam. Jesteśmy z Jaśkiem parą od pięciu miesięcy, poznaliśmy się na jednym z firmowych eventów. Wyjazd integracyjny sponsorowany przez naszą firmę w nagrodę za dobre wyniki kwartalne. Nasza firma nie akceptuje związków na korporacyjnej sieci, więc on z niej po prostu… zrezygnował. 

Dla mnie!

Przejechał prawie pięćset kilometrów, żeby ze mną zamieszkać w małym, wynajętym mieszkaniu, rodem z PRL. Pamiętam ten moment, w którym się urządzaliśmy. Wspólnie malowaliśmy ściany, starą podłogę przykryliśmy włochatym dywanem. Nawet do płytek w łazience kupiłam specjalną farbę. Dacie wiarę? Można malować płytki! Meble zyskały drugą młodość, za zgodą właścicielki mogliśmy ingerować w nasze małe, wspólne wnętrze do woli.

Wspaniale!

Tak długo przez ostatni czas byłam sama. Tak bardzo tego nie chciałam. Z zazdrością spoglądałam na te wszystkie pary, w sklepie, na ulicy, kinie, gdziekolwiek. Też tak chciałam. Chciałam mieć komu ugotować pomidorówkę i kupić prezent. Czy to tak wiele?

I kiedy już prawie zwątpiłam, złożyłam rękawice i z sił opadałam to nagle on, Jasiek, spada mi niczym gwiazdka z nieba.

Dosłownie.

***

- Kinga, ja chyba wrócę do Gdańska.

- Co?– Myślałam, że niedosłyszę.

- Do Gdańska. Nie chcę Cię krzywdzić, sama wiesz. Może zatęsknię.

- Jak to może?– Drążyłam. Jakiego Gdańska, o czym ty do jasnej cholery mówisz?

- Sama wiesz, że przez ostatni miesiąc zachowywałem się jak ostatni skurwiel. Tak będzie lepiej. Wiesz, nie chcę cię ranić…

***

Co za pieprzone banały. O czym on mówi? Co on gada. Jest ze mną prawie pół roku i, że niby co? Że niby Sorry Kinga, nie wiem co czuję? Jak to nie wiesz, to kto ma wiedzieć? Ja? Ja wiem. Wiem, potrafię definiować swoje uczucia. Kocham. K-o-c-h-a-m. To takie proste słowo składające się z sześciu literek. Czy to do diabła tak wiele? Co teraz, mam powiedzieć, jedź, powodzenia. Ciężko mi na tę chwilę tak żyć, w tej nieświadomości. Może tylko tak gada? Może tylko się zgrywa. Dam radę, poczekam. Chociaż, sama nie wiem. Czy to jest takie dobre, kiedy się nie mówi, o tym co się czuje?

***

Zastanawiam się dlaczego ja, już prawie trzydziestka, jestem głucha. Głucha i ślepa, na sygnały z zewnątrz. No bo czemu się dziwię, ja się dziwię? Ale, że jak? Przecież powiedział mi wyraźnie, nie owijając w bawełnę, że:

- Nie wie co do mnie czuje,
- Nie wie, co nas łączy,

I teraz absolutny hit, który mi sprzedał tuż w walentynki.

- Nie chce mieć rodziny. Nie chce mieć dzieci. 

Hahaha. No tak. Tylko mnie wcale nie jest, kurwa mać do śmiechu.

***

Pakujemy tę jego zdezelowaną walizkę, ciskam jego gaciami, wściekła jak jasna cholera, wmawiam sobie, że czuję na to zgodę. Że jedzie, niech jedzie, za moment go odwiozę na dworzec. Nie wiem co mnie podkusiło, nie wiem, co mnie napadło, ale wtem, zadaję mu jedno magiczne pytanie.

- Jasiek, kochasz mnie?

- Nie mogę powiedzieć, że Cię kocham Kinga. Wiesz, to by było na wyrost.

Aha.

***

Wino podobno najlepiej smakuje podawane w temperaturze pokojowej, ja uparcie twierdzę, że wolę zimne, takie wprost z lodówki. Przykładam sobie zimny kieliszek na przemian do prawego i lewego oka. Może to jakaś metoda? Może dzięki temu mi rano (w nocy?) nie spuchną? Nakrywam się kołdrą po same uszy, z kącików (zmrożonych) oczu spływa mi resztka tuszu do rzęs. Uderzam się pięścią w nogę. Kung-fu-panda. Ała. Boli. Noga, serce, dusza, wszystko mnie boli.

Zasypiam.

Jest druga, budzę się. Druga dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, nie mogę zasnąć. Próbuję liczyć barany, po którymś z kolei zaczyna brakować mi imion. Za co, ja się pytam, za co?

Wstaję, przykręcam kaloryfer, uchylam okno, może zaraz pomoże.

Nie pomogło.

Niebieska poświata pada mi na twarz, spędzam noce w towarzystwie ciągle włączonego telewizora. Daje namiastkę poczucia bezpieczeństwa, przecież tam, po drugiej stronie szklanego ekranu jest jakieś życie. A moje ze mnie właśnie uchodzi. Brakuje mi tego podkurczenia nóg, i cichego wsunięcia się w czyjeś ramiona. Tak zwyczajnie, w środku nocy. Tej nocy.

Władam pilotem, skacząc bezwiednie po kolejnych kanałach, chrupię kabanosy, zapijam resztką wina. Kieliszek już pusty, stoik obok mnie, na podłodze, za nim płyn micelarny, ratunek na szczątki makijażu. Kojący – widnieje na butelce. Ale, że co? Płyn, czy kieliszek.

Ech, Kinga.

Uchylone okno wpuszcza do wnętrza mieszkania rytmiczny dźwięk - stukot czyichś obcasów. W nocy? Kobieta? Sama? Zerkam na zegarek, dochodzi dziesięć po piątej, zaraz, to ile ja już nie śpię? Miarowe uderzenia w płytę chodnika w końcu słabną na sile, a ja wstaję i przymykam okno. Ostatni obrazek, który zapamiętuję, to błyszcząca od deszczu i światła asfaltowa powierzchnia jezdni i chodnika. W kolejnych oknach powoli zapalają się światła i podnoszą rolety. 

Dzień dobrym, nowy dniu.

Zasnęłam.

***

Wstaję, myję zęby i postanawiam, że nauczę się tańczyć rumbę. Jeszcze tylko nie wiem, czy w rytmie square, czy lepiej tym cubana? Będę wywijać w tańcu miłości, czy tam namiętności, zwał jak zwał. Będę kusić i się wymykać, kusić i wymykać…

Halo, tu ziemia.

Na śniadanie zjadam puszkę makreli w pomidorach, bez chleba, bo nie kupiłam. Lecę na pocztę, odsyłam paczkę (po co mi w tej sytuacji kolejna seksowna bielizna?), wracam do domu, biorę pisak i odpowiadam sama sobie na pytanie, które zapisałam na dużej kartce, przyczepionej magnesem do lodówki.

Boisz się Kinga?– Zerkam na duży, widniejący tuż przede mną, pogrubiony napis.

Nie, już nie– dopisuję.

Jedyne czego teraz chcę, to chcę być sama. 

Sama, sama, sama…



Podoba Ci się? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawisz po sobie jakiś ślad. Możesz na przykład dać mi lajka. O tu: KLIK


Viewing all 127 articles
Browse latest View live