Quantcast
Channel: głupie serce
Viewing all 127 articles
Browse latest View live

Na zawsze.

$
0
0

źródło: www.gratisography.com

Zamknę oczy i odtworzę jeden ze wspólnych wieczorów. Przełknę ślinę, poczuję smak malinowego soku, który z malinami nie ma nic wspólnego. To Twoja wersja. A ja wiem, że zawartość ekstraktu nie mniejsza niż sześćdziesiąt dwa procent. Przejadę językiem po ustach i usłyszę miarowe tykanie Twojego zegarka. Równy rytm, ten sam w którym bije Twoje serce, choć Ty twierdzisz, że trzymając dłoń na środku, nie poczuję. Wiem, że powinnam bardziej w lewo, mam kłopot z rozróżnianiem stron. Przyłożę głowę i poczuję. Zamieszasz mi łyżeczką w kubku, zamieszałem powiesz a ja się będę śmiała.

Wiesz, zapytam Cię czy chcesza Ty powiesz chcę… I wiesz, ja usłyszę i zakoduję. Ale zapytam Cię o to jeszcze kilkanaście razy. Czy nawet kilkadziesiąt. Chcesz? Będę pytać uparcie. Chcę, odpowiesz mi a ja wciąż będę czuła tę pojawiającą się dozę niepewności. Będę pytać czy będziesz, a Ty powiesz będę. I choć będziesz uśmiechał się zawsze tak samo kiedy odpowiadasz na to pytanie to ja dodam jak długo? Bo wiesz, dla mnie długo to jest na zawsze, Ty odpowiesz zawsze a mnie braknie tego przedrostka na

Wiesz, ja nie jestem głucha. Czy tępa. Czy niekumata. Jak czasem się twierdzi. W sumie nie się samo, tylko ktoś, ale to teraz nie ważne. Więc słucham i słyszę, a mimo to pytam. Na pewno? Na pewno, powiesz. Jestem nieufna. To nie Twoja wina. Wina nie pijam. Odkąd rzygałam.

O północy ćwierkały ptaki, ciekawe o czym, może to takie nocne zaloty. Zalotnie zerknę w stronę okna, niedopity sok w szklance na parapecie przypomni mi, że w nocy padało. I podobno była burza. Chyba mózgów, innej nie kojarzę. 

Jest ciepło. Wiesz. Ciepło, cieplej, najcieplej. Maluję usta koralową szminką, a wraz z jej pigmentem maluję uśmiech. Podobno numer pięć, jak kiedyś  mówiła Pani Halinka. Halinka to zła kobieta była, wiesz, przez Halinkę rok nie rozmawiałam z Sylwią z kiosku. No wiesz, taka sytuacja. Czasem wjeżdżam na rondo osiemdziesiąt na godzinę, nie na swój pas, wierz mi lub nie. Sylwia z kiosku mi nie wierzyła. Bo ona wierzyła Halince. Nie wiem czy koralowy jest modny i zapytana powiem, nie wiem, ale lubię.
 
Uchylam balkonowe drzwi, a one zamykają się trącane lekkim powiewem ciepłego wiatru. To nic, wezmę pudełko z drukarką, postawię obok, teraz już się nie zamkną. Usiądę jeszcze na chwilę, na krześle z nadpaloną tapicerką. Suszyłam rajstopy, suszarką, na krześle. Nie, nie żartuję. Wyszło jak wyszło. Dłońmi podeprę skroń, przeczeszę palcem brwi. Bez super lash, więc wciąż byle jakie. Obiorę jabłko, jak zwykle za grubo. Nożem przetnę na pół naklejkę ze znakiem biedronki. Boję się. Nie tylko biedronek. Zamknę drzwi z drugiej strony. Klik. Wraz z pewnym etapem. Boję się. Zamknięcia też.

Betonowy parking, zrobię kilka kroków, trawa, mleczyk, o nie mlecyk, jak powiedział by Sid, ale nie mówi. Ale ja słyszę, jakby mówił i się uśmiecham. Ostatni w tym sezonie, mój marazm, wiesz, no taką mam nadzieję. Mineralną niegazowaną poproszę i kefir zott, nie po terminie, fajnie.

Wsiądę w auto, z jednym kurwarzuconym w eter, bo znów ta szyba mi się opuszcza, ale kto otwiera zamrożoną szybę, no tylko ja, a Ty mnie nie pytaj dlaczego ja, bo to są trudne sprawy. Wymuszę pierwszeństwo, a pan z auta z napisem PŁOMYK pogrozi mi palcem, ale uśmiech z numerem według Halinki piątym, bo innych nie znała chyba go rozbroi. Ja też zrzucę zbroję i nawet przeproszę, zerkając w lusterko i mrugnę światłami.

Będę miła cały dzień, tak sobie założyłam. Będę patrzeć na ludzi w pracy, będę słuchać jak będą się do siebie zwracać. Będę chłonąć to, jak on będzie mówił Elżuniu a ona Andrzejku. Będę tonąć w ekscytacji ludzkich słów. Nazwisko poproszę, Dorota Er. Powie ona, to Ty masz na imię Dorota?, on się uśmiechnie, myślałem, że Kochanie…. Jestem miła więc powiem, dziękuję, do widzenia, lub dodam dwa lata gwarancji. Tylko dwa. Bo siedem to już przecież po terminie… Trzeba naprawić we własnym zakresie. Albo wymienić. 

Wreszcie mogę kochać, wierzyć, poczuć i zapomnieć… Kochać…*

Wiesz. Obudzę się i będę zasypiać z myślą o Tobie. Dzień zacznę i zakończę dźwiękami Roberta Mendozy. Włączę sobieDangerous na telefonie, tuż po tym, jak przejadę palcem zatrzymując go na małej kopertce z cyfrą jeden w czerwonym kółku. Wiesz. Już wiem, że pomyślałeś o mnie. Równolegle z moimi myślami toczą się inne. Twoje. To dobrze, bardzo to lubię. Kopertkę, nie Mendozę. Choć Mendozę też. Niech będzie. Zamknę oczy, złapię miarowy oddech. No już. Wstaję. No już śpię.

Wiesz, bo ja nie wiem. Stukam na klawiaturze, rysuję kredkami, maluję pędzlem być może nieistniejący świat. Przechodzę na drugą stronę lustra. Powstaje piękny obraz, na sztywnym  płótnie, chcę go oprawić i sobie powiesić. Najlepiej chcę go odtworzyć w trzy de, albo cztery, choć nie wiem ile dejest teraz na czasie bo nie jestem na bieżąco.

Więc wiesz. Znów zapytam Cię czy chcesz a Ty powiesz chcę…
I wiesz.
Ja nawet jebnę obrotowymi drzwiami.
Jeżeli do zawsze dodasz na…

* Maja Hyży - Będę kochać


Kwiecień plecień.

$
0
0

Kwiecień sprytnie przeplatał w naszym życiu i nie mam na myśli tylko warunków atmosferycznych.
Zafundował nam całą paletę emocji, od radości przez smutek aż do niepewności.
Wprawną ręką umiejętnie wymieszał ze sobą euforię radości z dozą niepewności i strachu.
 Wniósł w nasze życie niespodziewane zmiany, z którymi przyjdzie nam się niebawem zmierzyć.

Kwiecień był również pędem gonitwą za czasem, za chwilami z samą sobą, był natłokiem obowiązków, organizowaniem i planowaniem niedalekiej przyszłości.

Wraz z kwietniem pojawiły się kwiaty,a wraz z nimi cała gama pięknych nasyconych kolorów, które łechcą nasz zmysł wzroku, a błękit nieba przyprawia nas o zawrót głowy.

Był beztroskim leżeniem na trawie i łapaniem promieni słonecznych, a także wspólnymi wieczorami spędzonymi w towarzystwie uwielbianych przez nas bąbelków.

W takiej aurze niepewność znika i wierzę w to, że ta droga jest właściwą drogą, że we dwie podążamy w najlepszym dla nas kierunku.
I będzie dobrze, będzie coraz lepiej, musi być!
Bo jestem ja i jest Ona :)

Miłego dnia!
 Pozdrawiamy!








 Białe - moje ulubione :) / Nie wyobrażam sobie życia bez herbaty z cytryną /
 Pyszne donuty / PA PA SWETRY !!!



Ten post miał najwięcej wyświetleń w tym miesiącu :)



 Nie, nie to nie święconka :) / Bronzer - The Balm, Bahama Mama / Kwietniowy śnieg! / Shanti


 Pamiętny, przegadany wieczór z Magdaleną / Piękne popołudnie /
 Pawi całus / Sezon grillowy rozpoczęty



 Pozdrawiamy parę zakochanych z naszego Kalisza <3 :)




Joanna.

Andamany.

$
0
0

źródło: www.unsplash.com

Wylewająca się dorosłość, ale kontrolowana przez białe majteczki. Zapewne jeszcze bez świadomości rosnącej w niej siły, seksualnej potęgi ciała, mocy ponad swobodami i zakazami, chwilami najwyższego zapomnienia na tym padole łez, ale to już atakuje, nie pozwala beznamiętnie zjeść pizzy i wypić piwa. Mnie, koledze i siedzącym przy stole obok wąsaczom. Obrzydliwe? Piękne? Umysł powodowany instynktami nie zna granic i w nim niech się dzieje, na tym polega dar stworzenia, tego stworzenia. 

Restartujemy rozmowę, schodzimy z "Gwiezdnych wojen" na przyziemne potyczki ciała z umysłem. Erotyzująca jeszcze nie, ale niebezpiecznie szybko zmierzająca w tym kierunku fascynacja, ocierająca się o pożądanie, zapałka bez siarki nad bujnym stogiem siana, potrzebna nam teraz i zawsze w nich. 

Noc księżycowa i gwiaździsta, leżę na trawie i rozmyślam o koleżance z klasy i pani od chemii. Poruszam to w rozmowie, interlokutor czyni odpowiedź na podobieństwo, bo tak ten świat został stworzony. Cały czas zerkamy na nią, a jest już druga i trzecia, bo koleżanki dotarły i konsumują do spółki lody. Brzmienie przeistacza się w brzemię, więc pora odpuścić, ale nie mamy myśli zbereźnych. Tutaj wydobyła się pewna tęsknota, potrzeba czucia pierwotnego, które zostało tak dawno skażone i nigdy już niewinnie pięknym nie będzie. "W każdej norze dla węża łoże" - kolega cytuje żartem fragment z nauk sąsiada o relacjach damsko-męskich. Tylko nie o tym tutaj, chociaż istnieją nimfetki, które posiadły pewną świadomość w nieświadomości i to jest niebezpieczne, broń obosieczna. 

Kilka dni później obserwuję podobną sytuację już sam i zapadam się w sobie, w grzechu myśli nieczystych, ale jednak dobrych i bożych. Za daleko zapuszczać się nie można, więc nie wpływam na wody terytorialne i spojrzeniem obejmuję już tylko uśmiechy i błyskające spojrzenia, czasami padające na mnie, a wtedy dziwnie się czuję. Wstaję i wychodzę z restauracji, mijam na ulicy "koleżanki z klasy" i "panie od chemii". 

Oczy błyszczały śluzem, poliki ociekały czerwienią, z krocza buchała para. Uwolnić się można w jeden sposób: spierdolić w podskokach! W sytuacji ograniczonej możliwości spierdolenia - już pal licho podskoki! - zaczyna być nieprzyjemnie. Po skażeniu sytuacjami, kiedy balzakowska matka, żona i kochanka w trójcy pięknej jedyna po oprocentowanej nocy w hotelu klasy "nie te czasy" pyta rano "co mam mu powiedzieć?", po błędnych lawirowaniach z dala od miłości i innych słodkości, gdy właściwe landrynki topiły się w ustach, bo tylko mówić o nich mogłem. Wróciłbym chociaż na jedną godzinę chemii, której dzisiaj już nie ma, nie czuję jej wobec kogokolwiek. Były dobre czasy, teraz jest dobrze czasami i chyba idąc tym tropem postawiłem się w sytuacji, kiedy trzeba salwować się ucieczką. 

Dojrzała kobieta z wielkim bagażem doświadczeń ulokowanym w piersiach, która pochłania niczym czarna dziura, a ja nie chcę, bo chcę być jeszcze księżycem krążącym wokół życiodajnej planety. Nachodziła, nachodziła i napoczęła, ale dania głównego nie podjęła; więc czego chcesz? Chcesz leżeć na mojej trawie z moimi gwiazdami na niebie i kochać się, pieprzyć, rwać się do pulsującego fiuta, bez świętości i radości. Akurat teraz nie mam ochoty, nie z tobą, ale po zbędnym mrugnięciu jestem w potrzasku.

Problem techniczny, bo mówisz i wypisujesz nie z erotycznym pociągiem, a w nadchodzącym z rzekomą prędkością pendolino odruchem wymiotnym, odpychasz i nie licz na popchnięcie. Nie jesteś dziewczynką z lodami, nie ma w tobie piękna kobiety dojrzałej, które zniewala i wyzwala, nie jesteś z mojego świata, nie jestem buhajem, nic tym razem, bo chcesz zbudować wokół tego cały mój świat, a takiego matrixa nie ogarnę. Bombardujesz miłosnymi tekstami poniżej krocza, a ja jednak spierdolę jak kangur, przeskoczę siatkę i w krzaki, gdzie mógłbym, ale nie z tobą. 

Te dziewczynki niedawno wyszły z krzaków, umyły brudne od zabaw kolana i przecież źle, gdyby znowu tam kiedyś wróciły, by umorusać się nowo, jak ty uczyniłaś. Na tyle się nie pogubiłem, by obudzić się z ręką... w tobie. Myśl do innej ucieka, a tutaj szamocę się świadom odpowiedzialności za smród w stogu siana. Butwiejącego. 

Turyści przyglądają się na jednej z andamańskich plaż tubylcom, którzy wyszli z krzaków i zaciekawieniem zbierają rzucane im landrynki. Roztopią się im w ustach i zaskoczą swym smakiem nieznanym, tak jak nieznany jest smak lodów, etyka, moralność w stawianiu granic piękna i zatracenia, nie ma kajdan cywilizacyjnego zagubienia, są krzaki, a w nich naturalna kolej rzeczy, bez chaotyczności mojego wywodu, czego w tym momencie zazdroszczę. Można tak po prostu być i robić to wszystko. Inaczej śmiać się i płakać, a w pewnym wieku nie ma się w towarzystwie seksualnie pozytywnym lęku przed wyjściem z wody. Na Andamanach i w innym życiu.

Jonasz

Źle pojęta miłość.

$
0
0

źródło: www.jestrudo.pl

Jeden schemat, parówka, sztuk dwie, w osłonkach, srebrny garnek z wodą do połowy, w sumie satynowy, z wodą, która nie powinna się zagotować, choć temperatura nie raz doprowadzona do wrzenia. Albo jajecznica. Czy serek wiejski, produkowany w mieście średniej wielkości. Seks rzadszy niż wigilia, dwie ładowarki na nocnym stoliku. Plastikowe joy love peace believe christmas na parapecie w środku maja. Wodecki, który tak bardzo wierzy w nas, nawet jeśli źle nam wróżą. I kotlety. Kotlety koniecznie.

Wyszepczesz mi do ucha, że pocałunek jest językiem miłości, więc ja Ci zacznę opowiadać. O sobie, o Tobie, o nas. Położę głowę, poduszki dwie duże, jedna mała, poprawisz je, żeby mi było wygodnie, jest przecież, tylko raz nie było, i wtedy ten skurcz łydki, choć twierdzisz, że udawany. A ja jestem szczera. Szczera do bólu. Łydki. Wpleciesz palce w moje włosy i usłyszę, że pachną poziomkami. Wyszepczesz z tylko Tobie znanym akcentem, że mam boskie ciało. Kościelna ławka przypomni mi o tym, choć tam padło ciało Chrystusa, a nie boskie. Uśmiechnę się. Wdech. Wydech.

Kilkanaście zbitych desek w kolorze gorzkiej czekolady, stromy dach, dwa równe rzędy ławek, po lewej droga krzyżowa na równo ułożonych obrazach, rozglądam się i czuję ten specyficzny zapach kadzideł. Przenikający chłód, mimo słońca, z lakierowanej ławki, która z lakierem od dawna nie ma nic wspólnego. Jeden wystający gwóźdź. Trochę zardzewiały. Myślałam trochę o nim, no o tym gwoździu, i jego genezie, analizowałam dlaczego wystaje. I o ciele, jeszcze myślałam o ciele. I powiem Ci, że nie takie boskie. Bo grawitacja. Ale językiem miłości dalej opowiem Ci o NASA, w sumie odejmę A, i dodam le bo zawsze jest jakieś ale. No jak ten pokój dwieście osiemnaście. O pokój na świecie też proszono, i o znak pokoju, a ja wiesz, ja chcę tylko spokoju.

Carte d’or bakaliowe, w dwóch różnych szklankach do łiski, jedna okrągła, druga kwadratowa, przejadę językiem po ustach, przygryzę wargę, przymrużę oczy. Wystarczy. Dotkniesz mojej ręki wypukłą częścią zimnej łyżeczki, i lekko poruszę ramionami, uśmiechnę się, tsssyt, parzy, czy tam ziębi, ciepłe z zimnym, jak ten kubek, z którego będę piła, zakrywając sobie jedno oko. Gładki, rozszerzany ku górze, jakaś góra się między nami buduje, jak ta góra zmywania, z którą walczyłam na raty, aż zniknęła, więc niech topnieją lody, te z bitą śmietaną. Stopa poparzona olejem, smażyłam pieczarki, a Ty masz uczulenie, tak mówisz, chciałam dobrze, jak ta babcia z Zakopanego, a zurawinke moze? Dziękuję, a prosę, chciałam dobze. No. Ja też.

Będę niespokojna, zastukam paznokciami o trzykolorową puszkę, pięćset sześćdziesiąt osiem mililitrów, wlewane w otchłań szalejących leukocytów, erytrocytów i innych rozprzestrzeniających się  cząsteczek płynów ustrojowych, nie wiem jak ustroje, ale stroje lubię, nawet się czasem zestroję jak na sylwestra w Nadarzynie, a nie to nie ja, wyhaftować znaczek każdy umie, nawet ta pani z Kalisza, dużo, za dużo, allegro szkodzi, albo browar w Sierpcu, ale teraz tego nie wiem. 

A tak serio lepiej bez. Wiesz. Wolę bez. W sumie nie wiem czy wolę, ale bez lubię. Biały i fioletowy. I ten fioletowy jaśniejszy. Bez stał u niej w wazonie, lekko już ususzony, ładny, i pachniał. Bez. Bez niej nie było by mnie. Wiem. Przygryzam kostki, wykręcam siedem dwa trzy… Cześć to znowu ja, ja jem naleśniki, truskawka, banan, śmietana bita, bita godzina kolejna, kieliszek nalewki i piwo, nazwa zaczyna się na ka, niepasteryzowane. I kabanos. Słodkie, potem słone. Od zawsze. Nie łzy. 

Siedem kroków, osiem, jeden, dwa, silnik jeden – dwa, taki, że to nawet ciężko wbić się na rondo, krawężnik wąski, trawa źle skoszona, rozkładam ręce, mimowolnie widzę, że pokonuję ten krawężnik, czekam. Tyle już widziałam a moje oczy są nadal brązowe, choć Lipnicka śpiewała, że nadal zielone. W moim oknie wciąż kwitnie nadzieja, tylko parapet do doczyszczenia. To przez te gołębie. Rząd szeregowych garaży, będzie mi się jawił niczym apartament wariot, na piętrze ósmym, prawie jak marriott, tyle, że zamiast wieży pałacu kultury widzę wieżę ciśnień. Czy to ważne? Zresztą  teraz to już  piętro czwarte, bez balkonu, bez doniczki, i kukułka jajka nie podrzuci. 

Czy myslisz, że my moglibyśmy? No moglibyśmy, i ta lista życzeń, wysłana tuż po północy, i jedno najważniejsze, żeby ktoś był. I jest. Myślałem, że będziemy odhaczać ją razem. No będziemy. Nie spierdol tego, no przecież się staram, i choć łatwo być może nie będzie, to jeszcze mocniej zacisnę zęby, choć nie powinnam, bo przecież mam bruksizm, nie, z modą na sukces nie ma on nic wspólnego, z Brooke (bruk) też nie, to taka choroba stawów skroniowo -  żuchwowych, jak mi powiedział mój gnatolog. To taki mądry człowiek. Podobno. I podobno jak do aniołka wrzucisz dwa złote, będzie spiewał Bóg zapłać, Bóg zapłać. I śpiewał. I spierdolił kazanie. Nie spierdol tego. No przecież się staram.

Będziemy się starać…

Jeden schemat, parówka, sztuk dwie, w osłonkach, srebrny garnek z wodą do połowy, w sumie satynowy, z wodą, która nie powinna się zagotować, choć temperatura nie raz doprowadzona do wrzenia. Albo jajecznica (…)

Zrobiłam obiad.
A później wyrzuciłam tłuczek.
Za długo tłukłam kotlety w imię źle pojętej miłości.


Najważniejsza.

$
0
0

źródło: www.jestrudo.pl

Zabłądziłyśmy. Osiedle gęste od uliczek, auto gęste od niepokoju, wici utkanej z pajęczyny strachu, bo czasu mało, no myślisz, że teraz w prawo? Czy w lewo? Nie wiedziałam czy w prawo, czy w lewo, mnie tam wszystko jedno, zadzwoń, no to dzwonię, cześć, to ja dam Ci kolegę, pasuje, albo nie pasuje, nic do niczego nie pasuje, trójkąt z czerwoną obwódką, stój, ustąp pierwszeństwa, do góry nogami, wszystko jest do góry nogami, tylko moje w dole i usta w podkówkę, a podkowa to na szczęście, może innym razem, to gdzie? Głośnomówiący, dwa razy w znak kłódki, włącz głośnik, mijamy jakiś moloch, w lewo? A dobra prosto. Mogę Wam już pomachać, jesteśmy. Przeskoczysz do tyłu? Jasne, przód czy tył, raczej tył, a było do przodu, no co nie zdarza się? Zdarza.

Las. Nie Las Vegas, las zwykły, sosnowo brzozowy, olchowo jakiś tam, jakie to ma znaczenie, jedziemy, ciemno, jak tu się włącza długie? Do siebie raz i powinny Ci się włączyć, długie miałam wizje, droga się jakby zwęża, mijamy wodę, równa tafla, zalew, barierki kiedyś zielone, teraz nie wiem, bo ciemno, przejechałabym po nich palcem słysząc specyficzny dźwięk, ale oddziela mnie chodnik, szyba, albo odwrotnie, szyba i chodnik i drzwi. Drzwi i prędkość. Przekroczona. A miało być powoli.

Kładzie dłoń na zagłówku, głaszcze ją po włosach, a co Ty tak na mnie patrzysz, jakbyś patrzył pierwszy raz? Całuje ją, zaciska palce na metalowym pręcie, rurce, czymś tam niedoprecyzowanym, chwytam drugi, inny układ dłoni bo prawe przednie, i lewe tylne siedzenie, stąd ta różnica, kilka kliknięć, muzyka jakby głośniejsza, jej wzrok we wstecznym lusterku, znasz to? Gładzę telefon, on odwraca się w moją stronę jeszcze raz.

- Bo wiesz co jest najważniejsze.

Gładzę szybkę telefonu.

- Bo wiesz co jest najważniejsze? Najważniejsza jest miłość. 

Miłość. Rozumiesz?

Nie rozumiałam.

***

Na drzwiach były takie drewniane rolety, wpuszczały słoneczne promienie, bawiące się w chowanego na tapecie w czarno białe paski. Zebra plus słońce prawdziwa sawanna, gorąco dopiero się zrobiło. Zamknęła za sobą drzwi, na rękach trzymała dziecko, dwa lata, nie więcej może dwa i trzy miesiące albo pięć, czy siedem nawet, trzy na pewno nie, usiadła na sofie, ile minut? Które łóżko? Pierwsza praca w solarium, pierwsze tygodnie, nowa twarz, inne już znane, małe osiedle. Minut? Nie, ja nie, mogę tu chwilę zostać? Wody mogę? Pij mała, podała dziecku kubek. Plastikowy, jednorazowy, jak reklamówka przewieszona przez nadgarstek, ze śladem.

- Jutro wychodzę za mąż. Wypaliła. Znienacka. Eremef jakby ucichł, zostawcie titanica...

Nagle.
Za mąż.
Jutro.
Wychodzę.

- Za co? Oniemiałam. Miała jakieś dziewiętnaście lat, jasne blond włosy, dżinsy, koszulkę, kolczyk w nosie, odrapany lakier na paznokciach, rozmazany tusz na posklejanych rzęsach.

- Za mąż. Normalnie. Ale ja nie chcę. Spojrzała na mnie, gładząc małą. Nie chcę.

Zaraz.

Mamy Cię czy co? Nie no czekaj, po kolei, jak nie chcesz?Pytałam, nie to się nie dzieje naprawdę.

- Tu, wskazała palcem w górę, tu mieszka on. Adam. Ojciec, małej. Wytarła jej brodę. Przyjechałam, on nie wie, że tu jestem, poczekam, nie wiesz o której oni tu wracają? 

Oni, czyli kilku robotników, mieszkanie wynajmowane od dziadka, właściciela mustanga siedem siedem, wąsów i znacznych zakoli, oni, on, na oko koło trzydziestki, na oko to można dosypać mąki do naleśników, dawno nie smażyłam, ale lubię. 

- Jesteś głodna? 

- Nie dzięki. Chcę tu tylko poczekać, mogę?

Biały, duży fiat, albo ekri, łamana biel, łamana polszczyzna.

- Pani, słuchej, dziołcha nam uciekła, pani, narzeczony czeko, pani, nie widziałaś? Ona tu, palec w górę, do tego oprycha pewnie przyjechała, pani, jutro wesele, blondynka taka, z dzieckiem, pani, no widziałaś?

- Nie widziałam…

Podszedł, młody, lat dwadzieścia kilka, twarz schował w dłoniach.

- Na pewno jej pani nie widziała? Jutro wesele wszystko gotowe, a ona uciekła. 

- Kochasz ją?

- Pani… Czy ją kocham? Ja już dostałem odkurzacz z pracy. Wszyscy się złożyli. Taki wstyd, kto to przeżyje… No kto?

No tak, odkurzacz, składka, praca, wstyd… 
-Niech Pani zrozumie, to jest najważniejsze. Jak ja się tam na oczy pokażę?

Została. Robotnicy wrócili, Adam objął ją ramieniem, weszli na górę, biały fiat odjechał, rano odjechała ona białym fiatem, górę wziął odkurzacz.

Odkurzacz.
No.
Najważniejsze.

***

- Jednak piszę. Wiesz. Lubię. Chcę. Rosnę. Fajnie, nie?

- Więc widzisz, a chciałaś stoisko zwijać.

- No chciałam. Bazarek. Pawilon. Pawulon. Mięśnie mi wiotczeją bez pawulonu. Pawulon dozuję sobie do – umysłowo.

- Nie przesadzaj, są lepsze sposoby na umieranie.

- Nie mam czego. Ale będzie ogródek, będę przesadzać. Na razie mogę difenbachię. Wiesz, nienawidzę jej. Podlałam wodą z solą. Jechałam dziś autem. Z tyłu.
  
- W bagażniku?

- Nie. I coś usłyszałam. I wiesz co jest najważniejsze? No niby miłość. A Ty? Co myślisz?

- Jest rzeczą jedną z niewielu naprawdę definiujących nasz gatunek, bo wychodzi poza schematy biologiczne typu posiadanie, ale nie jest konieczna, nie! - jednak jest, ale może odnosić się już do czegoś, nie kogoś, a to też może być dobre, zatracenie w sztuce, sztućcach itepe, biologiczne, ale dalej już nie będę…

- Jednak. A wiesz, ćwiczę fotografię. Na pająkach.

- Schopenhauer ją ostro zabił, jako gówno mącące, złowrogi wpływ płci przeciwnej itepe., Cioran starał się negować, ale chyba ją jednak uznali, bo nawet łatwo to sprowadzić do biologii - wybierasz najlepszego reproduktora i chcesz utrzymania, on wybiera najładniejszą i też może do utrzymania, tak większością powoduje, uroda i pieniądz, bo to proste przyczyny uwarunkowane biologią mimo wszystko, intelekt też - wszystko wynika z chemii mózgu, nie serca… a wychodzący poza schematy cierpią i się niszczą, więc trzeba znać ten świat…

- Czyli chemia? Bardziej chemia? Irracjonalizm?

- Tak chyba jest, ale nie ta chemia romantyczna, tylko zwykła chemia ludzkiego organizmu, powoduje wszystkim, tylko ludzki mózg ma wiele możliwości i kochać naprawdę też można…

- A jak jest coś zapętlone, nerka z żołądkiem to, to chemia?

- Mówimy o kwestiach chorobowych…

- Chcesz biec, ale kurwa opuszczasz szlaban i nie biegniesz, i nim złapiesz zadyszkę już się kurwa dusisz…

- Bywa.

- Rano miałam w domu szerszenia. Szerszyla. Szynszyla.

- Szynszyla?

- No.

- Ale zniknął. Posiedział na firance i zniknął. A już miałam odpalać lakier. 

- Szynszyle. Oposy.

- Oposy. Zamiast kóz.

- Wombaty.

- Wombaty? Kojarzą mi się z mortal kombat.

- I makaki.

- Ale celność. Mortal kombat, mnie też.

- Mortadela.

- Co?

- Mortal z mortadelą.

- O widzisz. Wombaty kontra mortal.

- Komunie powinni zlikwidować.

- Co?

- No.

- To co jest najważniejsze.

- No. No miłość.

***

- I co teraz? Przecież lubisz wygody…

- Wygody lubię. Ale wiesz. Nie lubię odkurzać…

***

Poranki zmuszają do rozwiązań.
Dzień jest mądrzejszy od nocy.



Momenty.

$
0
0

źródło: www.gratisography.com

To był taki bank, żółto – niebieski, albo niebiesko żółty, z zielonym listkiem, czy czymś doliścianiepodobnym, infolinia, dzień dobry, w czym mogę pomóc, dźwięczny głos telemarketerki na Em, i chaotyczny pana na nie wiem jak.

- Malowaliście bankomat?

- Słucham?

- Bankomat, mur, na pewnej ulicy, malowaliście? Jestem tu, jest 
pomalowany. Po-ma-lo-wa-ny.  Na żółto. Pomalowaliście go? 

- Wie Pan co, nie wiem, sprawdzę, w słuchawce zacznij od Bacha, piłowanie paznokci, te, malowaliśmy bankomat? Aha. Koniec Bacha, malowaliśmy, silny przekaz, no, że tak.

- Nie uprzedziliście mnie! Ja na murze miałem narysowany PIN.

PIN na murze.

No.

W życiu każdego bywają momenty krytyczne.
No, że nie łatwo zapamiętać.
A jeszcze trudniej zapomnieć.

***

Kamienica na sześć rodzin, ogrzewanie centralne. Drewno w centralnej piwnicy, niby kwiecień, ale centralnie zimno, to co sobie nie napalę, pranie nie schnie, drewno na pewno wyschło, bo ostatnio mokre, a teraz pranie, więc do wyboru, idę. Prawie suche, ziemia kaliska, czy tam fakty, na strzępy, zapałki, jadę z koksem, znaczy z drewnem, mury zimne, chociaż ciepło, otwieram okno, co to za mgła?

Nie, nie mgła, ale biała jak krowa COMY, Metafory, metafory, To taka sztuka zestawiania słów, Nie mieścisz człowiek krowy w głowie?, No to daruj sobie i już!*

No dobra, to dym, nieźle, coś jedzie na sygnale, co sobie nie wyjrzę jak sobie wyjrzę, trzy wozy strażackie, ijo,ijo, dwadzieścia jeden, słyszę, co? No to ładnie, panowie chyba do mnie, idę.

Otwieram drzwi, różowa piżama, ze snoopim, na nogach nosorożce, łapcie takie, brązowe, łańcuchy złote, wszystko się zgadza, luk of de dej, nogi nieogolone (kurwa?), biegną, stoję na tej klatce, piętro pierwsze, wpadają, za mną pies, witam, do mnie, mówię? Spod hełmu (kasku?) pytanie, co to kurwa jest? To? A to pies mój. Czał-czał. Ale on chyba nie o tym.

No weszli, zapraszam, siema, wodę z mopa mi wlali do pieca (mądrze), znaczy z wiadra (brudną), znaczy, że co, pranie mi nie wyschnie? Teraz to już na pewno drewno mokre, pękam. W życiu różne rzeczy pękają. Jak spodnie koleżance Em, i jej występy w spódnicy i kozakach, bez rajstop w środku zimy, ha, więc, zablokowali ulicę, weszli na dach, no że podnośniki, węże, woda, Roland (z Kalisza, nie z pieśni) mnie pouczył, że kominiarz, komin do czyszczenia (serio?), albo rura nierdzewna (jaka?), podpisałam kwity, no gdybym wiedziała, że taka wizyta to bym się umalowała, nie? Aha. Sadze mi się zapaliły. Znaczy nie mi. Znaczy w kominie. I sąsiadów mam interesownych. Dobrzy ludzie. Biały dym, bez papieża, a dzwony biły. Na alarm.

No.

No więc wracając do momentów krytycznych, bywa, że widzisz zgliszcza.
A udajesz, że się tli.

***

Jedna lampka, druga lampka. A potem zapala Ci się lampka, że możesz być didżejką, znasz to? No, fajnie, ja też. Więc, idę i dawaj gościa z konsoli, bo nie nadajesz się, wybacz Hektor, co? Nic, teraz ja, mogę? Mogłam, do czwartej rano, a później rozkręcili mi grzejnik nad głową (tuż), gdzie suszyłam kozaki ( niby za(mszowe) a jednak za swoje), nieprzemakalne (jak widać). 

I niby fajnie, ale jesteś na szkoleniu, i rzygasz (rzygasz, tak), jak kot po śliwkach (nigdy nie widziałam), gubisz telefon (znajdujesz) w śniegu (naprawdę), dzwonisz, żeby ktoś (obojętnie) cię stąd zabrał, zabiera, jedziesz, widzisz stację, (zbawienie), nie ma toalety (!!!), stoi autokar, więc niby ratunek, więc ty nadal jak po śliwkach i nie bierzesz pod uwagę jednego. Autokar jest pełen ludzi. 

No.

Zatem, wracając, w życiu każdego bywają momenty krytyczne.
Piłeś? Nie pij.

***

-  A Ty myślisz, że jeśli się czegoś bardzo chce, to trzeba do tego dążyć?

- Raczej tak, raczej na pewno, o ile sił starczy. Ale trzeba też rozumieć, że wszystkiego mieć nie można, więc to zależy też od tematu i umiejętności pogodzenia się z ograniczeniami,ale każdą szansę trzeba próbować wykorzystać, powalczyć, chociaż to tak łatwo wygląda w literkach.Życie jest jedno i każdy po swojemu je sobie definiuje i realizuje.

- A miłość?

- Coś tam jest, może nie disnejowskie tańce na polanie, z chórem ptaszków w tle, ale coś jest.

No.

*Coma – Białe krowy

Słowa.

$
0
0


Jak to jest?
Jak to jest, że człowiek może sam siebie nie znać?
Jak?
Jak to możliwe?
Że własna reakcja zastanowić nas może, nawet zaniepokoić?
Ze dzień może być udany, wesoły przesiąknięty śmiechem?
Że może być wesoły, taki, że pod sufit skakać można?
Że żyć się chce, życie garściami brać
Że, coś siedzi w nas głęboko i do przodu pcha, że fajnie jest… na tym świecie mi
Jak to jest?
Że humor znika w 30 sekund?
Że odchodzi, nie ma go, że sztuczny uśmiech nastaje?
Że jedno słowo dwa trzy, pięć, wystarczą?
Że całą energia uchodzi niczym powietrze z balona?
Jak to jest?
Że nic ważnego przecież, a zadrą w sercu się staje?
Że przecież, nie ma znaczenia to, a dłoń się w pięść ściska…
Że żal się tworzy, że nie słyszy się słów już tych naokoło i rzeczywistość jakaś rozmyta się staje...
Jak to jest?
Że słowa tak wielkie znaczenie w życiu człowieka mają…
Jak to jest…?















Marynarka - WAREHOUSE / T-shirt - H&M / Spodnie - Cubus / Lordsy - H&M / Torebka - BHS


Maj - last month.

$
0
0

Maj to niewątpliwie mój ulubiony miesiąc!
Jest subtelny i kobiecy, rozpieszcza nas swoim niesamowitym bogactwem barw i zapachów. 
Pejzaż za oknem zmienia się z dnia na dzień co mnie nigdy nie przestaje zaskakiwać.
Ten miesiąc upłynął nam niestety bardzo szybko.
Był dla nas zapachem bzu, uśmiechem mam, drobnymi upominkami oraz niekończącymi się zachwytami nad magią otaczającej nas przyrody.
W maju również obie świętowałyśmy swoje imieniny, tak więc sto lat wszystkim Joannom i Magdalenom.
W tym miesiącu licznik na naszym fanpejdżu przekroczył 700 osób !!!!!
Cieszymy się, że mamy dla kogo pisać!, że mamy Was !!!
Mamy najlepszych czytelników na świecie o czym nieraz wspominamy przy drinku.
Bardzo dziękujemy!

Jak co miesiąc dzielę się z Wami zdjęciami z naszego życia prywatnego, tak to u nas wygląda, trochę nowości, odrobinę przyrody i smacznego jedzenia czyli to co lubimy najbardziej.
Miłego oglądania zatem.
Pozdrawiam.




 Pyszne spaghetti carbonara na boczku uwędzonym przez mojego tatę / Majowy przysmak / Spacer z aparatem w ręce / Szparagi w klasycznym wydaniu :)


 Widok z mojego okna na początku maja.


 Kwiaty dla kochanej mamy :)


 Tak wygląda mój dom kiedy jestem chora ...


 Domowy sposób na urodzinowe dekoracje :)







 Na koniec zdjęcia z okolic mojego domu :)





Pozdrawiam Joanna.



Kamień z serca.

$
0
0

źródło: www.gratisography.com

Wydawało mi się, że znam ten smak czarnej herbaty, krótko zaparzanej, trzy umoczenia torebki, albo zostawienie jej na trzydzieści pięć sekund, cytryna wciśnięta, zamiast wkrojonej, ilość duża bez "za", bez cukru, fikuśny kubek trzymany w obu dłoniach, ten, który zawsze parzy, a za ucho jakoś trzymać go nie lubię. 

Wydawało mi się, że znam... Jednak o trzeciej nad ranem czarna herbata smakuje zupełnie inaczej. Może to ta poświata monitora, może koncert klamerek od firanek, które trącane dyrygenturą wiatru grają najpiękniejszy koncert… Może.

Może to był tylko sen, i ten parujący wrzątek, zostawiający mikro kropelki na nosie był tylko sumą moich wszystkich wyobrażeń?
Nie spałam. Znów.

W głowie ciężkie kamienie…

Dwudziesta trzecia dwadzieścia siedem. Osiem. Wychodzę na balkon, dwanaście stopni. Siadam na progu, płytki naznaczone przez obecność gołębi. To nic. Zerkam w prawo przez szczebelki w kolorze bliżej niedoprecyzowanym. Rdzawa barwa przełamana białym światłem wielkiej niedźwiedzicy. Dwoje ludzi w pomarańczowych ubraniach zamaszyście posługuje się szczotkami, zamiatając ulice wokół dwóch aut. Czerwień i granat. Ten granat tak bardzo by mi się teraz przydał, żebym mogła wybuchnąć. Tymczasem się tłumie. W tłumie, którego nie ma. Ulica jest pusta, jeden balkon oświetlony w skrajnych punktach zimnym światłem LED, pewnie nasyconym energią słoneczną. Wracam. Zmarzłam.

W głowie ciężkie głazy…

Gdyby był mróz zamarzły by mi łzy, a tak zamarza tylko serce. Zastajesz mnie w getrach, pasiastej bluzie. Z upiętymi włosami. Właściwie to budzisz mnie dźwiękiem domofonu i zwlekasz z łóżka. Jest osiemnasta. Widzę, ze jesteś trochę przerażona. Wychodzimy z sypialni, wstawiam wodę, wsypuję Ci jedną łyżeczkę cukru, dorzucam plasterek cytryny. Pytam czy chcesz babeczkę, nie chcesz. Też nie chciałam, ale zjadłam. Kajmakową.

W głowie ostre skały…

Dwa białe rowery, dwadzieścia sześć i dwadzieścia osiem cali. Jedziemy rama w ramę, jedna bluza popielata, druga czarna, czarne getry, miętowe i marynarskie trampki. W koszyku woda wysokozmineralizowana z całą gamą najcenniejszych biopierwiastków. Zerkasz na mnie raz po raz i śmiejesz się tak jakoś inaczej. Głowę mam przeciętą na pół, choć Ty nie widzisz. To wszystko w środku, serce z rozumem walczy szablą polską husarską, repliką broni białej i palnej. Mieczem, bagnetem i rewolwerem. Dociska maczugą. Boli. Jedziemy wzdłuż rzeki, pokazuję Ci kolorową łąkę, mówisz, że nie mogę tam wejść bo utonę w bagnie, i nikt mnie nie wyciągnie. Teren podmokły, pewnie masz rację. A ja tendencję. Do pogrążania się.

Kończy się asfalt, wjeżdżamy w las, zapach przypomina mi wakacje nad morzem. Moje osiem lat i zatrucie arbuzem. Czułam się wtedy całkowicie źle. Jak teraz. Choć arbuza nie jadłam. Droga wyjeżdżona przez innych amatorów dwóch kółek, jednak piasek za mało ubity. Jak dla mnie, schodzę i prowadzę powoli rower łapiąc równowagę. Wdech, wydech. Udało się. Jadę dalej. 

W głowie odłamki…

Bierzesz ode mnie klucze z doczepionym zielonym, pluszowym żółwiem. Nabytek z second handu, żeby się nie zgubiły, zupełnie jak ja. Cztery piętra, zimna balustrada, której dotykam drżącą dłonią i te pokonywane stopnie. Z każdym plus jeden do Celsjusza w moim sercu. Szybka zamiana na Fahrenheita, zamek przekręcony dwa razy w prawą stronę jednym z trzech kluczy, zawsze się mylę. Krok na przód, jest ciemno, pokój jest pusty, gołe okna. Naga prawda, pokazywana światu, choć tak bardzo chce się ją ukryć. Na niezdarnie porwanej na małe kawałki folii aluminiowej tlą się tealighty, ciekawe czy mają jakiś zapach. Czuję zapach cytryny, cin cin, kieliszki, poduszki na pustej podłodze i koc. W rogu pokoju słonecznik, duży. Od lat wiesz co lubię. Stukamy się kieliszkami, śmiejesz się, ja też, ocieram oczy kiedy nie widzisz. Pamiętałaś… dziękuję.

Patrzysz na mnie, lewą nogę mam podkurczoną, siedzę na niej. Na prawym kolanie opieram brodę, tworząc piramidę, lewa dłoń, prawa, broda… Śmieję się, drżą mi ramiona, pytasz po cichu jak możesz mi pomóc?

Przecież pomogłaś.

Zbierasz ze mną kamienie.
Wypadły mi prosto z serca.


Jak księżniczka z księciem.

$
0
0


źródło: www.unsplash.com

Hubert ma lat dwadzieścia kilka. Kiedy się poznajemy przypisuję go do postaci z bajki na B. Jest miły ale przeźroczysty. A później ewoluuje. Przystojny. Wysoki. Inteligentny, elokwentny, wykształcony. Singiel, postrzegany jako bywalec. Szczęśliwy, niebieski ptak. No właśnie.

Półmrok, wczesny wieczór. Niebo spowite garścią chmur. Na wyciągnięcie ręki widoczny wysoki budynek z jakąś beczką na dachu. I nawet jak mi powiesz, że to beczka to ja Ci powiem, że ja widzę morsa. No wiesz, czarny, wyraźny. Ma takie śmieszne wąsy, i kły. Owalną głowę. Patrzy na mnie zawsze tak samo, zawsze w jednym kierunku. Zmienił by perspektywę, przecież czasem tak bardzo warto użyć szerokiego kąta, w obiektywie własnej wyobraźni. Szuram nogą po zroszonej trawie, czarna słomka, jeden łyk, drugi, trzeci… Ławka w rdzawym kolorze. Powietrze pachnie dymem, miarowo owędzającym moje ulubione, grillowane górskie serki. Dymem wymieszanym z żywicą zajmującą duży świerk, sięgający nieba. Dodała bym nieba bram, ale czy ja wiem? Ile bram tyle wyjść, każde prowadzi dokądś, skądś, gdzieś… 

- To jest jakiś sztos. Mówię Ci. Sztos.

Rozszerzam źrenice, wyginam lekko kąciki ust, przygładzam dłonią czerwony koc z długim włosem, daję mu znak, chodź, pogadamy. Kończy się kolejny korpo - dzień, ozdobiony literami ułożonymi w centymetry. Centymetry słów sunących po błyszczących torach ludzkich oczekiwań.Ja teraz chętnie posłucham, pomilczę. Ucieknę. Zobaczę czyjeś drzwi  do bram, dokądś, skądś, gdzieś…

Dosiada się do mnie, opiera wygodnie plecy, głowę kieruje ku górze. Wdech. Wydech. Wyjmuje z kieszeni telefon, kładzie obok siebie, przeciera po nim palcem. Podnosi  się jeszcze na chwile, sięga dłonią, wyjmuje Davidoffy, odpala jednego.

- Ty palisz? Dziwię się.
- Okazjonalnie.

 Znaczy się jest okazja. Palisz – nie pal. Niech pali. 

Zaciąga się papierosem wyjętym z ładnego pudełka. Z ciekawości pytam ile kosztuje taka paczka fajek. Piętnaście złotych. Na zdrowie. 

Zerka w moją stronę

- To był wirujący seks. Rozumiesz? Chemia. Nie jakieś tam jednorazowe dymanie laski w kiblu. Jest bardzo szczery. Tańczyliśmy do rana. Pokażę Ci ją. Sięga po telefon. Przesuwa palcem po czarnym ajfonie. Patrzę na nich, uśmiechniętych, odbitych w lustrzanej tafli. Ładna, mówię zgodnie z prawdą. Uśmiecha się.

- Wyprowadziła się od niego. Do rodziców. Byłem tam nawet, poznałem ich. Wiesz, nie jakoś szczególnie, ale jednak. Zabrałem ją do babci, zapytała mogę? Pewnie, że mogła, mogła wszystko. Te wszystkie setki spotkań, uśmiechów, gestów. Dotyk, zapach, seks, chwile złapane w biegu, ta niespożyta chęć na wszystko. A teraz. Teraz wróciła do niego. Na co ja liczyłem? 

- Na miłość? Pytam.

- Mogłem dla niej wszystko. Wszystko. Rozumiesz? Mieszkanie, wyprowadzka, kredyt nawet, wszystko. Magia. Trzy miesiące. Trzy miesiące czystego, bezceremonialnego czystego szczęścia. A potem to się skończyło. Po prostu. No kurwa. Byłem tam, zwyczajny dzień i on nagle przyjechał, wszedł. Nawet zdjąłem okulary, rozumiesz, myślałem, że mi natrzaska po pysku, nie zrobił tego. Wyszedłem.

- Gaśniesz…  mówię.

Kontynuował.

- Później się jeszcze zobaczyliśmy. Zaciągnął się miarowo papierosem. Las, dwa auta. Mam jej grafik, wiedziałem jak pracuje. Wiesz, ich sporo łączy i to nie po koleżeńsku. Ale uwierzyłem, zaufałem, chciała. Nigdy nie słyszałem takiego szlochu, jak wtedy, kiedy rozmawialiśmy ten ostatni raz. Nie poszedłem do pracy, zadzwoniłem, że muszę coś ratować. Nawet padła obawa, czy nie trzeba mnie…

- A nie trzeba? Uśmiechnęłam się.
- Nie chyba… zawahanie.

- Pojechałem z kwiatami. Uśmiech. Zawsze jeździłem, sprostował. Uśmiech. Bukiet róż. Znów płakała. Wiesz, znów nie słyszałem takiego szlochu. Nigdy. Wyrwałem dwa płatki romantycznie, włożyłem jej do portfela, resztę kwiatów wyrzuciłem. Po prostu. Jechałem do domu i chciałem zawracać. Teraz, zaraz, natychmiast… Nie mogłem.

- Jest z nim?
- Jest… Ale mieszka u rodziców. To wiem. Co robić…?
- O czym marzysz? Pytam.
- O niej…

- Walcz. Póki masz siłę walcz. Warto. O marzenia  i o siebie zawsze walczyć warto…

***

Napisałem do niej, pokazuje mi. Biorę do ręki czarnego ajfona, czytam krótką konwersację. Zobacz, odpisała po pół godziny… Mogła nie odpisywać, nie?

Widziałam, że karmi się nadzieją.
Czy dobrze?
Dokądś, skądś, gdzieś…

***

Matylda jest przed czterdziestką, ma długie blond włosy i nastoletniego syna. Nieudane małżeństwo za sobą, spokojna, wyważona, kiedy się poznajemy uznaję ją za oazę spokoju, strefę zen, myśląc potencjalnie, że wszystko jest na miejscu. No właśnie.

Jest nieco po północy, idziemy prawie pustą ulicą, którą raz po raz mija jakieś auto. Zatrzymujemy się na wysokości trzeciej stacji benzynowej towarzyszącej nam na trasie od-do. 

- Dziś mijają dokładnie dwa lata.
- Dwa? Już?
- Dwa, dokładnie, równo dwa. Wtedy się wszystko zaczęło. Kiedyś było fajnie, inaczej. Zaufałam. Choć długo nie potrafiłam. Walczył o to wiesz? Był, chciał. A potem, potem wrócił do niej, na co ja liczyłam?
- Na miłość? Pytam.
- Głupia byłam i tyle. Są razem, mieszkają razem znów. Przychodzi czasem, na jego zasadach. Poszłam już na wszystko. Jestem tą trzecią i wciąż czekam, sama nie wiem na co. Jestem już taka zmęczona, codziennie płaczę…
- O czym marzysz?
- Chciałabym się z tego wyplątać.

- Walcz. Póki masz siłę walcz. Warto. O marzenia  i o siebie zawsze walczyć warto…

***

Napisał, mamy się spotkać. Uśmiechnęła się. Iskra w oku.

Widziałam, że karmi się nadzieją.
Czy dobrze.
Dokądś, skądś, gdzieś…

***

Wiara, nadzieja, miłość.
Zapytałam ich obojga czy było warto.
Warto.
Podobno warto.

„There are more things in Heaven and Earth,
Than are dreamt of in your philosophy.”             

                                                                            Shakespeare





Długa droga.

$
0
0

źródło: www.unsplash.com

Jest niedzielny wieczór, październik, kilka dobrych lat wstecz. Wracam pieszo z pracy, niebo spowite odcieniami czerni i granatu, moknę do granic możliwości, o kaptur uderzają mi miarowo zimne krople, zakręcona droga prowadzi z górki, przyśpieszam nieco kroku, jest ciemno, zimno, jem milky waya, przeklinam świat, kierowcę zielonego matiza który mnie ochlapał, po drodze kupuję dwa piwa w butelce. Wieczór zaczynam więc dwoma dźwiękami. Zrywanego z butelki kapsla i dźwięku poczty. Mam nową wiadomość. 

Klikam. 

Z pomazanego ekranu laptopa patrzy na mnie chłopak z piwnego ogródka. Ma granatową kurtkę i ciepłe oczy. To chyba jakiś nadmorski kurort. Lakierowane deski, kufel, oparte na nim dłonie. Już chcę zamykać okno, zostawiam. Jednak. Muszę dodać, że to jest taki czas, że nie chcę nic, od nikogo, z nikim, nigdy. Nic, zero, null, noł faking łej. Biorę dwa łyki i odpisuję. Rozmawiamy, nie o dinozaurach, nie o jednorazowym numerku, nie o pogodzie. Rozmawiamy o życiu. Słucha mnie, wspiera słowem, nie doradza. Jest.

Deszcz jakby lżeje, zerkam na zegarek, przepraszam go i mówię, że znikam.

- Dokąd idziesz? – pyta.
- Do kościoła, odpowiadam, zgodnie z prawdą.
- Do kościoła? Jest dość późno. Gdzie? – pyta dalej.
- Katedra, mówię. Msza akademicka na 20:30.
- Pójdę z Tobą. – jest uparty.
- Do kościoła?

To drugi koniec miasta. Pada. Próbuję go zniechęcić. Nie znamy się nawet. Próbuję znaleźć sensowne wytłumaczenie. Przecież pójdziemy przez centrum miasta, w kościele nic złego mi się nie stanie, przecież nie chcę iść sama, to tylko spacer, tłumaczę się sama przed sobą.

- Bądź pod zegarem, wskazuję miejsce. Za piętnaście minut, zdążysz?

Zdążył. 

Był niższy niż wywnioskowałam ze zdjęć. Patryk -  przedstawił się. Szliśmy powoli, nierówne chodnikowe płyty, tablica ku czci germanizowanych dzieci znajdująca się na jednym z kościołów, sklepowe witryny, kilka skrzyżowań, dwa mosty, jeden śmieszny, z przęsłami na kształt matrioszek, woda święcona w progu, zapach kadzideł i pani Walewskiej, myślowy chaos w pulsującej głowie. Przez pół mszy opowiadał mi o swojej pracy komornika, zakończonym związku, chorej mamie. Nie było żadnej chemii, była duża nić sympatii. Polubiliśmy się.

Chuchałam na dłonie. 

- Masz ochotę na herbatę?
- Dziękuję, wrócę już do domu.

Rozmawialiśmy online do późnych godzin nocnych.
Dał mi dużo siły, której potrzebowałam.

***

Jest niedzielny wieczór, czerwiec. Pada deszcz. Moszczę się wygodnie w łóżku, za mną upojny weekend we Wrocławiu, uwielbiam świat, i konduktora z pociągu. W lodówce mam dwa piwa. Wieczór zaczynam więc dwoma dźwiękami. Zrywanego kapsla i dźwięku poczty. Mam nową wiadomość. 

Klikam. 

Czego chce, myślę najpierw. W głowie mi się jeszcze kręci od wczorajszych szotów z marakują, głośnej muzyki, zapachu pociągu. Odczytuję. Przed sobą widzę chłopaka w granatowej kurtce z nadmorskiego kurortu. Tak go zapamiętałam. Minęło kilka lat, nasz kontakt ograniczał się do życzeń świątecznych, o których on zawsze pamiętał. Tak śmiesznie je wysyłał, duże litery pomieszanie z małymi. Patryk Papierski, wyświetliło mi się. 

Napisał mi, że ładne zdjęcia. Replay, co? Aha, zdjęcia… Już wiem. Czytam dalej…. I, że zaintrygowało go zdjęcie numer cztery, i dziewczyna w niebieskich spodniach. Przewracam oczami, odpisując od niechcenia po dłuższej chwili, że to koleżanka pani młodej, że się raczej nie znamy, chcę go zbyć. Nieugięcie pyta co u mnie. Zdawkowo więc pytam co u niego. Opieram rękę za głową, drugą scrolluję tablicę i przeglądam blogi. Ziewam.

Klik.

- Spotykałem się pond dwa lata z taką Renatą, poznała kolesia i odeszła. Wszystko mi się ostatnio w życiu zawaliło. 
- Ekhm, myślę…
- Mam ciężko chorego brata, który umiera, lekarze dają mu niewiele czasu. No i mama, pewnie Ci kiedyś wspominałem.

Zatyka mnie. Podnoszę się wyżej. Niepytany kontynuuje.

- Mój brat ma pourazowe skutki wypadku na motocyklu.Jest sparaliżowany, nie mówi i już są problemy z oddychaniem.

Czytam. I sama mam problemy z oddychaniem…

- Nie chce, byśmy go oddali. My też nie chcemy. On tego nawet nie wie ze już mu nie zostało czasu za wiele. Psychika u niego w miarę ok, ale lekarze nie powiedzieli mu wprost, bo to by go dopiero przygniotło. I na to wszystko kilka miesięcy temu odeszła ode mnie Renata. Poznała kogoś. Może moja sytuacja rodzinna ją przerosła? Czasem wydaje mi się, że chyba muszę być złym człowiekiem, bo ciągle w życiu przytrafiają mi sie same złe rzeczy.

Kontynuował.

- Mama jest po dwóch udarach i ogólnie od dwóch lat nie wyszła z domu, to nie życie a wegetacja. Jest po kilkuetapach ratowania życia w kryzysowej sytuacji. Ogólnie mogła by wychodzić, ale przy zmianie i ruchu słabnie i zaraz ma duszności i zapaść.

Nieśmiało pytam, czy sobie radzi.

- Zaciskam zęby i sobie radzę. Modlę się o siłę, żebym mógł to wszystko przetrwać. By pokonać, to najgorsze. Wiesz, z tatą staramy się to jakoś ogarnąć. Łzy mi się cisną do oczu na myśl, że Renata odeszła. Już w grudniu coś tam wspominała, nawet prezent mi dała taki na odczepne. Miałem nadzieję, że będzie mnie wspierać. Czasem to nawet nie mam do kogo buzi otworzyć. Dlatego zapytałem o tę twoją koleżankę ze zdjęcia.

Odstawiam wszystko, daję z siebie kilka słów. Spontanicznie stukam w klawiaturę. Odpowiada, że brakowało mu takiego pozytywnego myślenia.

Rozmawialiśmy online do późnych godzin nocnych.

Daję mu dużo siły, której potrzebuje.

***

Do Anki w niebieskich spodniach, tej ze zdjęcia zagadał. Odpisała. A później napisał on.

- Hej, zagadałem, ma kogoś, ale chociaż spróbowałem. Trzymaj się, dzięki.

- Próbować zawsze warto. Pamiętaj. I walcz. O siebie.

***

Karma wraca.
Ja to wiem.

Tobie. Ja.

$
0
0

źródło : www.wallpapers.com

Schowała się za laptopem. Wychyliła lekko zza niego czubek głowy, ze zmierzwionymi włosami. Niedbale wpięte kilka wsuwek, to co niepodpięte, zaczepione luźno za uchem. Resztki lakieru do włosów gościły na rozdwojonych końcówkach. Pociągnęła nosem. Podniosła raz jeszcze wzrok, szybko cofnęła się w dół. Telewizor grał zbyt głośno, dopiero to zauważyła. Rzucał kolorowe światło, klik, zaczął być nieznośnie męczący, klik, trzeba wymienić baterie, klik. Kolanem wytarła nos, schyliła się po długopis, który upadł dwa dni temu. Kolana na krześle, jedna dłoń na stole, ma go. Podniosła. Kiedyś spadnie z tego krzesła, ciągle tak na nim kombinuje. Taki dziwny zwyczaj, zupełnie jak to, że siedząc trzyma prawą dłoń pod żebrami. Tak jej najwygodniej. Na krzywo złożonej białej kartce papieru napisała małymi literami „ile jeszcze”. Oparła plecy, przejrzała się w białej poświacie monitora i dopisała, duże, wyraźne „NIE WIEM”. 

Bądź… Niezmiennie. Zwyczajnie. Po prostu. Dla świata. Bo świat jest dla Ciebie. Otwiera dla Ciebie szeroko drzwi, nawet tam, gdzie mogą powstawać ściany. Bądź. Cegła po cegle buduj, twórz, osiągaj. 

Nie wiedziała jak to jest być pierwszą. Wygrała kiedyś konkurs wiedzy o patronce, nawet ze dwa razy pod rząd.  To tyle. Na przykład na wuefie nie umiała rzucić piłką palantową. Miała słabe ręce, krok w przód, zamach, i zawsze ta sama nieznośnie bliska odległość. Lepiej szło jej już skakanie w dal, była lekka, łatwo jej się było odbić. Albo bieg, na krótkie dystanse. (…) Teraz rzuca się jeszcze ciężej. Skok nie jest w dal. Dystansu brak, choć biec chce jak najdalej stąd. I ta niechęć do piłki z „palantem” w nazwie (…)

Siedzieli w domku chińskim, na siódmym schodku od dołu, i trzecim od góry. Betonowe, szare, zakurzone, zimne schody. Pociągnęła go za rękę, chodź. Przysunęła się trochę bliżej i szepnęła kilka słów na ucho. Uśmiech.Nie rób mi tak. Uśmiech. Szeptała dalej. Uśmiech. Wyciągnął przed siebie ręce, pokazał przedramiona. Uśmiech. Położyła mu palec na brodzie, odwróciła jego twarz w swoją stronę. Siedemnaście sekund igiełek tańczących w każdej komórce. Nikt mnie tak nigdy nie całował. Nigdy nikt. Poczuła, jak to jest być pierwszą. Na chwilę. Na moment. Na. Choćby do na, trzeba było dodać niby.

Czuj… Mocno, mocniej, najmocniej. Jak debiutujący muzyk poruszaj nieśmiało kolejne nadszarpnięte struny serca. Doprowadzaj do chóralnego śpiewu największych emocji, najgłębiej ukrytych między komorami, tętnicą i aortą. Batutą wyznaczaj tempo, metrum i dynamikę grającej w Twoim sercu orkiestry. Niech serce bije równym taktem, bądź jego dyrygentem.

Wyjęła telefon, napisała kilka słów. Szły pod rękę, mijając ludzi idących w tym samym kierunku. Ciężko stukało się w mały ekran jednocześnie idąc. Nierówny krok i drżenie rąk. Poruszyła telefonem, odwróciła ekran, wygodniej. Gra świateł, dźwięku, głosu, oparów alkoholu, tłumnie pod niebem Kalisza. Na balkonie w kolorowym rzędzie kamienic po prawej stronie stała para. Ona - czarna sukienka, na dużym, zaokrąglonym brzuchu, on oparty o barierki, za nią, z dłońmi na wysokości pępka. Napisała znów kilka słów. Widzisz, szturchnęła ją, wskazując na balkon. Widziała. Ilość decybeli, znacznie powyżej dopuszczalnej normy, wprawiała w drżenie okoliczne mury. I jej serce.Myślała, jakim echem rozbrzmiewają w jej głowie myśli. Jak ze sceny unosi się akcent „er”. Miała dziwną tendencję do wyłapywania akcentu rzucanego na konkretne głoski, sylaby. Uśmiech. Przypomniała sobie jego głos, melodię słów tworzących symfonię z każdego „sz”, „cz”, tak bardzo charakterystycznego, pół nuty i ćwierć, klucz wiolinowy, zabawnie zawinięty. Kręty labirynt drogi do jego serca. Uśmiech.

Uśmiechaj się… Niezmiennie. Z tym zabawnym stuknięciem zębami raz po raz. Do more of what makes you happy. Zawsze.

Wybrała najstaranniej jak umiała tekturowe pudełko malin. Wyjęła pojedyncze zielone listki, wplątane gdzieś pomiędzy. Plastikowe pudełko z borówką. Duża, ładna, dorodna. Jedna czwarta litra jagód, opłukanych pod bieżącą wodą. Cholera przecież wie, gdzie rosły. Czterysta mililitrów kremówki, ubijanej pożyczonym mikserem. Galaretka truskawkowa, choć truskawek nie było. Pokruszone ciastka krakuski nie wiadomo skąd, z chmurkowym wykończeniem obrzeża. Warstwa podwójna. Szklanka cukru pudru, dwa żółtka od kur z wolnego wybiegu, wiaderko serka, z naturalnego mleka, od naturalnej krowy. Szklanka mleka, od tej samej, albo innej, zawartość tłuszczu dwa procent. Serce włożone  w każdy ruch łyżeczką, tysiąc strzelających fajerwerków, tląca się iskra i ta nadzieja, dziewczynki z zapałkami. Zamknięcie oczu, wdech, wydech. Uśmiech.

Doświadczaj… Smakuj każdą chwilę najintensywniej jak potrafisz. Szczelnie zamknij w szczelnym słoiku, to co wydobędziesz w odpowiednim momencie. 

***

Nie wiem, czym jest wszystko najlepsze.

Nie powiem, wszystkiego najlepszego.

Najlepiej powiem – wszystkiego.

Po prostu.

Tobie.

Ja.

Bo to nie o te kwiaty chodzi.

$
0
0

źródło: www.wallpaperswide.com


Wiesz, nie wiem dokąd najpierw sięgnąć pamięcią. Nie wiem w którą stronę, nie wiem jak, i od czego. Bo niby mam pamięć do miejsc, twarzy, dat, a jak chcę coś ułożyć, to trudniej już jakoś. Wiesz… 

***

Rok 2008.

Piętnasty sierpnia, wakacje. Piątek. Albo sobota. Dostała dwie propozycje. Wieczór panieński dobrej koleżanki w jednym z lokalnych klubów albo wyjazd nad morze ze znajomymi. Została. Wypatrzyła go sobie tuż na wejściu. Biała koszulka, z czerwonym elementem, ciemne włosy. To ten moment kiedy krew uderza od stóp do głów. Kilka drinków później okazało się, że mają wspólnych znajomych. Stanęła obok i zażartowała: „możesz być moim ósmym krasnoludkiem, bo siedmiu już mam”. 

Została siódmą królewną, a on pierwszym krasnoludkiem.

I żyli długo i…

***

Nikt nie wiedział jak bardzo była sama. Jak wszystko w niej było zapętlone. Skulona jak kłębek wełny z supełkami marzyła tylko o tym, żeby ktoś pociągnął za jeden koniec… I żeby wszystko się rozwiązało, tocząc tak długo, aż kłębek zamieni się w linię prostą… 

Właściwie, to przecież chciała tylko normalnie. Normalność jest pojęciem względnym, a ona chciała bezwzględnie, według utartego schematu. Tylko. Ale tylko, okazało się aż.

Patrzyła w lustro, tak często widząc ten sam grymas. Oszukiwała się latami, w sukience kopciuszka, ze zgubionym pantofelkiem, którego nikt nie znalazł. Tym butem była ona,  tym jednym, nie całkiem do pary, rozłączonym, zagubionym, jeden taki, drugi inny, nie pasujący ani fason, ani rozmiar.

Ale przecież wmówić sobie można, że tak jest wygodnie.

Nawet jeśli nie całkiem do pary…

***

Rok 2015.

Usiadła na tym balkonowym progu już chyba po raz ostatni. Rozejrzała się. Suszarki na pranie, sznurki porozwieszane na sąsiednich balkonach, ktoś obok podlewał pelargonie, ktoś wietrzył kołdrę. Pozazdrościła. Rytuału. Schematu. Powtarzalności. Wystawiła twarz do słońca. Kartka kalendarza, który trzymała na kolanach, trącana lekkim podmuchem ciepłego wiatru otworzyła się na szóstym lutego. Wschód słońca 7:09, zachód 16:31, znak zodiaku wodnik, imieniny Doroty i Bohdana. Zastanowiła się czy solenizanci dostali kwiatka. Albo wódkę. A może mieli alergię i byli abstynentami?

Ona nigdy nie dostawała. Ale przecież to nie o te kwiaty chodzi…

Wiało. Przygładziła włosy, wiatr tworzył raj dla serferów, tylko akwenu brak. Zalawirował kartkami z kalendarza, bingo, siódmy lipca. Pięć miesięcy wahania i rozterek, utarta droga do jedynej słusznej decyzji. O ile decyzje mogą być słuszne, może po prostu są mniej lub bardziej zgubne, może wymuszone, może dobrowolne, może jedyne z możliwych?

Więc, siedziała dalej, wgapiając się nieudolnie w grafikę z szeroko otwartym okiem, pomoc sąsiedzka, kawałek blachy na bloku, który z rzeczywistością nie miał nic wspólnego. No chociaż tyle…

Pożegnała się z jarzębiną, pomarańczową, nie czerwoną, widokiem na Lidla, i stację Orlenu, i aptekę kwiaty polskie.

O te, których nigdy nie dostawała.  Ale przecież to nie o te kwiaty chodzi…

Pociągnęła nosem, co stworzyło doskonałą otoczkę do dramatycznego (jej zdaniem) obrazu toczącej się sytuacji. Przecież tu ma taki duży parking (tam mały), tu ma dwa pokoje (tam jeden), tu ma balkon (tam nie)… 

Spojrzała we wspólne dla wszystkich niebo, mówiąc głośno…
- No przecież głupia, ty masz tutaj wszystko…

Za plecami usłyszała:

- Ale nie masz miłości…

A wszystko było niczym.

***

Wiesz, ona wie, że będzie dobrze.

I, że mogła wtedy wyjechać jednak nad morze… 



Wesele, hej wesele.

$
0
0

źródło: www.wallpapers.com

Oczekiwanie, odliczanie, beztroska…

Siedzimy i pijemy cin cina bez lodu, przeglądając portal aukcyjny.

- Czy Ty nie masz normalnej myszy?!
- Myślisz, że kapelusze?
- Nie umiem tą myszą się posługiwać, masz inną?
- Nie, czekaj. Już były. Pamiętasz? I krawaty.
- Mysz!!!
- Byle by nie rogi. Szarfy. Welony. Żadne słomki w kształcie męskich narządów rozrodczych. Nie wchodzi w grę. 

Więc?

- Masz inną mysz?

No więc, mamy to. Girlandy hawajskie na szyję i rękę. ( Jak się okazało również na głowę ). Plakietka z datą, no, że dwudziesty, zero szósty. Wyślij do wielu, konsultacja, akceptacja, kup teraz, czekamy. Apartamenty załatwione, miało być jacuzzi, będzie bez, może to i lepiej, jeszcze byśmy się potopiły. Tfu. 

- Chyba nie będzie plakietek, cofnęli mi wpłatę.
- Nienawidzę Cię.

Doszły.

- To nie masz innej myszy?

***

Pakujemy walizki, spotykamy się na PKP.

- Jadłaś coś? Obiad Ci wzięłam.

Radocha. Mały plastikowy pojemnik, jak na badania do laboratorium, zawartość nie mniej ciekawa.

Frytki z kalafiorem. Bez keczupu. Obiad życia, panieński roku, spragnione? W walizce siedem litrowych butelek sprite. Pięć skażonych (cin cin + sprite ), dwie czyste. 

Ruszamy, konduktor twierdzi, że jesteśmy napalone ( nie wiem dlaczego, żadna nie pali – teraz i tu, to po czym pan wnosi? ), taksówkarz, że jesteśmy z Kołobrzegu ( tak, to te twarze zniszczone wiatrem ), ahoj Wrocławiu, jesteśmy. Kołobrzeskie dziołchy z Kalisza. Strzeżcie się.

Apartament przygotowany. Hawajskie kwiaty, balony, cin cin, cydr, ruski szampan, pizza bez sosów (serio?).

- Excuse me – załomotała do drzwi, zatykając uszy. Mówiła chyba po mongolsku, nie zrozumiałyśmy.

Okazuje się, że byłyśmy tak niegrzeczne, że zapukał do nas policjant. Spóźniona interwencja, więc sam dostał mandat karny. Każdego szkoda. No. Nawet policjanta.

Impreza skończyła się w centrum, gdzie dowiedziałyśmy się, że pieniądze nie są najważniejsze, że możemy się zabawić, i że rolnik szuka żony…

Ps.

J. wysyła mmsa do przedmęża. Seksowna kiecka, but, poza, pyta czy fajnie, dostaje reprymendę, że zbyt wyzywająco.

Wskakuje w bieliznę, którą dostała w prezencie ( kocica ) wysyłając kolejnego mmsa:

- Masz rację Kochanie, jednak pójdę w tym.

Obraził się.

;-)

***

- To o 17 u mnie?
- Będziemy.
- Gdzie Ty jesteś?
- No muffiny wiozę. Wejdźcie.

Jest piątek, przedweselny, siedzimy we cztery przy czarnym szklanym stole pakując przepiękne muffiny dla gości. Celofan, wstążka, karteczka. Śmiejemy się z wpadek weselnych, nastrajamy się lekką  muzyką.

- Braknie.
- Co? Czego?
- No celofanu.
- Kurwa.

***

- Organista nie może. Będzie inny.
- Co?
- Dj nie zagra na poprawinach, też nie może. Będzie inny.
- Co?
- A przedmężowi zniszczono koszulę w pralni. I suknia była niedoprasowana.
- Co?
- No.
- To widzimy się na koncercie wieczorem. Spokojnie.

***

Centrum, koncert, wieczór, relaks.

No gdzie oni są?

Mms.

Tort się zapadł w chłodni. Akcja, ratunek, reanimacja nieudana, nowy tort piecze się całą noc z małą modyfikacją smaków, w tym czasie pies zjada muffiny ( niezapakowane) i zarzyguje dom.
Wystarczy. Idziemy spać.

Widzimy się jutro u fryzjera.

***

Prasuję sukienkę i wieszam na karniszu. Wybiegam z domu, bez makijażu, bo muszę zapakować wino,  i kupić owoce, muszę je mieć koniecznie. Kwiaciarka zagaduje, że ciekawe jak to jest mieć dużo pieniędzy, wiem, wyglądam ubogo, cholernie się śpieszę. Wrzucam wszystko do auta (tak aparat, bo zrobię backstage u fryzjera, wino, kartkę, owoce (konieczne mi ), zamykam drzwi z kluczykami. Jedynymi. Auto się zamyka…

Huston, mamy problem…

Dzwonię po ratunek najpierw do szwagra, odbiera moja siostra, wyzywam, że nie jej telefon, i szlocham, że ratunku, że ja muszę teraz do fryzjera, że no teraz i że co. Kopię dwa razy w oponę i docieram na miejsce. Cudem na czas. Krzyczę jaka to ja głupia, i że kluczyki, i że aparat i, że szybę wybiję.

Udało się. Uratowano mnie. Auto otwarte. 

Wracam szczęśliwa do domu. Po drodze pożyczam mikser od mamy, brudzę całą marynarkę. Wchodzę do domu. Spadł karnisz. Kurtyna.

***

- Prądu nie ma.
- Czego?
- No prądu w kościele.

Agregaty.

Uf.

***

Panika.

- Magdalena, ryż, nie mamy ryżu, nic, nie mamy.

Otwieram torebkę.

-  No ja bym nie miała ryżu?

***

Bawiłyśmy się do białego rana. Wygrałam flaszkę w kalamburach ( dogrywka ) udając orgazm (tak, orgazm), tak przetarzałam się przez pół sali, nie nie chcę tego oglądać, wy też nie? 

Podawałam szminkę, biegałam po welon, tańczyłam na bambusowej rurze (dj mnie podpuszczał – normalnie to ja nigdy bym przecież ), poprowadziłam zabawę w karocę (znacie?) i odczytałam telegram do Pana Młodego, który nadszedł od kolegów ze słonecznej Italii…

Jego treść znajdziecie na portalu e-wesele.pl, może się komuś z Was przyda.

***

Mimo tych wszystkich nieprzewidzianych sytuacji wszystko udało się nadzwyczaj wspaniale.
Podobno dobrze sprawdziłam się w roli pierwszej druhny…;-)
Sto lat młodej parze!
PS. Poczekajcie na fotorelację.
Joanna wyglądała przepięknie!!!

***

Macie jakieś swoje wspomnienia?
Podzielicie się?

źródło: www.wallpaperswide.com
 

Costa Calma.

$
0
0




Jeden z piękniejszych, ciepłych lipcowych dni.
Jeden z tych, które zapamiętam na długo.
Rajska plaża, szum oceanu, silne fale rozbijające się o skały.
Zatopiona w myślach, wygodnie rozłożona na mięciutkim piasku, zanurzam w nim dłoń, grzebię, mieszam palcami i przesypuję ziarenko po ziarenku próbując nie myśleć o tym, że to już ostatni dzień.
Fala obmywa moje stopy, czuję wyraźnie przyjemny dotyk ciepłych kropli na mojej skórze.
 Zerkam na nią, na śliczną szczupłą blondynkę, która siedzi obok mnie, nawet nie ma pojęcia jak bardzo przypomina mi moją przyjaciółkę sprzed lat.
Uśmiechamy się do siebie, słońce przepięknie odbija się w jej złotych tatuażach, które jeszcze niedawno razem naklejałyśmy śmiejąc się przy tym do łez...
Zaczęły dopadać mnie wspomnienia, tak zwykle się dzieje kiedy coś dobiega końca.
Mam przed oczami wyraźny obraz.
Mały czerwony Chevrolet Aveo, my i oni, cztery twarze, cztery spojrzenia, cztery obrączki i cztery uśmiechy.
Hiszpańskie strome urwiska, wąskie i kręte uliczki, wygłupy i śpiewy tak głośne, że słychać je było chyba na całej wyspie :).
Nieznośna choroba lokomocyjna i Natalia Oreiro, która próbowała ją zagłuszyć.
Duża mapa, jaskinie, skały, różowe torby plażowe...
Wszystko wirowało mi w głowie jak poklatkowy film w zwolnionym tempie.
Nagle z zamyślenia wyrwał mnie jej głos: " choć, zrobimy jeszcze jedno, ostatnie zdjęcie ... "
Patrzę na nią i zastanawiam się czy jeszcze kiedyś się spotkamy.
Zawiesiłam wzrok na jej opalonym nadgarstku, na którym mieniły się w słońcu trzy piękne bransoletki Terpiłowskiego.
Plotła mi warkocz chichocząc przy tym i opowiadając coś o wiewiórkach, podczas gdy w mojej głowie wciąż rozbrzmiewał głośny koncert Natalii Oreiro.

P.S. Przesyłam pozdrowienia dla rozbrajającego małżeństwa ze Szczecina, Patrycji i Karola.
Ściskam Was gorąco kochani.

Joanna.


















Niemożliwe nie istnieje.

$
0
0

  źródło: www.wallpapers.com 

2003.

- Mama jest? Dzień dobry. Dziadek mówi.
- Jest.
- Dziadek dzwoni.
- ??!!??

Miałam osiemnaście lat kiedy zadzwonił dziadek. Że jest mieszkanie, że kawalerka, w centrum, że wie, że wnuczka ( ja ) kończę osiemnaście lat, że on może przepisać.

Nie widziałam go wówczas nigdy na oczy.

I tak powstał akt notarialny, który miał uprawomocnić się po dziadka śmierci.

Teraz się spotykamy na rodzinnych uroczystościach.

***

Zauważyłam różne perspektywy postrzegania otaczającej mnie rzeczywistości. Zmieniają się pod różnym kątem. Dajmy na to, jak siedzę na narożniku bliżej ściany, mając okno po prawej stronie równolegle do mnie, to mi się wszystko jakieś takie trudne i ciemne wydaje. 

A kiedy przesunę się na środek, tak, że okna i ja patrzymy na siebie prostopadle, wszystko się jakoś rozjaśnia.

Jak widać zatem, kwestia spojrzenia…

***

Wracam na ciemniejszą stronę i leżę dalej, na podłodze trzy rozrzucone poduszki, wstaję, podnoszę jedną, kładę na parapecie, wplatam się w krajobraz innych okiennych poduszkowych bywalczyń. Po lewej stronie kołdra powleczona poszewką z kory, taka śmieszna, wypłowiały granat w księżyce. Po prawej uświadamiam sobie, że właśnie widzę wieżę ratuszową. Szczyt katedry, i sanktuarium. Zatykam uszy dłońmi, pozwalam, żeby wiatr pobawił się w łaskotanie moich uszu przyjemnym szumem. Czuję się jakbym przykładała małą muszlę nad morzem, nad którym w tym roku nie byłam. Mój urlop dobiega końca, spędziłam go na walizkach. Niestety nie na lotnisku.

Oprócz poduszek na podłodze leży granatowa torebka, puszka od kasztelana, ze słomką, biała słomka w zielone paski. Wolę grube słomki z Ikei, ale tutaj nie mam, możecie mi wysłać, dziękuję.

Na stoliku dwie paczki delicji, pomarańczowe i wiśniowe, dwa tymbarki, jeden w wyższym kartonie ale węższym, jabłko i brzoskwinia, i samo jabłko. Szminka Astor, czerwona. Nasycona pigmentem, lubię mieć czerwone usta, na co dzień. Szyna relaksacyjna na zęby, na noc, bo zaciskam. 

Zmieniłam adres.

Tydzień temu.

***

Lipiec.

- Czy adres do korespondencji tak jak w umowie?
- Wie Pan, to skomplikowane.

Pan w umowie pomylił szóstki z dziewiątkami. Zażartowałam, że mu ktoś może poprzestawiał klawiaturę.

Skomplikowane czy nie, mam Internet.

***

Luty.

- To co, wynajmiemy tę kawalerkę?
- Wynajmiemy.

***

Marzec. 

Wspinam się cztery piętra, pokazuję mu to mieszkanie. Robi zdjęcia mówi, że się zastanowi. Ja nie chcę, żeby się zastanawiał. Ja mu go nie wynajmę. Ja w głowie maluję ściany na szaro, stawiam szary narożnik, białą szafę. Pierwszy raz czuję, że tu zamieszkam. Jestem tuż po spacerze, biegałam nad jeziorem w deszczu, spełniając jedno ze swoich marzeń. Jeszcze tylko pobujam się na huśtawkach i zaliczę zoo.

***

- Przyjedziesz po mnie?
- Przyjadę, będę o dwudziestej trzeciej. Zadzwonię, jak będę wyjeżdżać.

Pojechałam. Czekałam czterdzieści pięć minut. Na ciemnym podwórku. A potem dowiedziałam się, że jestem chujowym kierowcą

***

- Impreza jest na dwudziestą, dasz radę?
- Dam, ale do północy, jutro pracuję.

Zostałam do drugiej. O drugiej trzydzieści on wyszedł z domu. Bo to przecież kolega.

***

Śmiech.

- Spakujesz się w reklamówki z „hitu”. Haha. Zobaczysz.

Spakowałam się w te z biedronki. Też żółte. Miałam ich zdecydowany nadmiar. Lubię dyskonty, tylko zapominam zawsze zabrać torby. Widać, słusznie.

***

- Nie widzę przyszłości z Tobą.

Serio? To czwarte wyznanie na przełomie siedmiu lat.

Serio?

Wiesz. Ja z Tobą też nie.

***

Pomalowałam ściany na szaro. Postawiłam szary narożnik i białą szafę. Komodę i jeden stolik nocny. Nie mam telewizora. Nie ważne, nie oglądam. Powiesiłam białe firany, zrobiłam trzy tysiące kursów autem, przejeżdżając całe miasto na zaciągniętym ręcznym.

Poprosiłam o pomoc, przekonałam się, ilu dobrych ludzi mnie otacza. Przekonałam się, jak bardzo nie jestem sama. Jak bardzo kilka zbiegów okoliczności pozytywnie wpłynęło na moją decyzję. Jak wiele dostałam słów wsparcia, feedbacku. 

W tydzień czasu zamknęłam siedem lat. Dawno nie czułam, że tak bardzo idę w dobrą stronę. Dawno nie czułam tak dobrego powietrza. I tego, że w końcu oddycham.

Podjęłam jedną z najtrudniejszych decyzji w moim życiu. W tydzień zmieniłam wszystko. I choć tak bardzo nie wiem, co dalej, nie żałuję.

***

Wam, Kochani czytelnicy też dziękuję.
Ten blog to najlepsza rzecz, jaka trzyma mnie w ryzach.
Dziękuję, że jesteście.
Walczcie o siebie.
Niemożliwe nie istnieje.
Jestem do Waszej dyspozycji pod mailem, gdybyście czegoś potrzebowali, piszcie.

***

Zerkam przez okno, czerwona dachówka, piorunochrony, na dole dwójka dzieciaków siedzi na krawężniku.

- Ile kosztował twój telefon, trzysta?
- Pięćdziesiąt.
- Łał, trzysta pięćdziesiąt?
- Pięćdziesiąt. Potrząsa dłonią. Samo pięćdziesiąt. Kiwa głową rezolutna blondynka.
- Ahaaaa… a mój był drogi, wiesz?
- No. To włączę muzykę.

***

Jestem coraz bardziej „ w domu”.

***

Wszystko dzieje się po coś.

***

Fajnie jest mieć dziadka.


Mam gdzie mieszkać.

E-randka.

$
0
0


źródło: www.walpapers.com

Alicja jest trzydziestolatką. Pracownicą korporacji, singielka. Ma wynajęte mieszkanie, złamane serce i kota o wymownym imieniu Teofil. Wpada do mnie przed południem, walczy z zamkiem od drzwi, rzuca soczystą kurwą, bo nie może go przekręcić, odchyla się lekko, tak, że jej nogi i drzwi tworzą kąt czterdziestu pięciu stopni, wygląda przez wizjer. 

- Gonił Cię ktoś, zaśmiałam się.

Machnęła ręką.

***

- Herbaty?
- Nie chcę.

Zaczyna krążyć po pokoju. Szura stopami, odsuwa białą długą firanę, podchodzi do okna, opiera się o parapet, zakłada ręce na siebie, tworząc klasyczną pozycję zamkniętą. Patrzy na mnie, nad nosem tworzą jej się dwie poprzeczne linie, milczy, odwraca się w stronę okna, zdmuchuje gołębie piórka z szerokiego parapetu.

- Powinnaś mieć tu kolce. Takie na gołębie. Widziałam w lerua, kupię Ci. Nienawidzę gołębi. Ile tych piór tu, ty alergii nie masz?
- Co ty taka nerwowa?

Kilka sekund odmierzyło jej miarowe wdechy i wydechy.

- Bo to się nie uda. Nigdy. Rozumiesz, tęsknię za nim, za tym każdym najmniejszym pieprzonym gestem, słowem, obecnością. I wiesz, nie skreślam jego. Nas. Rozumiesz? Podobno w miłości nie ma schematów, podobno można wszystko, albo nawet więcej i ja pieprzę zachowawczość, i mogła bym wiele, tylko wiesz co? Na lewym ramieniu mam serce, tak je sobie nawet wyobrażam, czerwone i włochate, i ono mi mówi, nie poddawaj się mała, walcz. Na prawym siedzi rozum, szary, bez wyrazu, puka mnie w czoło i mówi, odpuść mała, nie warto.

Widzę, że zgubiła gdzieś drogę. Że zwinęli jej asfalt. Że stoi na przystanku, nie wiedząc na jaki autobus czeka.

- Jak wychodził ostatnim razem, byłam taka zła, że konto sobie założyłam. E-randki, te sprawy. Wybucha śmiechem. No nie patrz tak na mnie, tak zrobiłam to. 

Zasłania firanę, mówi, że jednak napiła by się czegoś, nalewam jej wody do kubka, podnosi go do góry wyciągając rękę przed siebie. 

-„dzisiaj będzie dobry dzień” - odczytuję jej napis z kubka.
- Akurat. Upija łyk, przeciera usta wierzchem dłoni, brudząc ją sobie różową szminką.
- Ar ju redi?

Kiwam głową.

- Wrzuciłam kilka zdjęć, dodałam kilka słów. Niby zadziornie, niby grzecznie, niby dla zabawy. Skrzynka szybko mi się zapełniła, oczywiście dokonałam selekcji i na wiadomości od bezmózgich samców nie odpowiadałam. Znaczy się wiesz, tak mi się wydawało.

Nie wiedziałam.

- Najpierw był Joachim. Nie śmiej się, serio. Joachim, nie to nie ksywka, to imię. Przyjechał po mnie, zabrał mnie na spacer do parku. Upiła kolejny łyk. Fajnie nam się rozmawiało, połaziliśmy, zapytał czy może skoczymy gdzieś jeszcze na herbatę. Wiesz, nie chciałam się jakoś szczególnie afiszować na mieście, więc zaprosiłam go do siebie. No nie patrz tak, zganiła mnie. Herbata tylko. Włączyłam film, leżeliśmy, jakoś tak się zrobiło wiesz(wiem), i prawie się pocałowalismy i wtedy on powiedział, że musi już jechać. I wyszedł. Dwie godziny później przysłał mi smsa „Musiałem się zatrzymać po drodze na przystanku. Wymiotowałem. Dobranoc”.

Zaśmiałam się, zatykając usta.

- Myślisz, że on…?
- Przestań!
- Potem był następny, don pedro z Poznania.
- Kto? Wyobraziłam sobie chudego, wąsatego mężczyznę. W farbowanych włosach.
- Karol. Z Poznania do mnie przyjechał. Umówiłam się z nim pod teatrem. No wiesz, że ludzie, że bezpiecznie. Podjechał swoim Bi Em Dabliu, obniżonym tak, jakby cygańska rodzina przed nim tym autem jeździła. Niby sportowy a jakby zarwany. Otworzył mi drzwi siedząc w środku, nawet nie wyszedł. Już głupio mi było uciekać, wsiadłam. A on biała koszula - rozpięta, typowa twarz don pedro, nie czekaj, don pedro delamor, niżej grizli. Okropny. Dolała sobie wody. Poszliśmy na herbatę, a po piętnastu minutach odebrałam telefon widmo. Wiesz, niby dzwonił a nie dzwonił. No, ze halo, że szpital? Będę, zaraz będę, i wiesz wyszłam. A on za mną. Ej, gdzie zaparkowałem? Pokazałam mu ręką na oślep, że tam i uciekłam. Zapomniałabym. On ciągle mówił eheś i o lol. Porażka.

Rozumiem, że to Ci wystarczyło?

- No nie. Bo jak wracałam to odpaliłam internet w telefonie, i odpisałam do takiego Wojtka. Wdowca.
- Wdowca?
- Tak, wdowiec. Wiesz syna ma. Żona mu umarła, rak języka, mały ma sześć lat. Już jakiś czas z nim konwersowałam, miałam wolny wieczór, dobrze się prezentował na zdjęciach, uznałam, że nie chcę siedzieć sama w domu. Sprzedał małego dziadkom, i przyjechał po mnie. Mieliśmy iść na jakieś lody, coś. Schodzę, wiesz, ale jak ja go zobaczyłam. Cycki mi opadły, do kolan, nie, czekaj, do kostek, i wiesz, zaprosiłam go do siebie. Jednak.
- Zajebisty?
- Nie. Zezowaty.

Zaśmiałyśmy się.

- To nie koniec, okręciła na palcu pierścionek. Następny był taki Adam. Miły, elokwentny, wiesz, na tyle, że dałam mu swój numer. Przysyłał mi smsy, jak byłam w pracy. Neutralne, ale czarujące. A potem wieczorem dostałam komodę.
- Komodę?
- Zdjęcie. Komoda. I jego penis. Tak, penis. Tylko tyle. I wiesz co ci powiem? Niezły kawał chuja. Z niego.

Wybuchnęłyśmy śmiechem.

- Czy już?
- Nie. Potem był Patryk i Paweł. Z Pawłem nam się też fajnie rozmawiało, do czasu, kiedy nie zapytał mnie, czy lubię świntuszyć. I przestałam mu odpisywać. Patryka poznałam jakoś przed nim. Albo po? Umówiłam się z nim w kościele.
- W kościele?
- No tak, uznałam, że siądziemy w kącie i spokojnie pogadamy. Myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy. Ale wiesz. Siedzimy w tej ławce, i nie uwierzysz. Zachichotała. W drugim rzędzie siedział Paweł. Ten od świntuszenia. Musiałam uciekać.
- Z kościoła?
- No a jak? A wiesz, co mi powiedział ten Patryk na pożegnanie?

Nie wiedziałam.

- Że ładnie pachnę. Majerankiem. Kolendrą. Tymiankiem. Jarzynką.
- Ala, ile ty masz tam to konto?
- No trzy tygodnie już. Wyraźnie posmutniała.

Już (???) (!!!)

- Ala, słuchaj, pamiętasz jak ja miałam takie konto? Chciałam ją pocieszyć. Pamiętasz, jak spotykałam się z Vivaldim? No wiesz, że kino. I anioła mi dał, złotego. Z kroplami rosy. Stłukł mi się kiedyś, jak odkurzałam telewizor. Nieważne. I pocałować mnie chciał na ławce. A ja miałam wtedy tak, jak ten twój Joachim, dobra wybacz, nie było tematu. I pamiętasz, on mi mówił, że podniesie moje alibi (samoocenę) i , że mam fajną owulację (ondulację) a ja mam włosy proste przecież. Ala, nie jest tak źle, dobrze będzie, zobaczysz.

Zabrała mi mysz, przesunęła w swoją stronę, włączyła you tuba, piękni i młodzi, jedno słowo,wstukała. Enter.

Kocham!- z całego serca kocham
I nie chcę przestać
Kocham! Wiesz doskonale,
że kocham nad życie całe…

Zanuciła. I wyszła.

***

Pół twarzy miałam za laptopem, może mniej niż pół, równo do linii nosa, luźno upięte włosy, gruba czarna frotka, jeden uniesiony kącik ust, podkurczone kolana, laptop oparty na udach, podparcie na jednym łokciu. Przez otwarte okno wpadło małe, szare gołębie piórko, zrobiło kilka piruetów i opadło na podłogę. Podniosłam się, spojrzałam na zagłębienia na poduszkach, sąsiad z dołu wołał Albinę, powietrze pachniało spalinami, zachodziło słońce. Sięgnęłam po telefon, wybrałam jej numer. Wysłałam wiadomość.

„Ala. Spójrz na swoje lewe ramię. Przybij sobie piątkę jednak z tym czerwonym, puchatym sercem, co? W miłości nie ma przecież konwenansów. High five.„

Po chwili przyszedł mms.

Czerwone wino, nalane do pełna w kieliszku do wody. Dużym.

„Twoje zdrowie, mała”.

źródło: www.wallpaperswide.com

Miłość Ci (NIE) wszystko wybaczy.

$
0
0


źródło: www.wallpaperswide.com

Sabina ma dwadzieścia osiem lat. Marek nazywa ją Bunia, choć ona sama z bohaterką bajki o gumisiach ma niewiele wspólnego. Włosy ma rude jak Hogata, burza loków z charakterystycznym skrętem a’la niewolnica Isaura. Marek, zwany przez Sabinę Mareczkiem, trzydziestosześcioletni wdowiec. Kiedy się poznajemy są już parą od dobrych kilku lat. Sabina często włącza wycieraczki na oczach. Mimo to uparcie zerka na promienie, które się przebijają tuż za horyzontem. I idzie w tę stronę. Stronę światła. Podobno.
 
Marzec 2014.

- Wróciłam do domu autobusem, wiesz. Ja autobusem. Ja!!! Nigdy tak nie miałam. Zostawiłam auto pod gabinetem, kupiłam taką dwusetkę pigwówki, bo tam obok był sklep, galeria alkoholi, ty rozumiesz? Galeria to mi się zawsze kojarzyła z jakimiś dziełami sztuki, ale tam powiem ci faktycznie niezłe eksponaty. I elementy. Przed i pod sklepem. Pokiwała głową. Więc wzięłam ten kawałek szkła z naklejką, który miał mi przynieść ulgę. I poszłam na planty, tam obok, zajęłam czyjś teren. Nawet mnie obserwowali, bo wiesz, wyglądałam jak pierrot. Blada twarz i czarne smugi. Eh, wzięła głęboki wdech. Usiadłam na ławce, i jak taki żul wypiłam to. Jednym haustem. Ja wiem, że to nie rozwiązanie, popłynęły jej łzy. Ale mała, słuchaj, ja już nie mam siły… Mieliśmy już trzy inseminacje. Trzy. Władowali mi rurki przez pępek, otwory jakieś robili, grzebali, żeby te cholerne pęcherzyki pękały i nic, niedrożne jajowody, dziękujemy, do widzenia. Po kilku miesiącach znów sprawdzali mi tą drożność, i znów źle. Nafaszerowali mnie hormonami, stymulacja, kontrole owulacji, setki badań. Zostaje nam chyba In vitro. Wiesz, ja bardzo chcę.

- A Marek?
- No wiesz! Co to za pytanie! Marek też!

***

Wrzesień 2014.

- Palant jeden, szlochała nad pucharkiem z lodami, mieszając w nim waflową rurką. Kłamca i oszust. Gapiła się bezwiednie na duże zdjęcie Audrey Hepburn. Jak mógł. Podałam jej chusteczki. Od początku mogłam się tego spodziewać. Ja nawet nie wiem tak do końca co się stało z tą jego pierwszą żoną. Tyle, że wiem, że nie żyje. Że rak jajnika, ale on i jego rodzice milczą w tym temacie. Wiesz, już sam fakt, że on mi o tym powiedział po pół roku naszej znajomości. Pół roku! Ja już wtedy byłam zakochana, to było takie nieuczciwe, nigdy bym nie weszła w ten układ. Nigdy. Do ostatniej chwili udawał, i to z kim! Ty wiesz, ja jej ostatnio nawet mówiłam, że Marek tak znika, że może mnie zdradza. I się nawet śmiałam a ona razem ze mną. I wiesz co, ona mnie nawet przytuliła w tym klubie, powiedziała, ze jestem głupia, że tak myślę. I postawiła mi drinka. Chyba wezmę jeszcze szarlotkę, wydmuchała nos. Chcesz? Pokręciłam głową. Cichy skurwesyn, umazała się bitą śmietaną, mówił, że pracuje do późna. Faktury wystawia. A on z nią toczył nocne rozmowy. Odsuwał się, wiesz, nawet czułam, ale udawałam, że nic się nie dzieje. Nawet znalazłam te perfumy w szafce, myślałam, że dla mnie, ale nie dostałam. Zamiotłam sprawę pod dywan, udawałam, że nie ma tematu. A temat był. I ma na imię Zosia. 

Relacjonowała mi każdą kłótnię. Stan przedwojenny. Zakręty, pojawiające się bez ostrzeżenia. 

- Nie wiem co nas zgubiło. Nie wiem. Widziałam, że coś go dręczy. Upychał po szafkach coraz więcej butelek od piwa. Palił coraz więcej papierosów. Znikał. Mówił, że praca. Wiesz, ile kosztują starania o dziecko? Westchnęła. Nie wiesz, co ja gadam skąd masz do cholery wiedzieć. Ja ci powiem ile. Dużo. Wiesz ile to jest dużo? Chłonęłam jak gąbka każdy nowy pomysł lekarzy, a mam wrażenie, że po prostu ze mnie wyciskano. Ile się da.

***

Luty 2015.

- Mała, odwołuję nasz wieczór, nie pogniewasz się? Jadę z Anką w góry, no tak, dziś, na weekend tylko, zadzwonię, nie siedź w domu, dobra? Bo będzie mi przykro.

***

Na wyświetlaczu zobaczyłam pięć nieodebranych połączeń. I jednego sms-a. SABINA. Imię wstukane dużymi literami, zupełnie nie wiem dlaczego. „Mała, próbuję włączyć przycisk awaryjnego otwierania drzwi przez szybkę. Czyli znów alarm. Czyli ratunku. Oddzwoń, błagam”.

Najpierw się uśmiecham, ciekawe co znów zmajstrowała. Znam przecież jej metafory na wylot. Znów jest w jakiejś emocjonalnej pułapce. Trwa wybieranie numeru…

- Wróciłaś?
- Nie, chaotyczny głos, wracam. Spotkasz się ze mną wieczorem? Mam tego dosyć, wszystko jej pokażę, wierz mi, wszystko, do ostatniego słowa, przyśpieszała z każdym wypowiedzianym wyrazem.Słowa wystrzeliwane z impetem karabinu maszynowego. Ja jeszcze zadzwonię, ale ty nic nie planuj. Muszę, pogadać, rozumiesz, no, wiem, że rozumiesz, w kontakcie. Rozłączyła się.

***

Przymrużyła jedno oko, do drugiego przyłożyła obie dłonie, każdą układając w literkę „C”, tworzyła nimi coś na kształt aparatu. 
Pstryk. 

- Co robisz?
- Chwile. Łapię chwile. Pstryk. Tak fajnie odstaje Ci ten kosmyk na czubku głowy, uśmiechnęła się. Wiesz, Marek dzwonił do mnie kilka razy. Nawet nie byłam zaskoczona. Zobaczył na fejsie, że wyjechałam, bo wiesz, widziałaś, wrzuciłam fotki. Sms-y pisał, no wiesz, banały, że się pomylił, że pogadamy jak wrócę. I wiesz, zaśmiała się, ja mu uwierzyłam. Ale oczywiście już się nie odzywa. Przewróciła oczami. 

To nie koniec. Zadzwoniłam do niej, no do Zosi, jesteśmy umówione.

- Co?

Spojrzała na zegarek.No w sumie, to za chwilę, to lecę. Wrócę, tu. Uśmiech.

***

- Poszłyśmy na wino, opowiadała, pokazałam jej każdego sms-a. Każdego. Niech wie, jaki jest Mareczek. Pokazałam jej listę połączeń, o patrz, wskazała na wyświetlacz telefonu, widzisz? Dzwonił do mnie w swoje urodziny o pierwszej w nocy. Jak wracał od niej.
- Na wino?
- Noo. Na trzeźwo by nie ogarnęła, coś ty. I wiesz, co, umówiłyśmy się, to znaczy ona z nim, pod muzeum. A ja miałam podejść po chwili. Podeszłam, i zapytałam nadal tęsknisz kotku, czy już ci przeszło? Była wyraźnie rozbawiona. I wiesz co zrobił Mareczek? Uciekł. A ona mnie tu przywiozła. No nie patrz, tak, no tu do ciebie. Nieeee, odpowiedziała, na mój wzrok. Nie prowadziła po alkoholu. Bo wiesz. Przyjechała z koleżanką. Taka cwana.

***

Kwiecień 2015.

Patrzy na mnie i się uśmiecha.

- Widzisz? Słyszysz?

Widzę, słyszę, siedzi naprzeciwko mnie, przygryza kostki, gałki oczu przesuwają jej się bliżej nosa, unosi lekko brodę. Siedzimy i sączymy mohito, pod kojące dźwięki Mashmish, mrucząca, kołysząca atmosfera. Przez chwilę robi się zupełnie cicho, Sabina zastyga na chwilę, a ja mówię wiem.
- Skąd wiesz?
- Uwielbiam układać puzzle w jedną całość. Element po elemencie. Spojrzałam za okno, padało.
- Chyba się znów rozpędziłam z tym wszystkim. Muszę nabrać dystansu. Ale wiesz co? Spróbujemy. Pogłaskała mnie po dłoni. Nie potępiasz mnie, prawda? To była wariacka decyzja. Wiem, że już nigdy nie będzie tak, jak dawniej. Ciężko mi, ale dobrze. Więc może powoli. Mała, ty zawsze lubiłaś słowo powoli, prawda?
- Prawda.

***

Lipiec 2015.

Nakrywam ramiona kołdrą, mieszam słomką w wodzie z cytryną, topią mi się kostki lodu, tworzą się dziurki w ich środku, przypominają mi mrożone kalmary. Myślę o tych wszystkich wbijanych przez codzienność drzazgach. Gdzieś tam nasłuchuję czyichś kroków na klatce, klaksonów na ulicy, głosów przebijających się przez gwar rozmów. Zerkam za okno, pada, myślę mimowolnie o Sabinie, o jej miłosnym tornadzie, determinacji, wyborach, decyzjach. Wyhodowaniu w sobie poczucia siły. Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk smsa.

SABINA.

Kawałek plastiku, dwie kreski, trzy słowa.

„Dumna przyszła mama”.

Suma wszystkich absurdów.

$
0
0

 źródło: www.wallpapers.com

Opieram się o dwie szare poduszki, to taka szarość w dwóch odcieniach, całość jaśniejsza i ciemniejsze kółka. Gdzieniegdzie jakiś pomarańczowy i czerwony pasek, taki jak na świadectwie, choć nigdy nie miałam. I takie białe elementy, tworzące wir. No w sumie kilka. A tu już miałam, nawet rok rocznie. Zdarza mi się wypić piwo, wówczas wiruje mi wszystko, oprócz pralki, której jeszcze nie mam.  Podnoszę się trochę wyżej, na wprost siebie mam komodę, z czarnym szkłem, odbija mi się w niej okno. Białe firany, do ziemi, kawałek kaloryfera, latarenka, czerwona świeca nadtopiona od słońca z boku. I upalona od góry. I jeszcze okulary. Kocie, przeciwsłoneczne. W teorii. W praktyce brak wąsów, a słońce razi. 

Odbicie w komodzie zniekształca realny obraz, podobnie jest chyba z tym w mojej głowie. Jestem na haju, takim umysłowym odrealnieniu, odgrywam swoją rolę improwizując, bo nikt mi nie dał scenariusza. W związku z dowolnością zmieniam kostiumy i maski. Przybieram wciąż te, które wpisują się najlepiej w dany akt. Akcja. Kurtyna. Gram tak dobrze, że zasługuję na Oskara. Miałam kiedyś i był czarny. A potem zdechł, choć powiedzieli mi, że uciekł, ale na strychu widziałam jego kocie zwłoki. Oskary też jadłam, na patyku, z korala, i czasem augusto, z drugiego gatunku. No więc wracając wciąż myślę, że zasługuję.

Na parapecie mam maraton, gołębi falstart, do mety, gotowi, start, gonią się, przestajemy się lubić. Chcą mi dopasować parapet do wnętrza, bo ono w zimnej tonacji, a parapet brązowy, więc  zostawiają wzory czarno białe, tworzą malarstwo abstrakcjonistyczne, wykluczają tym samym wszelkiego rodzaju formę, dominujący staje się wysoki zakres plam,  wrzucają mi do mieszkania swoje pióra, och, wiem, skoro gram, to przydałoby się i boa, nie, nie ten wąż, to z piór, węży nie lubię, szczególnie tych w kieszeni, słyszę trzepot ich skrzydeł z bliska i z oddali, gołębi, nie węży, i coraz to mocniej myślę, o założeniu kolców na tym parapecie, co by mi zagwarantowało święty spokój. 

No takich na gołębie, cienkie igły, choć igieł się boję, i na ich widok mdleję i zaraz nogi trzymam w górze, więc może lepiej nie.  Moja wybujała fantazja, i igłowe doświadczenie jednak podpowiadają mi, że mogą się one nadziać na te kolce ( igły ), co zaowocuje gołębiem martwym ( i nogami w górze ). Bo tak zasadniczo, to gołąbki lubię, z młodą kapustą, i choć ryżu już nie, to jem, ale wracając to ewentualnie kot. Też by dał radę. Kot kamikadze. Właściwie, to  czasem sobie wyobrażam, że to nie gołębie, a cykady, zamykam wtedy oczy, odkręcam wodę, i się opalam. W blasku samouwielbienia.

Przewieszona przez klamkę na drzwiach wisi niebieska sukienka. Wiesz, nie lubię niebieskiego. Ale siedziałam w niej na takim betonowym tarasie, a w palcach obracałam białe lakierowane serce na cienkim patyku. Podniosłam je do góry, a ono upadło. Głupie. Głupie serce. 

Sukienka ma takie spore guziki, z guzikami idzie mi coraz lepiej, choć czasem trzeba się napracować, a u góry taki marszczony pasek. Z paskiem bywa już gorzej, trzeba poćwiczyć, taki przeszyty jest, coś jakby harmonijka, wygrałabym na niej serenadę moich uczuć. Rozmiar ma dziecięcy, jak moja ufność i naiwność, stałam po nią o ósmej rano w kolejce do second handu. I wtedy ta pani, pani matka która stała za mną, do córki swojej nastoletniej powiedziała, że wyglądam jak z Auschwitz, o weź patrz zobacz, kochanie, i palcem na mnie. I mogłam udawać, że nie słyszę, ale słyszałam przecież, więc ja do kochanie, że obóz Auschwitz to jest symbol terroru i ludobójstwa. I, że został on utworzony przez Niemców w połowie 1940 roku. I żeby nie dziękowała. Musiałam uczyć się historii, żeby zdać. Zdaje mi się, że pani matka się nie uczyła. Wtedy też moja matka wyjęła komuś z koszyka sukienkę. I mówię jej, że to nie ładnie, a ona, że mnie będzie w tym ładnie. No więc nie lubię niebieskiego. Córka była okrągła, a ja na okrągło twierdzę, że to nie rozmiar ma znaczenie. 

Wyjeżdżałam na Podlasie, służbowo. Obłędnie podoba mi się jazda pociągiem. Można sobie uchylić okno, wsłuchać się w płynny ruch kół sunących po szynach, albo zagłębić się w zależność prędkości od przestrzennych współrzędnych i czasu. Można śledzić obszar dookoła, zerkać za horyzont, który wraz z każdym kolejnym kilometrem będzie przybierał coraz to inne formy. Forma okna zamkniętego w upał może jednak zdecydowanie zniechęcić. Pani Walewska, z zapachu przynajmniej, odczuje przeciąg, błąd bo to pociąg, pociąg miałam do otworzenia okna, ale ona pilnowała, okna i męża. Karmiła go kanapkami, z serem żółtym, kochanie, ser czy szynka, żółtym jak pole rzepaku, które mijaliśmy, podobno dziwnie pachnie, nie czułam, za to ser bardzo. Kochanie miętową landrynkę, poproszę. Miętową miałam walizkę, i gumę z domieszką limonki, ciężką.

Wróciłyśmy. Na dworcu czekał na nią z kwiatami, a na mnie nikt, i wziął jej walizkę, a mojej nikt, ale mam kółka, w sensie nie ja, walizka, i rączkę, jedną od walizki i swoje dwie, więc ciągnęłam ją po nierównej płycie dworca, a później po równej chodnika, i wtedy przez chwile było mi przykro. Bo walizka miała tylko dwa kółka, a nie cztery.

Na szafce w szatni położyłam swoją miętową długą spódnicę, a na niej ktoś położył otwarty zielony pisak. Na pewno przypadkiem, toż to naturalna sprawa, i tak się zadziało, że wyszły plamy, i znów było mi przykro. Że muszę prać. Zeszły.

Jeżeli w ciągu miesiąca aż dwa razy było mi przykro, oznacza to, że nie jestem wyrzygana z uczuć. Jednak coś mi mówi, że nie lubimy się chyba ostatnio z kolorem miętowym, choć podobno mięta dobra na żołądek. A więc i na rzyganie. Rzygam czasem tym. I tamtym. Ciekawe czy mięta zabija motyle. No te w brzuchu. Na razie wieczorami, widzę tylko ćmy. I czuję. Też.

Podobno dużo mówię, a ludzie śmieją się z mojego śmiechu, a mnie nigdy on nie bawił, jednak próbuję się wsłuchać i posłuchać samej siebie i nadal nic. Bo z natury, to ja jestem nieposłuszna.

Schodząc ze schodów zaczęłam liczyć ilość stopni, w cieniu jakieś 35, zgubiłam się w połowie i wyszłam z klatki. Klatka jest dobra dla kanarka, nie dla mnie, więc idę dalej i tak się zastanawiam, bo ja właściwie to się ciągle zastanawiam i myślę, wczoraj to aż mnie rozbolała głowa. Jak na kasecie magnetofonowej, ciągle przewija mi się przez głowę taśma absurdów. Więc zastanawiam się po co mi ten blog.

Już wiem.

Ten blog, jest sumą. Sumą ich wszystkich. Wszystkich absurdów. I jeśli zastanawiasz się po co mi ten blog, to właśnie po to. Żeby je wszystkie tutaj wystukać. I jak dzięcioł nie walić głową w drzewo.


"Żeby napisać jedno własne zdanie, trzeba przeczytaćtysiące cudzych". 

Ryszard Kapuściński.

6 SIERPNIA MINĄŁ ROK, ODKĄD NA TYM BLOGU POJAWIŁ SIĘ PIERWSZY WPIS. DZIŚ JEST WAS NA FANPEJDŻU 1028. BĘDĘ NIESKROMNA I POZWOLĘ SOBIE STWIERDZIĆ, ŻE TEN BLOG ZAPRACOWAŁ SOBIE NA TO. DZIĘKUJĘ. DZIĘKUJĘ, ŻE JESTEŚCIE!



Znajdziesz mnie też tu: klik

Jedna taka noc.

$
0
0

"Jeden dzień, jedna noc, a w życiu jakby piękniej"
Śpiewał Robert Gawliński.

Wkładam kreację, tę na specjalne okazje, a okazja jest zdecydowanie specjalna.
Staranny makijaż, prosta kreska, koniecznie czerwone usta bo on tak je lubi, szybkie fale na prostownicę, jeszcze tylko szpilki, torebka i jestem gotowa do wyjścia!
Jego wzrok mówi mi, że usta były strzałem w dziesiątkę, więc dumnie kroczę przed siebie.

Wokół mnie najbliższe mi osoby, na twarzy tylko uśmiech, zero innych emocji, nic nie jest w stanie zepsuć mi dobrego humoru.
Przyjemne uczucie, takie namacalne, niczym niezakłócone szczęście.

Wiruję w rytm głośnej muzyki, kołyszę się w jego ramionach, czuję się spokojna i bezpieczna, spoglądam w bok, wszystko się kręci, w oczach migają mi kolorowe światła, w głowie szumią bąbelki odwagi, czuję wzrok skupiony na mnie, widzę  szczere, serdeczne uśmiechy.

Jest już późno, bardzo późno, nogi piekielnie bolą tak, że ledwo nimi przebieram,nie nadążam już chyba za szybkimi taktami muzyki, ale uśmiech nie znika mi z twarzy...

Bo przecież to jedna taka noc!

W tym weselnym jeszcze okresie, życzę wszystkim Paniom Młodym i gościom weselnym niepowtarzalnych przeżyć, magii wspomnień i szampańskiej zabawy do białego rana!














Sukienka- H&M (online) / Torebka - Mohito / Szpilki - DeeZee.pl / Okulary, pierścionek - H&M



Viewing all 127 articles
Browse latest View live